Strony

wtorek, 31 grudnia 2013

THE HOBBIT: THE DESOLATION OF SMAUG





Ostatni tegoroczny wpis, więc postaram się, by było krótko, co by nie zanudzać. Pierwszy Hobbit z pewnością zrobił na mnie spore wrażenie. Nadal uważam, że LOTR był lepszy, ale.... nie bądźmy wybredni. Bardzo mało fajnego fantasy dla dorosłych w kinach. A ta seria mnie wyjątkowo odpręża i bawi.



Cóż więc mogę dodać o nowym Hobbicie, czego nie dodałam przy moim z nim pierwszym spotkaniu? No niewiele. Nadal urzeka fascynujące uniwersum. Piękne lokacje. Już człowiek zaczyna przyzwyczajać się do tego całego CGI. Można powiedzieć, że nie jest ono przeszkadzajką, a koniecznością. A jest na czym oko zawiesić. Przecudnie nakreślona kraina Elfów i gigantyczny, wręcz monstrualny Erebor, czy zamieszkałe przez ludzi, klimatyczne Miasto nad Jeziorem.
Wydaje mi się, że w PUSTKOWIU SMAUGA spotkamy o wiele więcej przygód, niż w części pierwszej. Dzieje się zdecydowanie więcej na ekranie. Nie odczułam bowiem żadnej monotonii, co bolało mnie w przypadku NIEZWYKŁEJ PODRÓŻY.
Widz jest przenoszony co chwila do innej lokacji. To podgląda walkę z wielkimi pająkami w Mrocznej Puszczy, spotyka się z człowiekiem-niedźwiedziem Beornem, to trafia do pięknego miasta Elfów, obserwuje zmagania Gandalfa z Sauronem, obserwuje próbę oszukania czujnego Smoka, czy też walkę Elfów z Orkami. Nasi bohaterowie co chwila muszą walczyć nie tylko z wrogami, ale też z pychą, złośliwością, zawiścią, rządzą władzy, czy chciwością. Znamienna jest tu scena w Mieście nad Jeziorem i krótka debata między Thorinem a Bardem.



Peter Jackson  wprowadza również nowe postaci, niewystępujące w książce. Do takich należy Elfka Tauriel. Czy jest to zabieg konieczny ? Z pewnością nie. Całe te dziwne law story pomiędzy nią a krasnoludem jest absolutną zapchaj dziurą. Do dziś nie mogę wyjść z podziwu jak z kilkudziesięciu stronic można utworzyć trzy częściowy film, z którego każda część trwa po ponad dwie godziny. Mimo to jestem pod ogromnym wrażeniem. Charakteryzacja jest po prostu niesamowita. Dopracowana w każdym detalu. Permanentna akcja. A nawet gdy występuje spowolnienie, luka jest wypełniana sporą dawką humoru. No i zapominasz o nudzie, o banałach, o monotonii. Gdy widzisz biegnącego Bombura wszystkie smutki mijają w oka mgnieniu. Bardzo fajnie bawiłam się na tym filmie. I mimo, że film z lekka jest lepszy od poprzedniej części oceny nie zmieniam.
Moja ocena: 8/10

ELSKER DIG FOR EVIGT





Oglądając ten film nie mogłam oprzeć się wrażeniu, jak niewiele mężczyźni wynoszą z małżeństw, związków, łotewer. Parę koszul, gacie, skarpety. Może jakieś książki, jak nie troglodyta. I kilka płyt, jak meloman. Cały ciężar domu, dzieci, masa obowiązków i jeszcze większa odpowiedzialność zostaje po stronie kobiety. Oczywiście generalizuję, bo istnieją wyjątki w życiu, jak zawsze. Ale nie łudźmy się, tak wygląda większość rozpadających się związków.
Drugą sprawą, jaka mnie w filmie zafascynowała to tragedia rozstania. Jej impakt na dzieci, małżonków. Nikt nie kwestionuje traumy i załamania, jakie się przy tym przechodzi, ale fascynująca jest rekonwalescencja. Molekuły duszy zostają rozbite, ale czas, teraźniejszość, ba życie jest w stanie pozbierać i posklejać najdrobniejsze resztki w całość. A potem to już samo jakoś leci.... bez bólu, bez złości, bez załamania. Może tylko jakiś żal pozostaje. Żal tego co się zbudowało przez lata, a co tak łatwo jebło, pizgło, generalnie legło w gruzach. No ale coż, wstajemy i jak Bob Budowniczy, budujemy na nowo :-)



No tak... i znów tematyka miłości, związków, relacji damsko-męskich. A niedawno rozpisywałam się na ten temat przy okazji WESELA W SORRENTO. To jej zdecydowanie wcześniejszy obraz. I zdecydowanie bardziej analizuje związek i jego rozpad. Małżeństwo z doświadczeniem, wygodne życie i nagle ten błogostan zostaje wstrząśnięty wypadkiem drogowym, jaki spowodowała małżonka głównego bohatera. Jej chęć zadośćuczynienia poszkodowanemu, który zostaje sparaliżowany i jego pięknej dziewczynie sprawia, że bezwiednie, nieświadomie wpycha w ramiona załamanej dziewczyny swego męża. Oczywiście mąż nie oponuje, wręcz przeciwnie. No i dalej, każdy się domyśli.



Piękny w filmie jest zmysł obserwatorski. Myślę, że nie byłoby to możliwe bez Dogmy. Zastosowanie kamery z ręki przecinane ujęciami, które pokazują nam marzenia bohaterów, nadaje filmowi niesamowitego realizmu. Druga rzecz to brak moralizatorskiego tonu. Bier pokazuje nam bez emocji powolne oddalanie się od siebie małżonków, głównie z inicjatywy męża. Tragedię chłopaka, spowodowaną bezwładnością rąk i nóg. I ta myśl, że jego piękna dziewczyna będzie musiała z tą tragedią męczyć się do końca życia jest dla niego nie do zniesienia. Konieczność rozstania sama buduje się w naszych głowach. To nie bohaterowie nam ją narzucają. Jest jakby naturalną myślą każdego człowieka będącego w takim położeniu.
No i sam ból rozstania małżonków. Gdy brakuje miłości. Gdy związek jest tylko lepianką zbudowaną z wychowania dzieci. Gdy kocha się inną osobę, a kłamstwo i ranienie osób, na którym nam zależy jest nie do zniesienia. Ból kobiety, która nagle zostaje sama z trójką dzieci. I dramat mężczyzny, który musi to wszystko porzucić, bo tak dalej się po prostu nie da.
Najbardziej antypatyczną postacią jest w filmie dziewczyna poszkodowanego chłopaka. Jest piękna, totalnie zagubiona, co można tłumaczyć dramatem sytuacji. Jednak jej brak zdecydowania, który kończy się niszczeniem innych jest absolutnie irytujący. No ale cóż, gdybyśmy wszyscy wiedzieli, czego od życia chcemy, tak w 100% ?!



Cudnie oglądało się ten film mimo założeń Dogmy. Nawet niedoświetlenie nie przeszkadzało. Tworzyło samoistnie nastrój. Kamera z ręki była nawet w pewnych ujęciach całkowicie na miejscu. Bardzo dobry scenariusz i rewelacyjne dialogi. No i genialne role całej czwórki, czyli małżeństwo - i oraz poszkodowana w wypadku para - i . A tak na marginesie kompletnie nie rozumiem dlaczego Nikolaj Lie Kaas nie zrobił kariery na zachodzie. Niczym nie odstaje od Mikkelsen'a. Polecam.
Moja ocena: 8/10

poniedziałek, 30 grudnia 2013

YOU'RE NEXT




Do całej serii filmów o laskach, które mają więcej jaj od facetów, dorzucam NASTĘPNY JESTEŚ TY. Po MANIAKU to najlepszy mini slasherek tego roku. Dlaczego mini ? Jak na slasher, nie jest wyjątkowo krwawy (mocno subiektywne!), ma bardziej rozbudowaną fabułę, no i nie razi zbytnio obrzydliwościami (jeszcze bardziej subiektywne!). Ale mimo to, jest krwawo, z przytupem, a trup dostaje z kuszy, maczety, linki metalowej, noża, miksera, czy siekiery. Miło popatrzeć na zero przebaczenia, tylko czystą niepohamowaną drapieżność. Oczywiście w kinie, w kinie :-)


Miałam nosa, co do tego filmu. Czatowałam na niego od miesięcy, choć żałuję, że nie poszłam do kina. Podskórnie czułam, że ten film mi się spodoba. Czasami tak człowiek ma - przeczucie. I wcale nie oglądałam trailerów, wystarczył krótki opis fabuły i plakacik. Zostałam trafiona na starcie. A potem tylko pilnowanie wieści ze świata, kiedy trafi na mój prywatny ekran. A długo kazali czekać. Za długo.


Nie znam również szerzej twórczości 'a. Ostatni z filmów, jaki widziałam z jego rąk, to segment "Phase I Clinical Trials" w V/H/S 2. Może nie zrobił na mnie piorunującego wrażenia, ale zwrócił moją uwagę. A to już spory sukces. Co chcę jednak przez to powiedzieć ? Ano to, że nie patrzę na ten film przez pryzmat dokonań reżysera, jest to czysty, nieskażony niczym odbiór. I do tego mocno subiektywny. Z prostego względu. Podobnie, jak z komediami, każda osoba filmy grozy odbiera inaczej. Dla jednego krew i flaki, to groteska nie robiąca wielkiego wrażenia. Dla innych obrzydlistwo nie do przełknięcia. I ci pierwsi dzielą się na tych, którzy lubią wersje lajtowe i na hard-core. W moim odczuciu film wcale nie jest hardkorowy, ale ma w sobie fajny klimacik i mega fajną bohaterkę, która nie lubi, jak się jej na odcisk nadepnie :-)



Fabuła jest prosta. Do domu, powiedzmy sobie letniskowego dla wyższej klasy, zjeżdżają się dzieci z przyjaciółmi i rodzinami, na kolację związaną z rocznicą ślubu rodziców. Wszystko byłoby pięknie, aczkolwiek rozwaliła mnie scena kłótni rodzinnej, gdyby nie atak uzbrojonych po uszy złoczyńców. Robi się lekka rzeźnia, atak paniki, by po chwili karty gry się odwróciły. Ster przejmuje uczestniczka kolacji, niczym Punisher tnie równo i wymierza zasłużoną sprawiedliwość.


Wingard nie tworzy klasycznego horroru. Sporo akcji zostaje spowolniona scenami obyczajowymi. Kłótniami rodzinnymi, złośliwościami braterskimi, dysputami i knuciem cienkiej, jak barszcz intrygi. Jest to spory atut. Uwaga widza zostaje z lekka uśpiona. Wingard nie byłby klasowym twórcą horrorów, gdyby odpowiednio nie przywalił w końcówce. I za to chwała!
Z pewnością najsłabszym ogniwem filmu jest obsada. To grupa kompletnie nieidentyfikowalnych przeze mnie aktorów. A amatorszczyzną momentami wiało, jak po ostatnim halnym w Zakopanem. Mimo to, zajebisty miałam fan. Było mega zabawnie. Rodzinna idylla mnie rozwaliła dokumentnie - palce lizać. A końcowa scena kuchenna - o tak! gore bejbi gore.
No i zapomniałabym, fajniutkie tło muzyczne !
Jestem kompletnie kupiona i zadowolona, że mój filmowy nos mnie nie zwiódł na manowce. Polecam fanom nieco mocniejszego kina.
Moja ocena: 8/10

niedziela, 29 grudnia 2013

ALL IS LOST




... bowiem, gdy wszystko już stracone, dusza i ciało pozostaje. Ten kameralny obraz autora Chciwosc (2011) przenosi nas ze świata cwaniactwa i pozoranctwa w środowisko, gdzie liczą się wyłącznie twoje umiejętności, opanowanie i inteligencja. A całe to cwaniactwo, udawanie greka i udowadnianie innym, że jesteś świętszy od papieża i mądrzejszy od Einsteina możesz sobie, co najmniej, wsadzić w dupę, bo to jedyne miejsce do tego przeznaczone.


Bardzo dobry, minimalistyczny obraz. Niewiele się tu mówi, bo jest to teatr jednego aktora. Bohatera, granego przez Redford'a, który trafia swoją łajbą, żeglując po Oceanie Indyjskim, na śmiecie pozostawione przez statki transportowe. Jego żaglówka zostaje przedziurawiona przez dryfujący kontener. Ten moment staje się  życiową próbą, przez którą przechodzi bohater w następne 8 dni.


Można zarzucić filmowi monotonię. Faktycznie lekko mi to przeszkadzało. Jedyną scenerią jest tu Ocean, żaglówka, tudzież szalupa ratunkowa. Jakże jednak cudownie ogląda się ten spokój, zewnętrzne opanowanie bohatera próbującego przetrwać w warunkach spartańskich. Mówi się, że nadzieja umiera ostatnia. Cóż... film z lekka przeczy tej tezie i to kolejny atut, który sprawia, że obraz  jest niebanalny i pozbawiony sztampy. Drugi atut, to minimalistyczna ścieżka dźwiękowa. Praktycznie nie istniejąca. Autor idzie krokiem 'a w GRAWITACJI i stawia na odgłosy natury. Przelewająca się woda, jej chlupot, szum fal, czy trzaskająca i łamiąca się żaglówka. I nie trzeba masy efektów specjalnych, by spotęgować napięcie. Te naturalne odgłosy sprawiają, że włos się jeży na głowie.



Nie lubię filmów katastroficznych, surwiwalowych. Strasznie się przy nich męczę i jeszcze bardziej przeżywam. Autentycznie czuję ból rozchodzący się po kościach na widok cierpienia bohaterów. Sama myśl o braku wody, pożywienia permanentnie wierciła dziury w głowie. Bohater starał się jak mógł wyjść z opresji bez szwanku. Bez paniki, chłodno i racjonalnie wykonywał procedury i zadania, które w takich zdarzeniach powinny mieć miejsce. Redford tutaj dał popis niesamowity. Niezwykle trudną jest umiejętność przekazania emocji, stanu ducha i umysłu, gdy dialogów nie ma. Tym bardziej banalne "fuck" z jego ust zabrzmiało złowieszczo i przekazywało moment zwątpienia i powolnego poddawania się.
Bardzo fajny film. Wręcz klasyczny. Oparty na prostocie. Bez udziwnień. Wot, stary człowiek i morze. Wydaje się banalne, jednak prawdziwą wartość człowieka poznaje się nie poprzez jego gadulstwo i wypełnianie ciszy werbalnymi śmieciami, a przez to co reprezentuje będąc skazanym wyłącznie na siebie i swoje umiejętności. Polecam ! Fantastyczna lekcja przetrwania.
Moja ocena: 8/10

HOW I LIVE NOW




Zdziwiłam się, że taka tematyka wyszła spod rąk 'a. Film o grupie młodych dzieciaków, których idylla dzieciństwa zostaje przerwana wojną. Ciekawym pomysłem jest uwspółcześnienie, odniesienie tej historii do czasów teraźniejszych. Niewiele dowiadujemy się o źródle konfliktu i jego przyczynach. Jednak klimat post-apo jest wręcz namacalny. I to chyba najmocniejszy punkt tego obrazu. Klimat z filmów dystopicznych z elementami fabuły znanej z obrazów powstałych na podstawie prozy McCarthy'go.


Już na początku czułam podskórnie, że coś będzie nie tak. Wojna, przetrwanie i miłość nastolatków. Nie, tego moje synapsy nie są w stanie przetworzyć. Wszystko byłoby ok, gdyby nie migdalenie się dwójki bohaterów, westchnięcia i motylki, gdy wokół śmierć, bród, nędza i koszmar wojny. Nie kupuję, kompletnie. Nie sądzę, by w chwili zagrożenia, utraty życia jedyną myślą w mojej głowie były igraszki z chłopcem na sianie, którego znam od 2 tygodni, albo krócej. No kaman... 
Nie jestem targetem takich historii, jestem na to autentycznie za stara :-)



Co mnie ujęło, to piękne zdjęcia. Obrazy natury, zabawy dzieci na tle zieleni, lasy, łączki, źródełka. W chwili, w której promień słońca jest towarem deficytowym tak cudne zdjęcia cieszą moje oko. Jestem ich po prostu głodna. Drugim atutem jest pomysł. Gdyby wyrzucić całe to romansidło, film byłby mega fajnym surwiwalem. Nie twierdzę, że miłość w fabule powinna zostać potraktowana klawiszem "delete". Nie, absolutnie. Ale na boga, nie budujmy na niej całego schematu i motoru akcji. Toż to ściema, jakich mało. Muszę jednak oddać szacunek oryginalności scenariusza, choć podobno, powstał na podstawie powieści. Jakby nie patrzeć, jest to dość ciekawe uchwycenie koszmaru wojny i uzmysłowienie jej współczesnemu widzowi przenosząc fabułę do czasów teraźniejszych. A akcję oddając w ręce młodych, niedoświadczonych, nieskażonych jeszcze życiem ludzi. Co mnie boli, to fakt, że nie jest to historia pouczająca, niosąca jakiś przekaz. To bardziej wysublimowany Tłajlajt w wersji okupacyjnej. Przykro mi, że tak ten film porównuję, ale przez cały seans nie mogłam odgonić od siebie tej myśli.


Nie miałam wielkich nadziei na ten film i powiem szczerze, nie spodziewałam się też po nim absolutnie niczego. Choć gdzieś tam w głowie tliła się nadzieja na naprawdę dobre kino od autora Czekajac na Joe (2003), Ostatni król Szkocji (2006), czy Stan gry (2009). No nie udało się. Powodem z pewnością nie jest marna realizacja, bo ta jest świetna. Choć efektów praktycznie nie ma. Świat otoczony wojną jest równie słabo scenograficznie potraktowany. A większość akcji przeniesiono w scenerię lasów. Ścieżka dźwiękowa była bardzo fajna. Bardzo dobrze, jak na swój wiek, zagrała . Intrygujący pomysł na fabułę, tylko te miłosne cuda wianki... Cóż, powtórzę się raz jeszcze, nie jestem targetem tego typu filmów, zdecydowanie.
Moja ocena: 6/10 (w tym +1 za zdjęcia)

RUSH




Z filmami 'a mam tak.... obojętnie jak banalne i miałkie, są tak dobrze nakręcone, że nie sposób oddać autorowi należnego szacunku. Od lat kino Howard'a reprezentuje wysoką półkę i od lat cieszy oko, choć poziom jego filmów potrafi być manieryczny.
Podobnie mam z RUSH. To solidne, rzetelne, klasowe kino. Świetnie wykonane. A jednak... lubię filmy o sportowcach, o rywalizacji, o duchu walki i przełamywaniu bariery fizycznych możliwości, tym razem coś nie zagrało. Pod przykrywką świetnie skrojonego obrazka, kryje się mało wciągająca historia, nierówna i co najważniejsze nie poczułam w niej ducha walki, który jest tak charakterystyczny dla filmów o sportowcach, fajterach. Jednak jak to już u Howard'a bywa mimo luk i dziur to nadal rzetelnie, dobrze skręcona historia o dwóch kogutach. Z tymże jeden miał więcej jaj, a drugi rozsądku.



Za kanwę historii posłużył konflikt między kierowcami F1 z lat 70-tych, Nikim Lauda oraz James'em Hunt. Obaj Panowie reprezentowali sportowe zacięcie, ducha walki i serce do tego co robią. A przede wszystkim, jak każdy wielki sportowiec, obaj mieli parcie na zwycięstwo. Nie ma miejsca dla dwóch kogutów w kurniku, więc i Panowie znani byli z niechęci wobec siebie, wzajemnego dogryzania i obrażania siebie nawzajem. Łączył ich jednak duch sportu, a dzieliły mile całe. Lauda reprezentuje typ spokojnego, opanowanego profesjonalisty, który zanim podejmie decyzje włączy kalkulator w głowie analizując wszelkie zmienne. Natomiast Hunt to zupełne jego przeciwieństwo. Jest spontaniczny, idzie na żywioł, a życie traktuje jak wielką dyskotekę. Mimo przeciwieństw Panowie potrafią napluć sobie w twarz, by po chwili podać sobie dłoń. Czują i rozumieją rywalizację, co równe jest pozbycia się własnego egocentryzmu. A bez tego nie byłoby mowy o szacunku, którym siebie darzą.



Howard iskrzenie między bohaterami przeplata urywkami z ich własnego, prywatnego życia. Ze wzlotów, upadków w karierze, w życiu prywatnym. Co sprawia, że film nie jest wyłącznie sportową relacją, a bardziej psychologicznym studium przypadku obu kierowców. Pokazuje jak charakterologicznie różnią się nie tylko na torze, ale i w życiu. Czuć też pewien wątek moralizatorski. Nie sposób wyzbyć się uczucia potępienia żywiołowości Hunta i jego zabawowego trybu życia. Cóż finale jego życia przedstawiono tak, jakby właśnie taki styl był dla Hunt'a zgubny. 


Dużym mankamentem była nierówność w fabule. Film trwa, standardowe już, dwie godziny. Pierwsza nuży, jest monotonna i nie wnosi zbyt wiele emocji. Akcja zaczyna rozgrywać się dopiero po wypadku Laudy. Ten moment wtłoczył trochę paliwa w ten rzężący silnik Howard'a. 
Najmocniejszym jednak atutem filmu są świetne zdjęcia wyścigów. Uchwycenie energii, szybkości, tempa, czy sposobu prowadzenia bolidu. Nie znam się na F1, wolę amerykańskie muscle car'y, ale oglądając zdjęcia z wyścigów, autentycznie czułam to niebezpieczeństwo, tę szybkość i presję, jaka ciąży na kierowcy. Bardzo emocjonujące były sceny hospitalizowania Laudy. Momentami autentycznie bolały.
Cóż... finalnie nie jestem zachwycona tym filmem. Widziałam lepsze od Howard'a. To z pewnością rzetelny film, z dość niemrawą fabułą, ale za to genialnymi scenami wyścigu i fajną grą aktorską 'a. Wprawdzie nie dał ciała, ale i tak lepiej wygląda, niż gra.
Moja ocena: 7/10 (powinno być 6,5)

sobota, 28 grudnia 2013

SAVING MR.BANKS




Nie do końca jestem wielbicielką twórczości Pana 'a. I głównie dlatego miałam wiele obaw co do seansu z RATUJĄC PANA BANKSA. Moje uprzedzenia okazały się absolutnie pozbawione pokrycia. Film jest bowiem uroczą historią o przełamywaniu własnych, wewnętrznych barier i umiejętności odnalezienia w innych tego, co sami dawno utracili.


Film bazuje na relacjach pomiędzy Walt'em Disney'em a autorką poczytnych książek dla dzieci P.L.Travers. Fabuła skupia się na etapach powstawania filmu na podstawie książki P.L.Travers "Mary Poppins". Hancock pokazuje nam proces narodzin w wielkich bólach scenariusza, scenografii, czy piosenek do filmu. Ten niebywale ciężki, pracochłonny i emocjonalnie wykańczający projekt byłby niemożliwy, gdyby nie oko i piecza P.L.Travers. I to ona staje się filarem tego filmu. Jej wyjątkowo trudny charakter. Jej permanentne niezadowolenie. Jej negacja i kwestionowanie każdego pomysłu twórców z wytwórni Disney'a. Powiedzmy sobie szczerze, w tym filmie autorka "Mary Poppins" to mocno sfrustrowana starsza dama, której towarzyszące latami osamotnienie i trauma przeżyć z dzieciństwa wyrządziły krzywdę przeogromną. I mając tak antypatyczną postać Hanckock przełamuje ją wiecznie optymistycznym, tryskającym energią i dobrocią Walt'em. Chcąc ziścić swe marzenie o ekranizacji "Mary Poppins" poprzez drogę ciernistą, masę prób i wyrzeczeń, musi znaleźć drogę do skamieniałego serca autorki. Można powiedzieć, że rysuje nam się, jako postać nadprzyrodzona. Trudno mi bowiem ogarnąć swym małym rozumkiem, jak wielką, nadludzką wręcz cierpliwość trzeba posiadać, by okiełznać potwora, jaką była P.L.Travers. Powiedzmy sobie jednak szczerze, trudno osądzać postać filmową i choć faktycznie autorka nigdy nie była zadowolona z ekranizacji swojej książki, a prace nad scenariuszem trwały, aż 5 lat, nadal ciężko mi uwierzyć, że można być tak zgryźliwą, oschłą i ... martwą. Pod tym kątem postaci są mocno przekoloryzowane. I dotyczy się to zarówno P.L.Travers, jak i Walt'a Disney'a.



Film ogląda się bardzo dobrze. Głównie za sprawą prowadzonej chronologicznie akcji, przeplatanej wspomnieniami z dzieciństwa P.L.Travers. To one mają za zadanie uzmysłowić nam, skąd się wzięła tak skomplikowana konstrukcja psychiczna dojrzałej autorki. Skąd jej hardość, nieustępliwość i nieuprzejmość. Dzięki rekonstrukcji dzieciństwa autorki powoli poznajemy ją jako dziecko i świat jej fantazji. Jaki wpływ miał na jej wybujałą wyobraźnię ojciec i kim właściwie był Pan Banks. I mimo takiego serca i ciepła, jakie możemy poczuć w książkach P.L.Travers, trudno się doszukać w niej samej. Mało tego, jeszcze trudniej ją polubić, choć jej wewnętrzne zagubienie zdecydowanie zmiękcza jej chitynowy pancerzyk.



Drugim atutem jest para aktorska. Rewelacyjnie zagrała autorkę "Mary Poppins", hardą, złośliwą, nieugiętą z przebłyskami dobroci. Ciekawą postać zaprezentował również , jako Walt Disney, choć szczerze powiem o wiele przyjemniej oglądało się tę dwójkę razem, niż osobno. Wspaniale się uzupełniali. Zaskoczona jestem również umiejętnościami wokalnymi 'a.



SAVING MR.BANKS to obraz dopracowany w każdym calu. Można powiedzieć, że to rzut kotletem na stół Oscarowy z dopiskiem "bierzcie i jedźcie wszyscy". Nie sposób się bowiem tym filmem nie wzruszyć, a z taką obsadą, zdjęciami i oprawą muzyczną od Thomas'a Newman sukces gwarantowany. Scenariusz trzyma film w ryzach, nie rozpływa się i nie rozłazi. A dialogi momentami są wyśmienite i mega zabawne, głównie za sprawą kąśliwych uwag P.L.Travers i jej wyszukanych złośliwości wypowiadanych piękną, soczystą angielszczyzną. No cóż dodać więcej, tylko cieszyć oko.
Moja ocena: 8/10

piątek, 27 grudnia 2013

THE SPECTACULAR NOW



 
Spośród wszystkich produkcji o młodzieńczych, nastoletnich miłościach, wzlotach, motylkach, zakochaniach CUDOWNE TU I TERAZ wyróżnia jeden pierwiastek. Drobinka, która sprawia, że film nie jest wyłącznie górnolotną pieśnią na rzecz wspaniałości lat młodzieńczych. Lat w których brak zobowiązań, obowiązków, marnych życiowych doświadczeń i zawodu ludzkim gatunkiem powoduje, że masz chęć, parcie i smak na życie. Życie, które rysuje się w różowych barwach. Jest pełne marzeń, które zawsze mogą się spełnić. I szans tak różnorodnych, tak bezkresnych, bez limitów, stojących otworem, które tylko czekają, wołają z oddali, by je sięgnąć, chwycić, przygarnąć. A potem jest pierwsza praca, szef chuj i kadra zblazowana. Pierwsza pensja, po której masz ochotę wyć do księżyca. Piękna małżonka, która roztyje się po 5-ciu latach i wygląda jak sumo zawodnik, bo przecież już się nie musi starać o samca, ona już go ma. No i dzieci... małe zachłanne potworki, które przynoszą radość wielką i jeszcze większy bagaż zobowiązań, obowiązków, marnych życiowych doświadczeń i zawodu ludzkim gatunkiem. Gorycz, która przez cały film przeciąga się niczym żuj guma, która oplata bohaterów, by finalnie obkleić ich od stóp po czubek głowy.



Bohater filmu wydaje się nad wyraz dojrzały. Jakby znał już wszelkie prawidła ludzkiego losu. Znał ten schemat. Świetnie go rozumiał. Przeto chce się przed nim ustrzec, stosując piękną zasadę carpe diem. Tu i teraz. Bez planów, bo i tak nie wypalą, bo po co, bo dla kogo, bo przecież wszystkie one prędzej, czy później się rozmyją. Żyje radośnie. Jest duszą towarzystwa. Jest kuglarzem, cyrkowcem. Ludzie go kochają. Za ciągły optymizm, twarz jokera i to wchłanianie życia, chwili całym sobą. Jest uosobieniem tego, kim każdy człowiek chciałby być. Nie obarczony stresem sukcesu, parciem na szkło, na pieniądze, na poklask. Usilnego starania się o akceptację. Bohater zdobywa ją samym sobą. Dzięki lekkości, którą w duchu niesie, a która okazuje się wyłącznie ucieczką od brudów, szarzyzny i beznadziei życia. 



Ma w głębokim poważaniu pracę, choć się stara. Nie czuje potrzeby sprawdzania się, by stać się trybikiem w maszynie kolejnych fakultetów, kierunków studiów, staży, praktyk, rywalizacji i gierek międzyludzkich. Nie czuje takiej potrzeby, bo czerpie radość z życia pełnymi garściami. Można powiedzieć cynicznie, do czasu. Z pewnością takie dekadenckie życie w pewnym momencie się skończy. Taka jest już kolej rzeczy i bohater też dojdzie do tego etapu. Jednak całe to szaleństwo, które za sobą niesie ma pewien sens i jest na to metoda. Z pewnością dzięki temu jest o wiele bardziej interesującą i barwną postacią. A wszelkie doświadczenia, które wyniesie będą budowały jego życiową mądrość, której nikt mu nie odbierze.



THE SPECTACULAR NOW to słodko-gorzkie przedstawienie o bólach dorastania. O nadchodzącej dorosłości. O dojrzałości w podejmowaniu trudnych, bolesnych decyzji. O miłości, o zawodach, o całej palecie barw ludzkiego życia, która w ciepły sposób została skupiona w jednym filmie o nastolatkach. To co odróżnia bohaterów od dorosłych, to ten błysk w oku. Wiara, że jutro może faktycznie będzie lepsze. To nadzieja, która z wiekiem wygasa, a która u nich nie tli się marnym światłem, ale goreje niczym drzewo rażone piorunem, mimo goryczy życia. I właśnie to jest ten ersatz, ten pierwiastek, który odróżnia ten film od całej masy banalnych filmów o młodzieńczych miłościach. W pewien sposób możemy w bohaterach odnaleźć samych siebie. Niezależnie od wieku. Może tęsknoty z lekka słabną, ale dzięki takim filmom wiem, że nadal, gdzieś tam sobie tkwią.
Moja ocena: 7/10

czwartek, 26 grudnia 2013

Świąteczne filmobranie, czyli RUNNER RUNNER, L'ECUME DES JOURS, DEN SKALDEDE FRISOR



RUNNER, RUNNER



Schematyczny kryminał o młodym, inteligentnym chłoptasiu rządnym pieniędzy i odrobiny luksusu, który wpada w szpony złego i przebiegłego manipulatora. Otoczką dla tej wyświechtanej fabuły jest hazard. Młody wilczek pragnie rozwinąć skrzydła pod okiem doświadczonego właściciela internetowego hazardu, a ten tę młodzieńczą naiwność umiejętnie wykorzystuje.
Oczywiście w całym tym cyrku o złym i prawym bierze udział piękna kobieta, jako wisienka na torcie, na którą wyłącznie dobrze się patrzy. No i oczywiście, jakżeby inaczej, stróże prawa, nieprzekupni i wszędobylscy agenci FBI, którzy przekonają nawet muchę, by nie bzyczała.
Schemat goni schemat, klisza kliszę. Akcja  jest mdła. Wiele gadania. Niewiele się dzieje. Z pewnością nie jest to kryminał z tych, w których króluje mordobicie i pościgi. Film bazuje na intrydze, którą i tak rozwiązujemy za bohaterów po piętnastu minutach filmu. A o hazardowym procederze dowiemy się..... że istnieje. Żadnych szczegółów, interesujących faktów, nul, nada, niente, nic.
Co sprawia, że ten film da radę przeżyć ? Obsada... fajny Timberlake, przyzwoity Affleck i ładna Arterton (jaką ona jest kiepską aktorką, głowa boli). Piękne lokacje, zwłaszcza zimową porą. Człowiekowi, aż się cieplej na duszy robi, patrząc na te karaibskie klimaty. 
Film jest przeciętny do bólu, a scenariusz napisany na kolanie.
Moja ocena: 5/10

L'ECUME DES JOURS


, czyli surrealistyczny dramat miłosny.
Od razu nadmienię, że nie jestem fanką filmów abstrakcyjnych i mocno surrealistycznych pokroju HOLY MOTORS, etc. Jednak poziom abstrakcji w nowym filmie Gondry nie przeraża i nie odrzuca. Głównie za sprawą bardzo realistycznej fabuły. To historia o dwójce zakochanych, których idyllę przerywa śmiertelna choroba. Sama fabuła to najckliwsza z możliwych, klisza klisz. Gondry wizualizuje ten tragizm w miłości w sposób wielce poetycki, oniryczny, surrealistyczny. Niczym z obrazów Dali. Dzięki temu film nabiera życia. Nie jest już wyłącznie kliszą. Jest ciekawym spojrzeniem na mega banał, wyświechtany przez kino, niczym bura suka.
To co mnie urzekło to symbolika. Świat miłości kolorowy, żywy energiczny, tak jak mieszkanie bohaterów. Tętniące życiem, pełne promieni słońca, kolorowe i szalone. By powoli przejść życiową metamorfozę. Gdy poziom buzujących hormonów opada, gdy realizm i proza życia sięga chodnika, gdy śmierć czai się za rogiem, kolorystyka filmu szarzeje, blednie. Tak jak dom bohaterów kurczy się i murszeje. Przygniata ilością problemów i głazów pod stopami. 
I mimo mojej szczerej niechęci filmową abstrakcją jestem zaskoczona, że tak łatwo udało mi się przełknąć DZIEWCZYNĘ Z LILIĄ. I nie  jest to zasługa świetnej obsady. Mam jednak jeden duży zarzut. To czas. Jak zwykle przynudzę, dwie godziny na film o miłości to dużo za dużo. Można by zdecydowanie krócej i nie sądzę, by przez to obraz stracił na swojej jakości.
Moja ocena: 6/10


DEN SKALDEDE FRISOR


Najnowszy film jednej z moich ulubionych reżyserek przeleżał na moim dysku rok. Pamiętałam o WESELU W SORENTO przez ten cały czas, bo lubię kino od Bier. Zwlekanie spowodowane było głównie obawą przed ostrym zawodem. Fabuła brzmiała mało przekonywająco. I powiem szczerze, już po seansie, że to najsłabszy film w dorobku Bier. Uwielbiam jej oko i obrazowanie przeróżnych kolorów miłości w swoich filmach. Jednak tym razem wyszła totalna męczybuła, choć przyznaję oglądało się wyjątkowo lekko.
Nie wiem czemu, ale dzisiaj mam rozdanie na filmy tak banalne i oklepane, aż boli. Oto kobieta po walce z nowotworem przyłapuje swego męża z młodą siksą. Oczywiście zaślepiona i naiwna nie przepuszcza przez myśl, że ma męża chama. Wręcz przeciwnie, staje w jego obronie. Na domiar tego, córka wychodzi za mąż. A ślub ma się odbyć w pięknej scenerii Włoch. Wybiera się więc na wesele, na którym poznaje przystojnego ojca Pana młodego, on też po przejściach. I tak dwójka skrzywdzonych przez los osób znajduje w sobie pewien pierwiastek wspólny, który uzupełnia wszelkie luki w ich starganej problemami psychice.
Brier ma niezwykłą umiejętność przedstawiania historii zarówno ciężkich, jak i banalnych w sposób lekki i ciekawy. Podobnie jest z WESELE W SORENTO. Ten oklepany schemat kontrastuje postaciami - głupiutkiej kochanki, zazdrosnej szwagierki i zagubionego pana młodego. Jednak najprzyjemniej patrzy się na ojca przyszłego małżonka, którego gra . Mam ogromną słabość do tego aktora. Raz, i to żadne novum, że jest niesamowicie pociągający i przystojny. A dwa, że reprezentuje pewien gatunek mężczyzn, który jest na wymarciu. Pełna kultura, maniery i umiejętność odnalezienia się w każdej sytuacji. Obraz dżentelmena w najlepszym wydaniu. 
Oczywiście poza Pierce'm, Brier do swych ról zatrudniła śmietankę duńskiego aktorstwa. Rewelacyjna, jak zwykle, . Cudownie było oglądać w dość zabawnej roli zdradzającego męża za mało go widuje ostatnimi czasy. No i oczywiście gwiazda filmu , choć nie jest to jej wybitna kreacja. 
Brier nie odstaje od raz obranej tematyki swoich filmów. Ponownie bierze na tapetę miłość. Jej odcień jest o niebo dojrzalszy, niż dotąd. Dotyka osób dojrzałych, po przejściach, ale też nie zapomina o niezdecydowanej i rozedrganej emocjonalnie młodzieży. W pewnym sensie daje nam do zrozumienia, że na miłość nigdy nie jest za późno. Nawet, gdy dotyka nas w życiu wielka tragedia i gdy już szansy na szczęście raczej nie widzimy. Jest to pewien powiew optymizmu, oby jednak nie okazał się wyłącznie filmowym. Czego sobie i wszystkim życzę ;-)
Moja ocena: 6/10

wtorek, 24 grudnia 2013

BLUE CAPRICE




To najsłabszy film, jaki ostatnio widziałam. Niekoniecznie podnieta wynikająca z zakwalifikowania tego filmu do Sundance 2013 okazała się uzasadniona. Film opowiada bardzo ciekawą historię, ale prowadzoną w tak nieudolny sposób, bez pomysłu i polotu. Jakby autor zjawił się na tej ziemi wczoraj i nie bacząc na wszystkie filmy, jakie powstały do tej pory o psycholach, postanowił nakręcić swój, dziewiczy projekt. Cóż... spieprzył go dokumentnie.



Alexandre Moors na swój pełnometrażowy debiut wziął sobie bardzo intrygujący temat. Oto dwóch czarnoskórych w 2002r. sieje postrach na ulicach Waszyngtonu, zabijając ze snajperki przypadkowe osoby. Dzięki świadkom udało się zidentyfikować samochód przestępcy, tytułowy niebieski Chevrolet Caprice. Snajperem z Waszyngtonu okazał się kilkunastoletni Lee Boyd Malvo oraz jego opiekun John Ammen Muhammad. Obaj przez sąd zostali skazani za popełnione morderstwa. Nastolatek, ze względu na wiek, skazany został na dożywotnie więzienie bez możliwości ubiegania się o przedterminowe zwolnienie. Natomiast Muhammad dostał czapę. A kara śmierci została wykonana poprzez zastrzyk trucizny.



Moors ograniczył film o sceny sprawy sądowej, wyroku, czy egzekucji. Skupił się wyłącznie na dwójce bohaterów. Zagubionym, bez ojca i pozostawionym przez matkę nastolatku Malvo. I jego przyszywanym ojcu. W filmie, aż prosi się o zarysowanie psychologii postaci. Nic z tych rzeczy. Poprzez pobieżne przedstawienie przeszłości Malvo, możemy się jedynie domyślać, że jest niechcianym dzieckiem, którego wychowywała matka permanentnie borykająca się z brakiem pieniędzy. I to one zdecydowały o jej wyjeździe zarobkowym, pozostawiając syna bez żadnej opieki. Moors trochę więcej uwagi skupił na John'ie Muhammad. To facet stanowczy, ale ze schizą spowodowaną rozwodem i odebraniem mu praw wychowywania trójki jego dzieci. Chęć zemsty na byłej żonie tłumaczy poniekąd jego nienawiść wobec ludzi. 
Ta dwójka mocno pogubionych ludzi spotkała się zupełnie przypadkowo. Malvo spodobał się John i jego opiekuńczość oraz troska o własne dzieci. Ciepło od niego płynące wzbudziło w chłopcu pragnienie przeżycia takich emocji na własnej skórze. Przykleja się do Johna. Podświadomie liczy, że ten zastąpi mu rodzinę i da miłość, której nigdy nie zaznał. John odczuwa uzależnienie Malvo i postanawia wykorzystać to do swych urojonych planów. Indoktrynuje więc chłopaka, manipuluje jego młody, podatny umysł i kreuje maszynę do zabijania. Sam bowiem jest psychicznie zbyt słaby, by nacisnąć za spust.



Lubię filmy o pokręconych ludzkich duszach, ale ten absolutnie nie wniósł żadnej wartości dodanej, do tego, co do tej pory widziałam. Wręcz pobieżnie i po łebkach potraktował całą psychologię i etap przeistaczania szukającego miłości chłopca w mordercę. A samego John'a ukazał w dość lekkim świetle, bez głębszej analizy jego schiz. Ten psychol okazuje się bowiem zagubionym ojcem, któremu była kobieta wyrządziła taką krzywdę, że postanawia pomścić ją knując morderczy plan. Sam również nie chwyta za spust. Jest tylko prowodyrem, master mind całej operacji. Malvo przy nim to bezlitosne zwierze pozbawione emocji. A przecież to dziecko zupełnie bezradnie wkroczyło w świat, który później narzucili mu dorośli. 
Poza tym film nie jest, ani relacją szczegółową z zabójstw. O ich zajściu informują nas telefony świadków na policję. Nie jest również drobiazgową analizą psychologiczną przestępców.
Film jest mdły, nudny i pozbawiony jaj, które aż się proszą w filmach o psycholach. Z pewnością nie jest to film, który wstrząśnie. Obrazy o seryjnych mordercach, do których również zalicza się Malvo i  Muhammad, to obrazy o ludzkich zwierzętach. I nie wyobrażam sobie filmu, po którym do takich osobników, jak Gane, Gacy, Dahmmer, czy Bundy poczułabym współczucie. 
Moja ocena: 4/10



poniedziałek, 23 grudnia 2013

THE BUTLER




KAMERDYNER to popisówa aktorskiej śmietanki i chwytliwy emocjonalnie temat, który powoli zaczyna szturmować kino. Jednak czy na tle niezapomnianych jeszcze SŁUŻĄCYCH jest w stanie powtórzyć ich sukces i przyćmić nadchodzące 12 YEARS A SLAVE ? O ile ostatniego filmu jeszcze nie widziałam, o tyle mając w pamięci SŁUŻĄCE nie bałabym się o zepchnięcie z zasłużonego podium przez KAMERDYNERA.
 


Reżyser dwóch bardzo dobrych filmów: Hej, skarbie (2009) i Pokusa (2012), zebrał śmietankę aktorską, nakręcił rzetelny film na bazie nieskomplikowanej historii. Fabuła bowiem opowiada losy czarnoskórego kamerdynera, który przez lata usługiwał amerykańskim prezydentom w Białym Domu. I to byłoby na tyle.
Daniels obrazuje jego dzieciństwo bardzo pobieżnie. Urodzony w czasach niewolnictwa, wychowany na plantacji bawełny, wykształcony przez białych na służącego, przechodzi w swoim życiu przez kolejne zmiany, zawieruchy i rewolucje polityczne. Nie jest jednak typem rewolucjonisty. Naznaczony traumą z dzieciństwa jego priorytetem jest zapewnienie swoim dzieciom przyszłości takiej, jakiej on sam nigdy nie zaznał. Na tym właśnie polu zrodzi się konflikt między bohaterem a jego starszym synem.



Poprzez losy bohatera i jego pracę w Białym Domu Daniels kreśli nam czasy zawieruch na tle rasowym. Drugie tło fabuły to przede wszystkim problem rasizmu i segregacji w Stanach. Ku Klux Klan, Czarne Pantery, Martin Luther King, Malcolm X, Krwawa Niedziela, zamach na Kennedy'go, podejście do południowoafrykańskiego apartheidu, by ostatecznie prezydentura Obamy stała się symbolem zwycięskiej walki z uprzedzeniami na tle rasowym.
Nie jestem wielbicielką tak płytkiego obrazowania problemów ważnych i istotnych. Takie przelatywanie z klatki po klatce po wydarzeniach mających wpływ na życie społeczeństwa i losy państwa to sprint, po którym nie ma czasu na głębszą refleksję. Film niczym kalejdoskop, videoklip, chronologicznie przechodzi z jednego punktu w historii do drugiego. Brak w tym większej emocji. Nie zidentyfikowałam się z losami bohaterów. Nie miałam na to czasu. Dzieci tytułowego kamerdynera dorastały w tempie zatrważającym, a ledwo co dorosły już się zestarzały. Ich przeżycia i troski związane z czasami głębokich przemian były praktycznie niemożliwe do uchwycenia. Brakowało mi emocji, które świetnie przekazano w SŁUŻĄCYCH, czy niedoścignionym KOLORZE PURPURY Spielberg'a.



Powiem szczerze, że mam problem z tym filmem. Z jednej strony kwestia walki z rasizmem została potraktowana mocno po łebkach. Z drugiej losy bohatera są bardzo lekko przedstawione. Bez nadęcia. Daniels potrafi obserwować ludzi, a jego kamera potrafi snuć o nich ciekawe historie. Brakuje mi jednak tu takiej dawki emocji, jak chociażby w HEJ, SKARBIE. Gdyby nie plejada gwiazd, która się przez ten film przewinęła, film kompletnie straciłby swój urok. Nie ukrywam, że właśnie obsada to ogromny walor, a duet Whitaker - Winfrey był cudowny. Mimo wszystko, to ciekawa propozycja na kino obyczajowe. O ludziach, ich losach, o czasach, o transformacjach, nie tylko tych politycznych. W jakimś małym stopniu Daniels chciał nam przekazać, że gdzieś tam w tej wielkiej polityce, na szczycie gigantycznej góry, kryje się jednostka, samotna i zagubiona. I że to ona czasami jest głosem społeczeństwa, a nie wyobrażeniem jakie się z nią wiąże.
Moja ocena: 7/10


THE CONGRESS





KONGRES to jeden z tych filmów, na które miałam ogromną chrapkę, by wybrać się do kina. Sporą motywacją było odniesienie do opowiadania Lema "Kongres futurologiczny", jak i miłe wspomnienie pozostawione po seansie WALC Z BASZIREM. Niestety nie do końca przekonał mnie Folman tym razem. I nie mam tu na myśli wierności odwzorowania opowiadania Lema. Chyba najsłabszym punktem tego filmu była właśnie animacja, po której tak wiele się spodziewałam. Najwyraźniej za wiele.



Nie skupię się na analogiach i przeciwieństwach wobec opowiadania Lema. Napomknę, że jest to dość luźna interpretacja, choć schemat, sedno i przesłanie pozostało dość wiernie odwzorowane.
Folman przenosi nas do świata szołbiznesu. Piękna aktorka u schyłku swej kariery dostaje propozycję praktycznie nie do odrzucenia. Producenci namawiają ją, by dla zachowania status quo gwiazdy podpisała kontrakt, który zdigitalizuje ją, jej mimikę, emocje. Stanie się komputerowym bytem, który spece z wytwórni filmowej obrobią i przerobią wedle zamysłów twórców, czy producentów. Aktor przestaje być już podmiotem. Jest przedmiotem, żywą tkanką, którą można zmanipulować, przekształcić i skonstruować, jak się tylko właścicielom podoba.
Aktorka, którą gra początkowo ma jednak opory. Jej moralność i etyka kłóci się z uprzedmiotowieniem jej jako komputerowego bytu. Jej miłość do dzieci i chęć poświęcenia się choremu synowi, zmusza ją do podpisania kontraktu. Od tej chwili Robin jest częścią systemu komputerowego, nowatorskim eksperymentem, który pozwoli jej zachować wieczną młodość, sławę i blask fleszy. A jej samej, niezależność finansową.



Folman animacją buduje świat technologicznej dyktatury, który ma miejsce 20 lat po podpisaniu kontraktu przez Robin. By odnowić umowę, Robin staje się częścią zbiorowej halucynacji, iluzji, która jest wyłącznie zasłoną dymną przed większym problemem. Lem w opowiadaniu skupił się na masowym przeludnieniu, zmianach klimatycznych. Ale też na istocie prawdy. Na jej poznaniu. Na tym, co faktycznie się pod tym słowem kryje. Na iluzoryczności ludzkich zmysłów. Również u Folmana niewiele trzeba by nasza percepcja, sposób postrzegania świata był uzależniony, manipulowany i pod dyktando osób trzecich. Pozostaje więc pytanie, czy to co widzimy istnieje ? A skoro to co widzimy istnieje, to czy jest to rzeczywiście prawdziwe ? Zarówno Lem, jak i Folman mocno kwestionują naszą zależność i absolutne zaufanie zmysłom. Cóż innego nam jednak pozostaje ? Folman stawia na wybór. Na jednostkę, która ma prawo wyboru, a którą poddaje się dyktatom. U Lema manipulacja zmysłami poprzez rozpylanie substancji halucynogennej jest jak programowanie naszej woli. Folman sugestywnie, poprzez świat szołbiznesu, próbuje zwrócić naszą uwagę na prawdziwość przekazu medialnego.



Z pewnością reżyser nie jest twórcą, który nie ma pomysłu na swoją karierę. Porusza mało trywialne tematy. Idzię głęboko w naszą świadomość i łechta ją od środka. Pobudza ją i włącza magiczną lampkę, która ma nam oświecać drogę do poznawania prawdy. Nie tą, którą na co dzień jesteśmy karmieni przez media. Ale tą, którą na podstawie naszej wiedzy, spostrzegawczości, inteligencji i nabytych doświadczeń jesteśmy w stanie sami uzgodnić, porównać, zidentyfikować. Nasze życie to informacja. Jesteśmy nią zalewani z każdej strony. Ważne problemy przykrywane głupkowatymi programami, które skutecznie mają odwrócić naszą uwagę od istoty. Czym jest ta istota ? Co kryje się głębiej ? I gdzie jest owo źródło ? W świecie wielkich zależności nie znajdziemy jednoznacznej i konkretnej odpowiedzi. KONGRES z pewnością jest niepokojącym obrazem mówiącym o miejscu jednostki w świecie przyszłych machinacji. Jednak są to filmy potrzebne. W świecie informacji obrazkowej może to być jedyne źródło przekazu, które skutecznie pobudzi nasze zmysły do działania.
Moja ocena: 6/10

METALLICA: THROUGH THE NEVER




Z tą moją miłością do kapeli jest jak jazda na pstrym koniu. Od czasów Napstera mam wrażenie, że odeszli od muzyki w kierunku biznesu. A od czasów BLACK ALBUM nie wydali nic, coby nie powodowało wyłączenia adaptera po trzech utworach. Nie zmienia to jednak faktu, że Metallica to jeden z niewielu zespołów z mojej chlubnej przeszłości, które darzę ogromnym sentymentem. I strasznie intrygował mnie ten "film".



Ostatni raz na koncercie Metallica byłam jakieś circa about 20 lat temu. Szmat czasu. Lata obrażania, fukania, strzelania fochów i zachęcającego pokazywania faka członkom zespołu, a zwłaszcza Ulrich'owi. Jedno trzeba mu oddać. Jest nie tylko świetnym muzykiem, ma facet łeb do interesów i miłość ogromną do kapeli. Wydaje się być sercem i motorem napędowym przez te wszystkie lata wzlotów i upadków zespołu. Jednak patrząc na scenę i na to, co ci podstarzali już Panowie na niej wyczyniają, nie tylko nie widać upływającego czasu, ale i znużenia, czy jeszcze gorzej, rutyny. Film rewelacyjnie oddaje tę pasję i miłość do grania przed ludźmi. Ile razy przez te lata złoili i wytarli dziury na kawałkach z KILL 'EM ALL, RIDE THE LIGHTNING, MASTER OF PUPPETS itd. ? Pewnie miliony, a wykonują je, jakby właśnie, co dopiero, ujrzały światło dzienne.



Bardzo fajnie było usłyszeć stare, dobre, jedynie słuszne utwory. Zajebista scena, zajebiste efekty, które w pewien sposób oddają historię zespołu. HIT THE LIGHTS grane bardzo kameralnie, wręcz garażowo. Niesamowite ONE przy dźwiękach wybuchów i strzelaniny. Piękne RIDE THE LIGTNING w świetle błyskawic. Czy pamiętne krzyże wynurzające się spod sceny przy MASTER OF PUPPETS. Scenografia to najwyższa półka. 
Jedynym mankamentem są pseudo fabularyzowane sceny z , które uważam za zbędne. Niby mają posłużyć jako tło do tego co się dzieje na scenie. Pytanie tylko po co ? Ta muzyka broni się sama. I cała ta fabularyzowana otoczka, która przyznaję, jest klimatyczna, jest zupełnie niepotrzebna. Mnie wystarczająco urzekły ciężkie riffy, głęboki bass i walenie w bębny. No i ten wokal Hetfield'a, w którym zakochana jestem po uszy po dziś dzień. Facet ma wygar, tyle litrów wlanych promili i głos jak dzwon. 
Przeniosłam się przez chwilę do lat moich muzycznych fascynacji metalem i jak to mówią, stara miłość nie rdzewieje. Piękne to było widowisko i obiecałam sobie, że jestem na ich koncercie, jak tylko się u nas zjawią, for sure. A zamykające film napisy do dźwięków ORION i ten głęboki bas Burton'a wykonywany przez Trujillo, no kurwa.... zmiażdżył i rozjechał, jak walec. 
Moja ocena: 9/10