RUNNER, RUNNER
Schematyczny kryminał o młodym, inteligentnym chłoptasiu rządnym pieniędzy i odrobiny luksusu, który wpada w szpony złego i przebiegłego manipulatora. Otoczką dla tej wyświechtanej fabuły jest hazard. Młody wilczek pragnie rozwinąć skrzydła pod okiem doświadczonego właściciela internetowego hazardu, a ten tę młodzieńczą naiwność umiejętnie wykorzystuje.
Oczywiście w całym tym cyrku o złym i prawym bierze udział piękna kobieta, jako wisienka na torcie, na którą wyłącznie dobrze się patrzy. No i oczywiście, jakżeby inaczej, stróże prawa, nieprzekupni i wszędobylscy agenci FBI, którzy przekonają nawet muchę, by nie bzyczała.
Schemat goni schemat, klisza kliszę. Akcja jest mdła. Wiele gadania. Niewiele się dzieje. Z pewnością nie jest to kryminał z tych, w których króluje mordobicie i pościgi. Film bazuje na intrydze, którą i tak rozwiązujemy za bohaterów po piętnastu minutach filmu. A o hazardowym procederze dowiemy się..... że istnieje. Żadnych szczegółów, interesujących faktów, nul, nada, niente, nic.
Co sprawia, że ten film da radę przeżyć ? Obsada... fajny Timberlake, przyzwoity Affleck i ładna Arterton (jaką ona jest kiepską aktorką, głowa boli). Piękne lokacje, zwłaszcza zimową porą. Człowiekowi, aż się cieplej na duszy robi, patrząc na te karaibskie klimaty.
Film jest przeciętny do bólu, a scenariusz napisany na kolanie.
Moja ocena: 5/10
L'ECUME DES JOURS
Od razu nadmienię, że nie jestem fanką filmów abstrakcyjnych i mocno surrealistycznych pokroju HOLY MOTORS, etc. Jednak poziom abstrakcji w nowym filmie Gondry nie przeraża i nie odrzuca. Głównie za sprawą bardzo realistycznej fabuły. To historia o dwójce zakochanych, których idyllę przerywa śmiertelna choroba. Sama fabuła to najckliwsza z możliwych, klisza klisz. Gondry wizualizuje ten tragizm w miłości w sposób wielce poetycki, oniryczny, surrealistyczny. Niczym z obrazów Dali. Dzięki temu film nabiera życia. Nie jest już wyłącznie kliszą. Jest ciekawym spojrzeniem na mega banał, wyświechtany przez kino, niczym bura suka.
To co mnie urzekło to symbolika. Świat miłości kolorowy, żywy energiczny, tak jak mieszkanie bohaterów. Tętniące życiem, pełne promieni słońca, kolorowe i szalone. By powoli przejść życiową metamorfozę. Gdy poziom buzujących hormonów opada, gdy realizm i proza życia sięga chodnika, gdy śmierć czai się za rogiem, kolorystyka filmu szarzeje, blednie. Tak jak dom bohaterów kurczy się i murszeje. Przygniata ilością problemów i głazów pod stopami.
I mimo mojej szczerej niechęci filmową abstrakcją jestem zaskoczona, że tak łatwo udało mi się przełknąć DZIEWCZYNĘ Z LILIĄ. I nie jest to zasługa świetnej obsady. Mam jednak jeden duży zarzut. To czas. Jak zwykle przynudzę, dwie godziny na film o miłości to dużo za dużo. Można by zdecydowanie krócej i nie sądzę, by przez to obraz stracił na swojej jakości.
Moja ocena: 6/10
DEN SKALDEDE FRISOR
Najnowszy film jednej z moich ulubionych reżyserek
Susanne Bier przeleżał na moim dysku rok. Pamiętałam o WESELU W SORENTO przez ten cały czas, bo lubię kino od Bier. Zwlekanie spowodowane było głównie obawą przed ostrym zawodem. Fabuła brzmiała mało przekonywająco. I powiem szczerze, już po seansie, że to najsłabszy film w dorobku Bier. Uwielbiam jej oko i obrazowanie przeróżnych kolorów miłości w swoich filmach. Jednak tym razem wyszła totalna męczybuła, choć przyznaję oglądało się wyjątkowo lekko.
Nie wiem czemu, ale dzisiaj mam rozdanie na filmy tak banalne i oklepane, aż boli. Oto kobieta po walce z nowotworem przyłapuje swego męża z młodą siksą. Oczywiście zaślepiona i naiwna nie przepuszcza przez myśl, że ma męża chama. Wręcz przeciwnie, staje w jego obronie. Na domiar tego, córka wychodzi za mąż. A ślub ma się odbyć w pięknej scenerii Włoch. Wybiera się więc na wesele, na którym poznaje przystojnego ojca Pana młodego, on też po przejściach. I tak dwójka skrzywdzonych przez los osób znajduje w sobie pewien pierwiastek wspólny, który uzupełnia wszelkie luki w ich starganej problemami psychice.
Brier ma niezwykłą umiejętność przedstawiania historii zarówno ciężkich, jak i banalnych w sposób lekki i ciekawy. Podobnie jest z WESELE W SORENTO. Ten oklepany schemat kontrastuje postaciami - głupiutkiej kochanki, zazdrosnej szwagierki i zagubionego pana młodego. Jednak najprzyjemniej patrzy się na ojca przyszłego małżonka, którego gra
Pierce Brosnan. Mam ogromną słabość do tego aktora. Raz, i to żadne novum, że jest niesamowicie pociągający i przystojny. A dwa, że reprezentuje pewien gatunek mężczyzn, który jest na wymarciu. Pełna kultura, maniery i umiejętność odnalezienia się w każdej sytuacji. Obraz dżentelmena w najlepszym wydaniu.
Oczywiście poza Pierce'm, Brier do swych ról zatrudniła śmietankę duńskiego aktorstwa. Rewelacyjna, jak zwykle,
Paprika Steen. Cudownie było oglądać w dość zabawnej roli zdradzającego męża
Kim Bodnia, za mało go widuje ostatnimi czasy. No i oczywiście gwiazda filmu Trine Dyrholm, choć nie jest to jej wybitna kreacja.
Brier nie odstaje od raz obranej tematyki swoich filmów. Ponownie bierze na tapetę miłość. Jej odcień jest o niebo dojrzalszy, niż dotąd. Dotyka osób dojrzałych, po przejściach, ale też nie zapomina o niezdecydowanej i rozedrganej emocjonalnie młodzieży. W pewnym sensie daje nam do zrozumienia, że na miłość nigdy nie jest za późno. Nawet, gdy dotyka nas w życiu wielka tragedia i gdy już szansy na szczęście raczej nie widzimy. Jest to pewien powiew optymizmu, oby jednak nie okazał się wyłącznie filmowym. Czego sobie i wszystkim życzę ;-)
Moja ocena: 6/10