Strony

piątek, 31 stycznia 2014

GRUDGE MATCH




A nie tak dawno roztkliwiałam się nad powrotem ducha filmów akcji lat 80-tych przy okazji ESCAPE PLAN, a tu kolejna perełka. Duet Stallone i De Niro sentymentalnie i z przymrużeniem oka wracają do swych niezapomnianych kreacji sprzed lat wielu. Balboa vs. La Motta tak można podsumować ten film, choć jest to absolutnie alegoria do poczynań bohaterów. Odrębna historia i odrębne postaci, a klimat utrzymano genialnie.



Dwójka kogutów, podstarzałych bokserów postanawia rozwiązać konflikt z przeszłości. Ich powrót po wielu latach na ring staje się swoistym wyrównaniem rachunków za błędy młodości, a jednocześnie pozwala bohaterom finansowo stanąć na nogi. 
Reżyser , znany głównie ze współpracy z Adamem Sandlerem, wprowadza wiele zabawnych scen, całą masę kąśliwych dialogów i gagów sytuacyjnych. Panowie nie tylko są rywalami na ringu, ale również w życiu prywatnym. Ich bliski kontakt ze sobą szybko staje się pretekstem do rękoczynów, a kończy się ostrym napadem furii. Postaci przy tym są mocno przekoloryzowane, a wprowadzenie zabawnych scen znacząco rozluźnia atmosferę.



Sporym mankamentem jest zbiór wszelkich klisz i rozciąganie fabuły wątkami rodzinnymi. Miłosne rozterki, konflikt ojcowski to sceny niepotrzebnie rozwleczone, a zwroty akcji są przewidywalne do bólu. Obraz staje się przez to swoistą sinusoidą. Wartkie i zabawne sceny co rusz zostają przecinane mamałygą w postaci roztkliwiania się podstarzałych bohaterów nad życiowymi błędami, które przez 30 lat niezauważalnie leżakowały pod dywanem. To spory mankament filmu. Ciągłe przyspieszanie i zwalnianie fabuły sprawia, że film zaczyna z lekka przynudzać. Świetne dialogi, gra aktorska - głównie De Niro, który nerwowo szaleje na ekranie, sprawia że film po prostu chce się oglądać dalej. Ta dwójka tetryków nie tylko dowala sobie na ringu, oni autentycznie opluwają się słowami, a złośliwościom, kąśliwym przytykom i wkuwaniu szpilek w najczulsze miejsca przeciwnika nie ma końca. A wszystko bardzo sympatycznie podszyte ironiczno - sarkastyczną nutą.



I podobnie jak w przypadku ESCAPE PLAN, GRUDGE MATCH to nie jest kino najwyższych lotów. To świetna, zabawna komedia, z rewelacyjnym De Niro i całkiem przyzwoitym Stallone. Tak na marginesie, Ci dwaj starsi Panowie naprawdę fizycznie przygotowali się do swoich ról. Choć huśtawka nastrojów jest męcząca, scenariusz ma jedną zaletę - bawić. I ten zamysł jest w 100% odczuwalny. Fanom boksu polecam przeczekać do końca napisów, czeka na Was cameo z Holyfield'em  i Tyson'em.
Moja ocena: 7/10


czwartek, 30 stycznia 2014

JIMMY P.




Umiejętności aktorskie Benicio Del Toro od lat są marką samą w sobie. To "produkt" najwyższej jakości. Ostatnimi czasy dość rzadko pojawia się na dużym ekranie, więc tym bardziej każda jego obecność jest wielce przeze mnie oczekiwana. Bardzo ucieszyłam się myślą, że ponownie będę mogła go oglądać i podziwiać. I o ile aktorsko absolutnie bez zarzutów, o tyle sam film pozostawia wiele do życzenia. Głównie za sprawą mdłej fabuły, którą francuski reżyser na tyle skutecznie usprawnił, że te dwie godziny psychologicznego bełkotu i psychoanalizy nie nużyły i nie usypiały. Myślę jednak, że w tej materii mogę być niechlubnym wyjątkiem.



Fabuła skupia się wokół tytułowego Jimmiego. Indianina, który doznał urazu głowy służąc w wojsku podczas II Wojny Światowej. Akcja zatem toczy się w późnych latach 40-tych. Bohater w związku z wypadkiem cierpi na przewlekłe bóle głowy i utraty świadomości. Przerażona stanem zdrowia siostra wysyła Jimmiego do szpitala psychiatrycznego. Początkowa diagnoza schizofrenii w trakcie długich rozmów okazuje się zaburzeniem nerwicowym, którego źródło wywodzi się z dzieciństwa. Rozmowy pomiędzy bohaterami budują nić porozumienia. Doktor Devereux staje się dla Jimmiego przyjacielem, powiernikiem skrywanych tajemnic. Ten atut jednak, zatarcie linii lekarz - pacjent, stanie się podłożem konfliktu.



Niezaprzeczalnym atutem filmu są dwie kreacje aktorskie. Del Toro, który gra tytułowego Indianina po traumatycznych przeżyciach. Benicio nie byłby sobą, gdyby nie zmienił czegokolwiek w swoim wyglądzie lub grze aktorskiej. Tym razem, podobnie jak w filmie Podejrzani (1995), radykalnie zmienia swój akcent i sposób wymowy. Liczę, że w 2014 roku będziemy mieli okazję częściej go podziwiać. Drugą, świetną kreacją jest , który wciela się w postać antropologa badającego głównego bohatera. 
Czas niestety wpływa na niekorzyść filmu. Rozmowy pomiędzy mężczyznami stają się męczące. Są one podłożem fabuły, która pod koniec zaczyna przypominać ser szwajcarski. Nierozwiązane sytuacje, przeskoki, sprawiają że obraz staje się mało czytelny. Jakby scenarzysta po półtorej godzinie ględzenia bohaterów stwierdził, że trzeba coś w końcu zrobić, bo zaraz się czas filmowy skończy. Może nie jest to wybitne dzieło, udało się go obejrzeć bez większego bólu, nie będę jednak ukrywała, że był to seans zbędny. 
Moja ocena: 5/10


niedziela, 26 stycznia 2014

BORGMAN




Od czasu Haneke FUNNY GAMES, Balaguero SŁODKICH SNÓW czy Miike LEKCJA ZŁA nie widziałam tak chłodnego, precyzyjnie wykalkulowanego studium zła. 
Holenderski reżyser Alex van Warmerdam znany jest z oryginalnych scenariuszy. Poznałam go głównie za sprawą groteski, a właściwie dramatu podszytego czarnym, jak smoła humorem OSTATNIE DNI EMMY BLANK. Warmerdam, jak nikt inny jest mistrzem kamuflażu. Kreśli nam z pozoru normalne rodziny, które po bliższym poznaniu zachowują się, jakby zabłądziły w podróżach międzygalaktycznych, a nawigacja przypadkowo skierowała ich na planetę Ziemia. Tak było w przypadku Emmy i podobnie jest w BORGMANie. Co różni te dwa filmy? Poczucie humoru. O ile Emma jest przepełniona groteską, niczym z greckiego filmu KIEŁ, o tyle BORGMAN na pierwszy plan wysuwa zepsucie moralne i niczym nieuzasadnione okrucieństwo. Jest tu jednak pewna doza groteski. Przewrotnie symbolizują ją ofiary tytułowego ogrodnika. Ślepo ufające, naiwne, znudzone życiem w dobrobycie.

 

Kim jest więc BORGMAN? Odpowiedzi na to pytanie nie uzyskamy. Prawda o nim płynie z tych kilkudziesięciu minut filmu. To człowiek, który tworzy pewnego rodzaju sektę. Swoich członków werbuje jednak w dość specyficzny sposób. Ma hipnotyczną naturę, dar wpływania na ludzi lub niesamowitą umiejętność odnajdywania jednostek słabych, podatnych na sugestie. Jest wyzuty z emocji. Jego działania są skupione na celu, a czynności precyzyjnie wykalkulowane. Oddziałuje na ludzką podświadomość umiejętnie nią manipulując. Jego obecność wzbudza agresję, ale nie on jest jej źródłem. On to źródło stymuluje. Wybudza swoje ofiary z letargu, a gdy są mu już one niepotrzebne bez wahania sięga po ostateczne rozwiązania.



Nie jest to dzieło wybitne, jednak płynie z niego wielki niepokój. Świadomość, że ten niepozorny, elokwentny mężczyzna o skromnej figurze potrafi w mgnieniu oka stać się predatorem sprawia, że ciało oblewa się zimnym potem. Nie wiemy jakie są jego motywy. I ten brak wiedzy jeszcze bardziej wzmaga strach. Z drugiej strony zadziwia ludzka naiwność. Pewne zachowania w filmie są przekoloryzowane, ale jestem bardziej niż pewna, że znalazłoby się wiele osób, które w podobny sposób ugościłoby nieznajomego człowieka w swoim domu. Ten brak wyobraźni, instynktu samozachowawczego i naiwność wśród bohaterów jest niewyobrażalnie irytująca, ale stanowi pewnego rodzaju sygnał alarmowy. Otwiera nam oczy, że zagrożenie może być kompletnie nieprzewidywalne. A zło przybiera szaty poczciwego człowieka.


Nie sądziłam, że spodoba mi się nowy film Alexa van Warmerdam'a. Jest o wiele lepszy od jego poprzedniego filmu i z pewnością wzbudza o wiele więcej emocji. Choć pomysł na fabułę jest mocno kontrowersyjny, nie zmienia to faktu, że wzburzenie jakie film wywołuje to największy jego atut.
Moja ocena: 8/10

sobota, 25 stycznia 2014

Dokumentalna sobota z FOUR HORSEMEN




CZTEREJ JEŹDŹCY APOKALIPSY to dokument, który od czasów ZEITGEIST jest kontynuacją wszystkich dokumentów traktujących o polityce finansowej, neoklasycznej ekonomii i wpływu korporacji na politykę. Według twórców dokumentu oraz ich 23-ech rozmówców biblijni jeźdźcy są już wśród nas. A charakteryzuje ich wojna, podboje, głód i śmierć.

Dokument skupia się na bardzo wielu wątkach mówiących o rozwoju współczesnej ekonomii, jej wpływach na politykę i na nasze życie codzienne. Autorzy porównują czasy dzisiejsze do czasów historycznych. Pokazują ewolucję ekonomii oraz jak bardzo neoklasyczna ekonomia odsunęła się od pierwotnych założeń. Jak bardzo kumuluje swe siły na jeszcze większym wyzysku masy społecznej, polityce podatkowej i zwiększaniu dysproporcji pomiędzy klasą wyższą i pospólstwem. Oczywiście nie obyło się bez omówienia kryzysu finansowego i załamania rynku kredytowego w USA. Spekulacji giełdowych i współczesnego systemu bankowego, jako najbardziej pazernego, pasożytniczego i destrukcyjnego tworu, który wzmacnia naszą zależność wobec systemu dając tym samym większą niezależność decydentom. Bardzo fajnie pokazano zależność między korporacjami, a politykami. Jak wielki wpływ ma lobbing na rządzących i jak bardzo ci ostatni są zmuszeni na wprowadzanie zmian ustawodawczych na korzyść lobbystów. Wniosek jest niestety jeden, dopóki politycy będą finansowani przez korporacje dopóty nie możemy liczyć na klarowną politykę finansową państwa. 


Kryzys finansowy ostatnich lat nie jest jednak głównym tematem dokumentu. Autorzy sprytnie przechodzą do faktycznego clue kryzysu. Komu na nim faktycznie zależało ? I kto na nim zyskał ? Czym jest faktycznie terroryzm ? I czy jest on zagrożeniem, czy świetną wymówką na wprowadzenie korporacji na tereny dotąd dla nich dziewicze ?
Najcenniejsza jednak jest ostatnia myśl, która podsumowuje wątek edukacyjny współczesnego świata. Macki korporacji są bowiem wszędzie. Korporacje stoją za plecami polityków, firm farmaceutycznych, paliwowych, wszelkiego rodzaju mediów, ale również edukacji. Korporacje współfinansują uniwersytety i wspierają ich fundacje, a te w zamian edukują młodzież na podstawach neoklasycznej ekonomii, na której bazuje współczesny kapitalizm. Edukacja bowiem jest rewelacyjnym miejscem, w którym można wykształcić przyszłych ekonomistów wedle ustalonych wcześniej zasad. Jeśli dodamy do tego media wzmacniające w ludziach apatię, system szkoleniowy oparty na kontroli ustalonego wcześniej porządku i wzrastającą wśród młodych ślepą wiarę w media, to jest to woda na młyn zarówno rządzących,  jak i ich "cieni". I idąc dalej myślą twórców, największym wrogiem współczesnego systemu, a sprzymierzeńcem ludzkości jest świadoma, odpowiedzialna jednostka, która czyta ze zrozumieniem, jest w stanie oprzeć się szalejącemu konsumpcjonizmowi i iść przez życie uważnie, rozsądnie przesiewając szum informacyjny, którym codziennie jesteśmy zasypywani.
Moja ocena: 7/10

ESCAPE PLAN



... czyli o tym, jak to podstarzali herosi kina akcji lat 80-tych, planują wielką ucieczkę z więzienia, z którego wychodzi się wyłącznie "nogami do przodu" .



Główny bohater, którego gra Stallone, to człowiek współpracujący z rządem w testowaniu zabezpieczeń więziennych. Jego praca wygląda mniej więcej tak: idzie do więzienia pod zmyśloną tożsamością, obserwuje, dostaje po ryju, obmyśla plan ucieczki i ucieka. Jego doświadczenia i wnioski mają za zadanie posłużyć służbom penitencjarnym w poprawie bezpieczeństwa. Po jednej z takich akcji, nasz bohater otrzymuje życiowe zadanie. Duża kasa. Jeszcze większe ryzyko. Zostaje zamknięty w miejscu, obok którego pies z kulawą nogą by nie przeszedł i tam wpada w poważne tarapaty. A w wyjściu z nich pomaga mu nikt inny, a Arnold S. , również uwięziony. Razem obmyślą plan ucieczki z więzienia, które zbudowano wzorując się na zaleceniach dotyczących zabezpieczeń spisanych przez głównego bohatera.



Jestem ogromną fanką dwóch głównych aktorów, Stallone-Schwarzenegger. To osobowości reprezentujące kino z lat, które lubię najbardziej. Kino akcji, które skupia się na sile mięśni, mało skomplikowanej osobowości i dialogach, które wryły się w pamięć każdego kinomana, niczym kołek w ścianę. Jakżebym mogła sobie darować ten film mając moich superbohaterów razem na ekranie. I nie ważne, że szron lat minionych osadził się im na głowach. I nie ważne, że pierś z lekka ginekomastię przypomina. I nie ważne, że Panowie biegną, jakby stali w miejscu. To wszystko nie ważne. Ważne jest to, że w jakimkolwiek gniocie by nie zagrali i tak będzie "fun". I tak jest w samej rzeczy.



Po pierwsze, absolutnym zaskoczeniem jest dla mnie dobór reżyserski. znany jest bowiem z filmów bardziej psychologicznych, czy z lekka ociekających dramatem (Zlo (2003) , 1408 (2007), Szanghaj , Rytual, Wykolejony ), niż kina akcji. Poradził sobie jednak bardzo dobrze. Wykrzesał z aktorów co tylko mógł. Nie zaprzeczajmy, aktorstwo Stallone-Schwarzenegger jest bardziej drewniane od góralskiej chaty. I o ile scenariusz to nieźle uknuta intryga, która wciąga i pochłania kompletnie, o tyle dialogi momentami wołają o pomstę do nieba. Całość  jednak to przede wszystkim wartka akcja. Fajnie zarysowana fabuła. No i aktorzy, na których, mimo mankamentów wielu, zawsze fajnie się patrzy. Niesamowicie zabawne sceny Arniego wypowiadającego swoje kwestie w soczystym niemieckim, oj nie pamiętam kiedy taki cud na ekranie się ostatnio zdarzył. I scena, w której dobiera się sam do karabinu maszynowego i niczym Komando rozpruwa pociskami ciała kilkudziesięciu atakujących biedaka strażników. Ten kto pamięta kino akcji z lat 80-tych dodatkowo znajdzie kilka fajnych perełek w dialogach, które miło nawiązują do obrazów z tamtych lat. Poza tym przyjemnie jest zobaczyć w akcji, po długim czasie, jednych z moich ulubionych aktorów: , , czy . Nawet jeśli ich role nie były zbyt rozbudowane i wyszukane. No i klimatyczna postać, więziennego naczelnika, pedantycznego psychopaty, w którego wcielił się .



Cóż... pozostaje mi polecić ten film. Nie jest to z pewnością kino najwyższych lotów, ale zabawa jest przednia. Fabuła wciąga, akcja ma solidne tempo. Oczywiście jest tu sporo mankamentów, ale jak ma się taaaaki tandem przed oczami, to wszelkie braki przysłonią swoimi wypracowanymi barkami.
Moja ocena: 7/10

piątek, 24 stycznia 2014

THE HUNGER GAMES: CATCHING FIRE




Nie będę ukrywała, że pierwsza część zupełnie nie przypadła mi do gustu. I po obejrzeniu najnowszej wersji przygód Katniss stwierdzam, że to nie jest mój film i nie moja bajka. Właśnie... bajka!



Akcja W PIERŚCIENIU OGNIA rozpoczyna się po zakończeniu części pierwszej. Katniss udało się przetrwać walkę o życie. Świat niewiele się przez to zmienił, jedynie bohaterka stała się symbolem odwagi i walki dla uciskanej społeczności dystryktów. Wzbierająca złość, rewolty i bunt są solą w oku Prezydenta Snow'a. Postanawia, więc pozbyć się Katniss, której heroizm stał się motywacją do czynnego stawiania oporu. Katniss po raz kolejny zostaje uczestniczką w okrutnej grze. A jej przeciwnicy to zwycięzcy poprzednich Igrzysk Głodowych.



Z pewnością ta wersja IGRZYSK ŚMIERCI jest ciekawsza od części poprzedniej. Jest to jednak kwestia mocno indywidualna. W PIERŚCIENIU OGNIA to wersja mroczniejsza, a intryga jest tu motorem napędowym. Nie zmienia to jednak faktu, że to nadal ta sama bajka dla nastolatków, w której jest wiele niedorzeczności, a brak logiki to główne mankamenty. Nie chcę już ironizować na temat wątpliwego wątku miłosnego pomiędzy trójkątem Peeta-Katniss-Gale, czy nieskończonej ilości strzał w kołczanie. Może mój brak zrozumienia wynika z faktu, że książki nie czytałam. Z drugiej jednak strony jej adaptacje filmowe nie zachęcaj mnie, by po nią sięgnąć.



Pozostawiając w tle moje odczucia negatywne, które towarzyszą mi od początku serii, zmiana reżysera była bardzo dobrym posunięciem. Film ogląda się wyjątkowo dobrze. Intryga wciąga. Choć akcja nie jest zbyt dynamiczna fabuła nadrabia mocno rozbudowanym wątkiem społecznej nierówności, niesprawiedliwości i cierpienia. 
Nie traktuję tego filmu, jako kino, które zmieni mój światopogląd. Nie mogę go również porównać do Tłajlajtów. Jest jednak jeden czynnik wspólny. To film dla młodzieży. Osób, którzy wierzą jeszcze w ideały i mają na tyle zapału w sobie, by o nie walczyć. Taką osobowość reprezentuje główna bohaterka. Jest to postawa, jak najbardziej społecznie pożądana i godna naśladowania, jednak warstwa fabularna sprawia, że po prostu "wymiękam". Nie jestem targetem tego typu historii. Mogę patrzeć na nie przez pryzmat ilości fanu, który w sobie niosą, a ten był w ilościach wystarczających. Nie nudziłam się, nie męczyłam. Fajni aktorzy i fajne kreacje. Jakoś mi to przemknęło przez oczy, a cała ta "filozofia", którą twórcy próbują scenariuszem przemycić trafia do mnie, jak kulą w płot. Czy będę więc czekała na kolejną część ? Odpowiedź brzmi: Nie! Czy obejrzę ? - Z pewnością tak, ponieważ zakończenie drugiej części zmusza nas, by po trzecią część sięgnąć. Zrobię to więc z czystej ciekawości.
Moja ocena: 6/10

wtorek, 21 stycznia 2014

INSIDE LLEWYN DAVIS




Nie jestem i nigdy też nie byłam fanką twórczości braci Coen. Są filmy, które do mnie przemawiają, ale są również takie, które uważam za niepotrzebne, chociażby ostatni TRUE GRIT. Są filmy, które bawią do łez (LADYKILLERS, TAJNE ŁAMANE PRZEZ POUFNE) i są takie, które przerażają (MILLER'S CROSSING, TO NIE JEST KRAJ DLA STARYCH LUDZI).
Trudno jednoznacznie zakwalifikować historię Llewyn'a. Trochę w nim nuty komediowej, trochę tragicznej. Przede wszystkim jednak, to nostalgiczna opowieść otarta łzami i trudem spełniania swoich marzeń. Opowieść o człowieku niespełnionym, samotnym, ale pełnym pasji.
 


Bracia Coen ponownie sięgnęli po książkę. Nie jest to wierne odwzorowanie powieści, jak miało to miejsce w przypadku McCarthy. Bazując jednak na biografii muzyka folkowego Dave'a Van Ronka, wykreowali postać Llewyn'a Davis'a.
Llewyn to wolny ptak. Pełen pasji do muzyki i determinacji w spełnieniu swego marzenia. Poznajemy go tuż po śmierci jego przyjaciela, z którym tworzyli przez lata zespół. Llewyn marzy o karierze solowej. Jednak ilość rzucanych kłód pod nogi mocno go przytłacza. Rzeczywistość jest pazerna. Llewyn cierpi na permanentny brak gotówki. Pożycza pieniądze skąd tylko może. Sypia, gdzie tylko go przygarną. Ma problem ze schorowanym ojcem i dziewczyną, która chce usunąć jego dziecko. Llewyn to człowiek przegrany. Llewyn to przede wszystkim muzyk duszą i ciałem. Można powiedzieć, że to odpowiednia osoba do takiego zawodu. Artysta, który posiada talent i kocha to, co robi. Jednaka ani czas ani miejsce nie jest odpowiednie. Akcja bowiem toczy się w latach 60-tych, w których muzyka  Bob'a Dylan'a, czy Joan Baez dopiero raczkowała, a era beatników osiągała swoje apogeum. Niewielu było odbiorców i niewielu chętnych, by taką muzykę promować. I choć bohater starał się zaistnieć cały jego wysiłek schodził na marne.



Coen'wie historią Llewyn'a oddali hołd muzyce folkowej. Na niej bazuje film. Jest przepełniony aurą tradycyjnych pieśni amerykańskich. Ścieżka dźwiękowa pod pieczą T Bone Burnetta to klucz do fabuły, o której bracia Coen cynicznie mówią - fabułą jest kot o imieniu nawiązującym do BRACIE, GDZIE JESTEŚ ? Kot, który poniekąd staje się alegorią życia bohatera. Nie jest to bowiem klasycznie budowana historia biograficzna. Akcja toczy się niechronologicznie, a siłą napędową (podobnie jak filmie THE BROKEN CIRCLE BREAKDOWN) są dźwięki folkowej muzyki.

Bracia Coen przepełnili film symbolami. Poprzez kreowanie aury, sytuacji i postaci odsyłają nas do wcześniejszych swoich filmów - BARTON FINK, THE BIG LEBOWSKI, A SERIOUS MAN, czy wspomniany wyżej BRACIE, GDZIE JESTEŚ ? Nawet tytuł filmu ma ton dwuznaczny. "Inside" to płyta Llewyn'a Davis'a i w głąb życia Llewyn'a, jego rozterek, melancholii i nieustającego boju z codziennością bracia Coen nas kierują.



CO JEST GRANE, DAVIS ?  nie jest łatwym filmem. Jest przepełniony muzyką, która wielu może zmęczyć. Jednak Ci, którzy liczą na subtelny, ironiczny ton opowieści Coen'ów mogą liczyć na wiele. Dobrze odbieram ten film. Prowadzenie historii nie jest nużące, a los Llewyn'a nie nastraja pozytywnie. I choć osobiście muzyka folkowa nie jest moją pasją, dobór Oscaar'a Isaac'a do roli Llewyn'a był doskonały. Isaac rewelacyjnie zaśpiewał, a melancholijność w jego oczach jest obezwładniająca. Zaskakuje rówież Carey Mulligan, która ze słodkich nimf przeistoczyła się w bluzgającą karierowiczkę, która niekoniecznie wie, czego od życia oczekuje. 
Myślę jednak, że nie jest to film, którym bracia Coen zaskarbią sobie sympatię nowych widzów. To film skierowany głównie do ich fanów i wielbicieli twórczości. Myślę, że ci, którzy doskonale pamiętają filmy braci będą mogli szerzej cieszyć się odbiorem obrazu, znajdując wiele detali i perełek, których przeciętny widz nie dostrzeże. Mimo to zachęcam. To jeden z bardziej subtelnych, intymnych i nostalgicznych filmów, jakie u Coen'ów widziałam.
Moja ocena: 7/10

niedziela, 19 stycznia 2014

Dokumentalnie, naturalnie, czyli co w naturze piszczy - BLACKFISH, MORE THAN HONEY

Dzisiaj przenoszę się z wojny i artystycznej bohemy do matki natury. Dokumenty ukazujące nasze miejsce na tej Ziemi, jak my pomagamy naturze i jak ona się nam odwzajemnia. Dwa dokumenty. Dwa różne spojrzenia. I jeden wniosek - Panie i Panowie jest źle! Ale mam nadzieję, że to żadne novum.

BLACKFISH


Jestem zachwycona tym dokumentem. W bardzo prosty sposób opowiada historię serii wypadków w Oceanariach, które powodowane były przez drapieżne orki. Za bazę do opowieści o serii nieszczęśliwych wypadków posłużyły losy orki Tilikum i jej licznych ataków na opiekunów w Oceanarium. Wszyscy pamiętamy rewelacyjny film RUST AND BONE z 2012r., w którym dochodzi do nieszczęścia. Główna bohaterka, trenerka orek, zostaje przez nie zaatakowana. Jak się okazuje tego typu wypadki nie są niczym szczególnym. Z małym wyjątkiem, są one absolutnie nie na rękę właścicielom tego typu parków rozrywki.
Wstrząsające są losy Tilikum. Przedwczesne oderwanie go od matki w trakcie nielegalnego połowu. Trauma związana z samotnością. Liczne ataki innych orek. Głód i przetrzymywanie w za małych basenach. To najprawdopodobniej przyczyny powodujące agresję u orki i jej nieprzewidywalność. Nadmienić trzeba, że to bardzo inteligentne stworzenia. Emocjonalnie bardziej rozwinięte od ludzi. Bardzo przywiązane do swych grup. 
Możemy współczuć rodzinom, możemy czuć się źle widząc okrutne życie orek, ale poniekąd sami jesteśmy współwinni. Kupując bilety na tego typu show napędzamy machinę. Tilikum nie był wyłącznie "tresowaną małpą" przynoszącą rozrywkę rozleniwionym turystom i ich pociechom. To produkt, który nakręca drukarnię pieniędzy. Sama już nie wiem, czy oglądając tego typu przedstawienia ktoś z widzów zastanawia się co się dzieje z tymi zwierzętami w Oceanarium po tym całym cyrku. W jakich warunkach są przetrzymywane, jak karmione, pod jaką opieką ? Skąd się wzięły, czy zostały okrutnie rozdzielone ze swego środowiska, czy są produktem innych produktów ? Reprodukcja w takich ośrodkach to dodatkowy biznes. I to on jest głównym powodem, dla którego ukrywa się faktyczną ilość wypadków i ich przyczyn.
BLACKFISH to bardzo smutny, wstrząsający i momentami drastyczny obraz. Z pewnością każdy, kto go obejrzy będzie miał te same odczucia. Towarzyszące przygnębienie i współczucie nie opuszcza do napisów końcowych. Życie jest jednak okrutne i samo weryfikuje ile w nas pokładów empatii rzeczywiście się znajduje. Czy staniemy w kolejce po bilet do Oceanarium będąc na boskich wakacjach na Kanarach ? Czy pokażemy naszym dzieciom, że to duże "zwierzątko" można wytresować jak pieska w domu i wypuścić na smyczy na spacer i to że ono skacze i wdzięcznie bryka w wodzie to wynik jej natury, a nie chamskiej tresury na kij i marchewkę ? Czy otrząśniemy się z szoku po seansie BLACKFISH i pozostaniemy dalej w naszej znieczulicy ? Ja życzyłabym sobie, aby wszelkie zwierzęta można było oglądać w ich środowisku naturalnym. I choć to nie koncert życzeń, łudzić się zawsze można.
Moja ocena: 8/10

MORE THAN HONEY



Wszyscy pewnie słyszeli słynne stwierdzenie Einsteina - jeśli pszczoły wyginą, ludzkość nie przetrwa 4-ech lat. Autorzy dokumentu nie tylko pokazują niebezpieczeństwa płynące ze zmniejszającej się liczby pszczół na Ziemi, ale starają się pokazać sposoby walki z tą masową plagą. Dzięki dokumentowi poznajemy pszczelą naturę. Ich mentalność, emocje (tak pszczoły są emocjonalne), ich funkcjonowanie. Autorzy zastanawiają się głośno, co jest przyczyną radykalnie zmniejszającej się populacji pszczelego narodu. Wniosków jest masa i wszystkie kierują do jednego mianownika - cywilizacja. Choroby wynikające z nadmiernego stosowania pestycydów. Genetyczne modyfikacje. Przepisy państwowe - przypadek w Chinach. Czy też specjalizacja w rolnictwie. Pszczelarstwo stało się kolejną gałęzią gospodarki. Pszczoły straciły swą dziką naturę i przez lata skutecznie je udomowiano. Są gatunki bardziej odporne na warunki atmosferyczne, bardziej odporne na skażenie, bardziej żywotne. Od tego zależy nie tylko jakość miodu, ale też żywotność kolonii.
Autor WIĘCEJ NIŻ MIÓD nie kreśli upadku cywilizacji i nie snuje post-apokaliptycznych wizji. Próbuje znaleźć pozytywy. Przedstawia nam pozytywnie zafiksowanych naukowców, pasjonatów hodowli pszczół, czy sposoby przechowywania najzdrowszych pszczelich kolonii, które w krytycznych przypadkach mogą stanowić o przywróceniu równowagi w ekosystemie.
Może się wydawać, że pszczeli problem to problem błahy. W końcu, my ludzie jesteśmy tacy genialni. Czy jednak potrafimy zastąpić te pracowite stworzenia ? Przykład jednej z chińskich prowincji, w której zniszczono ekosystem, pokazuje, że nie ważnie jak bardzo byśmy się starali natury nie jesteśmy w stanie oszukać.
Moja ocena: 7/10

Wyścig po Oskara, czyli DIRTY WARS, CUTIE AND THE BOXER

Jedno z wielu moich noworocznych postanowień to nadrobić braki w filmach dokumentalnych. Nie wiem, czy uda mi się na tyle, na ile bym chciała. Ale zacznę od dwóch dokumentów nominowanych do Oskara 2014.

DIRTY WARS



Dokumentów o wojnie w Afganistanie, czy Iraku od 2011 było wiele. Tematycznie poruszały się po jednym podłożu, czyli konieczność tych wojen. Z drugiej stawiano sobie coraz więcej kontrowersyjnych pytań. Im dłużej konflikt trwał, tym więcej znaków zapytania pojawiało się w głowach twórców. Nie intrygowała już wojna sama w sobie, proces decyzyjny, czy logistyczny, czy też sama walka. Coraz więcej kontrowersji, szokujących prawd i kłamstw wypływało na powierzchnię i te właśnie kontrowersje stawały się kanwą pod przyszłe filmy. Tortury w Abu Ghraib, gwałty i molestowanie kobiet w wojsku, Guantanamo, globalna inwigilacja pod przykrywką wojny z terroryzmem, czy nieuzasadnione ataki na ludność cywilną, kończąc na teoriach spiskowych od czasów ataków 9/11 do momentu intrygującego zabójstwa Bin Ladena. Cieszę się, że takie dokumenty powstają i niech będzie ich coraz więcej. To one rzucają blade światło na coraz zuchwalsze poczynania rządu Stanów Zjednoczonych, które teraz może dotyczą "słusznej" sprawy, jaką jest terroryzm, ale za chwilę okaże się, że starego wroga trzeba będzie zastąpić nowym jeszcze bardziej absurdalnym.

Dokument BRUDNE WOJNY skupia w sobie część kontrowersji wokół akcji militarnych w Afganistanie. Od tego się zaczyna. Twórca po chwili, po nitce do kłębka, zatacza coraz szersze koło. Już nie tylko Afganistan staje się polem wojny USA, ale cały świat. Utworzenie specjalnej jednostki do zwalczania terroru J-SOC, która ma zielone światło na wszelkie możliwe metody współczesnej inwigiliacji i tortur, które nam się nie śnią. Są zależne wyłącznie od Prezydenta i co ciekawsze swe skrzydła rozwinęły nie za czasów znienawidzonego Busha Jr., ale ukochanego Obamy. Rowley coraz dalej posuwa się w ukazywaniu prawdy i zadawaniu pytań. Rząd amerykański nie ściga wyłącznie zbrodniarzy, terrorystów. Okazuje się, że atakuje ludność cywilną na podstawie domysłów, nieuzasadnionych osądów, domniemań. Nie ponosi z tego tytułu żadnej odpowiedzialności. Wręcz znajduje całą gamę przeróżnych usprawiedliwień. Już nie tylko wróg Ameryki jest wrogiem nr jeden. W obecnych czasach obywatel amerykański może być postawiony na równi z terrorystą za głoszenie niewygodnych opinii. Autor zadaje więc pytanie, czy przeciętny amerykanin może czuć się bezpiecznie ? I snując dalej swoją historię okazuje się, że nie tylko Amerykanin, Afgańczyk, ale każdy obywatel świata może stać się obiektem inwigilacji, czy ataku. A walka z terroryzmem staje się wyłącznie pustym frazesem przy wprowadzaniu globalnej kontroli nad obywatelami i usuwaniem niewygodnych jednostek.
Moja ocena: 7/10

CUTIE AND THE BOXER



Ciekawa historia małżeństwa artystów, Japończyków, którzy przybyli lata temu do Stanów, by tu rozwinąć swe artystyczne skrzydła.
Dokument jest bardzo ogólny. Z jednej strony przedstawia sztukę, którą tworzy małżeństwo Shinohara. Z drugiej ukazuje tę dwójkę przez pryzmat ich życia prywatnego i lat docierania się w małżeństwie. A trzeba przyznać, że życie artysty to życie na stercie kartonów, problemów z kasą, pijackich imprez i kompletnego braku stabilizacji. Reżyser na podstawie malarstwa Noriko opowiada historię ich małżeństwa. Dwójki radykalnie różnych od siebie osób. Ona ponad 20 lat młodsza od męża. Kompletnie zależna emocjonalnie. Poddała swoje życie nie tylko artystyczne, ale i prywatne na usługiwaniu i spełnianiu kaprysów swej bardziej utalentowanej połówki. Problemy z alkoholem, ciągłe problemy z pieniędzmi i problem z synem, który jako dziecko alkoholika sam nie wylewa za kołnierz. Noriko po trzydziestu latach odnajduje w sobie na tyle odwagi, by zerwać tę pępowiną uzależnienia między nią a mężem. Czy jest jednak nie za późno ? Z mojego punktu widzenia swój mikroświat, który zdążyli wykreować jest już tak rozbudowany i poukładany, że zbyt późno na budowę nowego. Wiele w ich związku kontrowersyjnych zachowań, bezmyślności i absolutnej spontaniczności. Widok zapitego syna, który podkrada matce wódę z lodówki jest dobitnym rachunkiem, które im życie wystawiło. Smutny to widok, jednak tę parę łączy miłość wielka, o której tak często mówią i zażyłość zbyt długa, by czynić rewolucje.
Autor pokazuje też proces twórczy artystów. Nie powiem, żebym była zafascynowana sztuką Ushio Shinohara, który czasami sam nie wie, co "maluje". Fascynuje jednak jego oryginalność i pasja do tworzenia. Artysta mimo swych 80-ciu lat jest niezwykle żywotny i twórczy, jakkolwiek to może wyglądać. Ujmuje również ich życiowy optymizm. Albo już się przyzwyczaili do codzienności kloszarda, albo rzeczywiście sztuka jest tak wielką miłością, pochłaniającą i zachłanną, że troski o zapłacone rachunki, zieleninę do gara, czy szmaty na garb są absolutnie nieważne. Podziwiam tę parę za upór i pasję, jednak ich styl życia poza sztuką jest trudny do zaakceptowania.
Moja ocena: 6/10

Reasumując. Jakiś czas temu opisywałam kolejny dokument, który jest nominowany do tegorocznych Oskarów SCENA ZBRODNI i jest to mój osobisty zwycięzca. Wprawdzie DIRTY WARS porusza bardzo ciekawą problematykę i niebezpieczną z punktu widzenia autonomii obywatela każdego państwa na tym świecie, jednak taka tematyka nie poraża oryginalnością. PIĘKNA I BOKSER natomiast to bardzo fajny, plastyczny dokument o totalnie zwariowanej i zafiksowanej na sztukę parze artystów. Jeśli miałabym porównywać ten film z chociażby MARINA ABRAMOVIC: ARTYSTKA OBECNA , to na tym tle PIĘKNA I BOKSER wypada blado. 

sobota, 18 stycznia 2014

POD MOCNYM ANIOŁEM




Wojtek Smarzowski to jedyny reżyser polskich łanów filmowych, na którego filmy chodzę do kina. To jedyny reżyser, który nie boi się wziąć na tapetę temat dotykający współczesnej obyczajowości. Zniża się do poziomu przeciętnego Kowalskiego i o nim mówi. Nie o tefaenowskiej wizji życia w Wawce, w pięknych willach, o znudzonych Paniach domu, co to płacą miliony za piłowanie pazurów i wyciąganie botoksem cudów, których matka natura poskąpiła. Nie... on schodzi niżej. Tam gdzie my, zamknięci w swoim eM, z wizją kariery na barkach, zimowego szusowania na stokach i letniego pluskania w wodach Oceanów, wolimy nie zaglądać. Bród, syf, degrengolada i moralny upadek... Smarzowski odsłania kotarę i zagląda w głąb nasze polskiej króliczej nory. Tak było w WESELU, DOM ZŁY, RÓŻY, DROGÓWCE i tak jest W POD MOCNYM ANIOŁEM.


Jurek jest jak fala morska kierowana systemem odpływów i przypływów. Jest pisarzem. Jest alkoholikiem. Jest człowiekiem, który łudzi się, że ma kontrolę nad piciem. Smarzowski opiera kamerę na barkach Jurka i postrzegamy pewien brak zależności. Nie wiadomo bowiem, czy Jurek pije pomiędzy pisaniem, czy pisze pomiędzy piciem. Niebiański ciąg wlewanej wódki, taplania się w rzygowinach i własnym kale. Jurek traci kontrolę, bo i nigdy jej nie miał. Trafia na oddział deliryków i tak w przypływach wzajemnego leczenia ran, lizania problemów i wysysania bólu egzystencjalnego z lędźwi, Jurek wraca jak ten przypływ do szpitala i oddala się, gdy tylko stoi mocniej na nogach. Wraca i oddala...


Sporo się pisze, jak to alkohol jest częścią polskości, naszej kultury. Alkohol jest jak złoty środek, piguła na załatwienie interesów, pogodzenie się ze zwaśnionymi sąsiadami, rozrywką przy morowych nastrojach, czy animuszem do walki. Alkohol podkręca, alkohol napędza, alkohol skrycie upycha w czeluści wszystkie mankamenty duszy, jakimi nas matka natura wyposażyła. Potrafimy być bogami, boginiami. Możemy nawet dostać skrzydeł i frunąć ponad chodnikami. A gdzieś tam pod tym alkoholowym, małpim rozumem, kryją się gargantuiczne pokłady odwagi i energii. Alkohol jest jak spełnienie wszystkich pobożnych życzeń. I nie liczą się konsekwencje i ból fizyczny, gdy przez te parę godzin czujemy się dziećmi lepszego boga, a świat w końcu jawi się różowymi kolorami.



Smarzowski wprowadza masę zabawnych sytuacji, które potrafią rozśmieszyć do łez i nadać lekkości tej przeogromnie ciężkiej tematyce. Jest to jednak śmiech przez łzy. Zdolność człowieka do upodlenia, do autodestrukcji, do zniszczenia ostatnich cząstek człowieczeństwa jest zaskakująca. I ta słabość ducha, która ciągnie do uzależnienia. A pytanie, czy alkohol jest złem, czy to permanentna walka z ciężarem rzeczywistości zmusza nas do picia, brzmi jak rozpatrywanie odwiecznego problemu, co było pierwsze: kura, czy jajko. Smarzowski nie moralizuje, nie grozi paluszkiem, nie stuka się w czoło, nie wystawia recepty. Jest obiektywny, jak kamera przemysłowa - rejestruje.


Smarzowski osiągnął swój styl. Jest rozpoznawalny nie tylko przez tematykę, którą porusza, ale sposób filmowania. To nie jest kwestia powtarzalności. Taki styl sobie wypracował i za ten styl tak go lubimy. Ponownie przywitał się ze swoją obsadą znaną z poprzednich filmów. Rewelacyjny Jakubik i Preis, świetne cameo Dorocińskiego i wciąż zaskakujący mnie in plus Jacek Braciak. Scenariusz to ogromny atut tego filmu, choć monologi Pilcha przy mięsistej polszczyźnie "ludu pracy" wypadają tu, jak przysłowiowy filip z konopi. Nie zachwycił mnie jednak Więckiewicz. Ostatnio pisałam o ŻÓŁTYM SZALIKU i zastanawiałam się, czy Więckiewicz osiągnie poziom Gajosa. I z przykrością stwierdzam, że ma spore braki. Gajos jest niedościgniony. Więckiewicz zagrał dobrze. Gdybym przed oczami nie miała niedawno oglądanej roli Gajosa, nie miałabym również wątpliwości, co do roli Więckiewicza. Gajos zbudował swoją postać o wiele bardziej autentycznie. Jego uzależnienie, obrzydzenie i miłość, jaką darzył alkohol były niesamowicie wymowne. Tego nie odczułam w postaci Jurka. Tej miłości do chlania, w końcu Jerzy chlał bo lubił. Tej euforii i bólu istnienia było stanowczo za mało.
Smarzowski ponownie stworzył przekonywujący film, mocny i kontrowersyjny. Jednak brakowało mi emocji z RÓŻY, czy nawet DROGÓWKI. Nie zmienia to faktu, że film jest dobry, porusza problem, który w polskim, współczesnym kinie nie jest popularny i nie pozostawia złudzeń, co do kondycji człowieka uzależnionego. A ja już czekam w kolejce na jego kolejny obraz.
Moja ocena: 7/10

piątek, 17 stycznia 2014

JEUNE ET JOLIE




ostatnimi czasy skutecznie zniechęca mnie do swoich filmów. Jak przypatrzę się bliżej jego dokonaniom, to od 2009 roku nie ma ani jednego tytułu, który dorównałby BASENOWI, czy CZASOWI KTÓRY POZOSTAŁ. MŁODA I PIĘKNA również nie jest powodem do zachwytów, ale zbliża się już do poziomu, który sprawił, że zaczęłam baczniej przyglądać się twórczości Ozona.


Młoda i piękna Isabelle to przykład kobiety mocno skomplikowanej. Ta urocza 17-sto latka, z bogatego domu postanawia pewnej letniej, wakacyjnej nocy stracić dziewictwo ze swym chłopakiem. Nie jest to dla niej przeżycie górnolotne, a i chłopak traci przez to na wartości. Jednak to doświadczenie przerywa w dziewczynie pewną barierę, a jednocześnie daje możliwości, które po powrocie skrycie wykorzystuje. Powrót do codzienności, nauki, rodzinnej monotonii przerywa sobie licznymi schadzkami z mężczyznami, za które otrzymuje sowite wynagrodzenie. Mówiąc więc kolokwialnie, młoda i piękna Isabelle staje się luksusową dziwką.


I tu pojawia się problem w rozwikłaniu tajemnicy głównej bohaterki. Nie rozumiem, co zmotywowało ją do takiego działania. Nie jest wyrzutkiem. W szkole jest raczej popularna, a przynajmniej zachwycają się nią chłopcy. W domu jest spokojnie, sielsko. Dziewczyna ma dobre układy z matką, z ojczymem i bratem. I nawet wcześniejszy rozwód jej rodziców nie wydaje się wydarzeniem traumatycznym. Co więc się stało, że to urocze i zdolne dziewczę, które ma dosłownie co chce, staje się zwykłą prostytutką, która tak łatwo daje się sponiewierać ?
Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Nie dlatego, że mam problemy z wysuwaniem wniosków, ale poniekąd Ozon nie dał mi takiej możliwości. Można jedynie snuć domysły. Isabelle wydaje się ponad przeciętnie dojrzała. Jej poziom emocjonalny jest na dużo wyższym poziomie niż jej rówieśników. Bije z niej pewnego rodzaju chłód, nieumiejętność nawiązywania emocjonalnych więzi z drugą osobą. Jej podejście do seksu i mężczyzn jest równie przedmiotowe, co jej klientów do niej. Obserwując jej mimikę, mowę ciała i to co mówi, trudno nawet stwierdzić czy jest nimfomanką i para się nierządem, bo seks jej sprawia ogromną przyjemność. Jest jak góra lodowa, która nie tylko na powierzchni jest skuta lodem, ale i jej wnętrze jest mocno zmrożone. Nie sprawia jej problemu sprawianie bólu nie tylko sobie, ale również najbliższym. Jest ponad to, a prostytuowanie staje się narkotykiem, od którego nie może się uwolnić. Może przyczyną jest poczucie wyższości nad mężczyznami. To ona rozdaje karty, ona ma kontrolę.


Mimo wielu pytań, które mnie nurtują i trochę przeszkadzają to jeden z lepszych filmów Ozona, jakie miałam okazję do tej pory oglądać. Zbliża się tematycznie do BASENU i porusza oryginalną tematykę, jak w CZASIE, KTÓRY POZOSTAŁ. Nadal jednak przeszkadza mi żonglowanie emocjami. Akcja jest niczym amplituda. Wiele jest momentów, które są monotonne, a po chwili przechodzą w fabułę naprawdę ciekawą i nurtującą. I poza tą monotonią nie mam większych uwag. Film jest fajnie skrojony z ciekawą historią. Wprawdzie nie oglądałam jeszcze NIMFOMANKI von Trier'a, ale myślę, że te dwa tytuły będzie można poddać interesującej konfrontacji.
Moja ocena: 6/10

czwartek, 16 stycznia 2014

THE SECRET LIFE OF WALTER MITTY

 


Czy można zakochać się w filmie ? Oczywiście jest to z pewnej strony nadużycie słowa, ale jestem absolutnie zauroczona historią Walter'a Mitty. Przez lata ułożyłam sobie w głowie obraz 'a jako komika, chłopaka głuptaka, który ani nie poraża swoją fizycznością, ani nie obraża inteligencji. Jest bardzo neutralny w swojej twórczości, czego nie można powiedzieć o koledze po fachu Adamie Sandlerze. I tak po latach ról w głupkowatych, mało znaczących komediach ten przeciętniak wziął ster w dłonie i popłynął na głębokie wody. Udało się ! Stworzył cudowny, ciepły, zabawny, słodko-gorzki film, który chwyta za serce i pieści oko pięknymi zdjęciami.



Nie jest to wprawdzie historia oryginalna, bowiem literacki pierwowzór przygód Walter'a powstał już w 1939r., a filmowa adaptacja w 1947r. Nie oglądałam filmowej wersji sprzed lat, więc obędzie się bez porównań. Jestem jednak w stanie uwierzyć, że ten remake zachwyciłby mnie równie mocno, gdybym dylematu porównań w głowie nie nosiła.



Walter Mitty.... to ciekawa osobowość. W dzieciństwie punkowiec, skater, chłopak rządny przygód, zawadiaka. Śmierć ojca zmienia go nie do poznania. Przechodzi metamorfozę naznaczoną traumatycznymi wydarzeniami, a wizja finansowych problemów zmusza do przedwczesnej dojrzałości. Walter zamyka się w sobie i rusza w świat wyimaginowanych przygód. Świat wyobraźni, cudownych lokacji, nadprzyrodzonej siły i odwagi, na którą nie stać go w świecie realnym. Fantazje Waltera to świat o którym marzy. I choć jest w zasięgu ręki Walter tkwi w zawieszeniu. Zawieszeniu pomiędzy obowiązkami zawodowymi, troską o matkę a platoniczną miłością do kobiety, która zmusi go do podjęcia ryzyka.



Walter ma w życiu sporo szczęścia. Choć los naznaczył go tragedią, pracownicy traktują go jak dziwaka lawirującego pomiędzy jawą a snem, a przełożony kpi i drwi bez skrępowania, bohater spotyka na swej drodze ciepłych i życzliwych ludzi. Każda z tych osób niczym dobre duchy dodają Walterowi odwagi i skrzydeł. Dzięki nim właśnie Walter odkrywa w sobie pokłady energii i motywację do działania. Walter wychodzi z kokona staje się swoim własnym super-bohaterem.

Postać Walter'a nie tylko przekazuje nam pozytywne bodźce o zaletach przełamywania własnej nieśmiałości, słabości i strachu. Jego podróże, poszukiwania i odnajdywanie samego siebie to pochodna problemu, który twórcom jawi się jako globalna informatyzacja życia. Gazety online, portale randkowe, ebooki - świat "papirusu" zanika, tak jak zanika umiejętność kształtowania relacji międzyludzkich opartych na fizycznym kontakcie. Wyobcowanie nie wydaje się już chorobą cywilizacyjną, a kolejnym etapem w procesie ewolucji. Współczesny świat to świat drapieżny. Na każdym rogu czyha niebezpieczeństwo, a presja kariery, podnoszenia wyników, parcia naprzód sprawia, że nie wszyscy wytrzymują to napięcie. Stres niczym z pęczniejącego balona upuszczany zostaje poprzez ucieczkę w sferę marzeń, do innego świata. Walter swój świat kreował w wyobraźni. Większość z nas ukojenia szuka w świecie książek, muzyki, filmu, malarstwa. W oczach jednych ta ucieczka uznawana jest za chorobę, dla drugich to pasja nadająca życiu trochę więcej sensu i kolorytu, niż wyłącznie praca. Praca, która w SEKRETNYM ŻYCIU WALTERA MITTY to brak szacunku nie tylko do pracowników, ale przede wszystkim indywidualności, która w każdym z nich się kryje.



Jestem kompletnie zauroczona zarówno scenariuszem, który niesie tę historię zupełnie bezwładnie, cudowną ścieżką dźwiękową Theodore'a Shapiro oraz przepięknymi zdjęciami Stuart'a Dryburgh, które nadają obrazowi niezwykłej oryginalności.
Próbuję znaleźć choć jeden mankament w tym filmie, ale nic sensownego nie przychodzi mi do głowy. Dobrano mega zdolnych aktorów. Być może nie wszystkim aktorstwo Stiller'a, jak i jego osobowość przypada do gustu, ale w roli Waltera bliżej mu do melancholijnego GREENBERG'A niźli niezdarnego Focker'a w POZNAJ MOJEGO TATĘ. Mogę więc śmiało powiedzieć, że to obraz kompletny.
Moja ocena: 9/10