Strony

piątek, 28 lutego 2014

SMASHED




Nie jest łatwo ocenić film o alkoholizmie, gdy jeszcze nie tak dawno scenki rodzajowe Smarzowskiego w głowie szumiały. Alkoholizm jest tematem dość wdzięcznym w kinematografii. Budując historię kilku osób i ich zmagań z nałogiem można stworzyć bardzo przejmujący obraz. Jednak poprzeczka jest postawiona naprawdę wysoko. Od wszystkich rewelacyjnych ekranizacji powieści Bukowskiego, masy amerykańskich produkcji (np. 28 DAYS, BAD SANTA, WHO'S AFRAID OF VIRGINIA WOOLF?, HOUSE OF SAND AND FOG, CRAZY HEART) z kultowym w tej materii filmem LEAVING LAS VEGAS włącznie. Również ostatnimi czasy pojawiło się dość sporo tego typu produkcji - DRINKING BUDDIES, THE RUM DIARY, FLIGHT. Jak na tym tle wypada zatem SMASHED ? Bardzo przeciętnie, a gdyby pokusić się o zestawienie tego filmu chociażby z ĆMĄ BAROWĄ, FACTOTUM, czy nawet polskim ŻÓŁTYM SZALIKIEM obraz Ponsoldta wypada wręcz słabo i miernie.



Nie ukrywam, że nie byłam do filmu przekonana i dość długo woziłam się z seansem. Ostatecznie zachęciła mnie osoba reżysera i film THE SPECTACULAR NOW, którego autorem był właśnie 
Jak na tak ciężki i przygnębiający temat, jakim jest alkoholizm, Ponsoldt zbudował bardzo powściągliwą historię. Młodzi bohaterowie, mimo swego zamiłowania do przechylania kieliszków, raczej nie cierpią z powodów egzystencjalnych. Fabuła nie zawiera w sobie ciężkich opowieści o patologicznej rodzinie, notorycznej biedzie, czy traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa, które to miałyby popchnąć bohaterów w alkoholową przepaść. Młodzi są dobrze sytuowani, piją by zabić czas. Piją bo okazji co nie miara. Co dziwne, skutki ich alkoholowych libacji również nie powodują trzęsienia Ziemi. Ocknięcie się bohaterki z pijackiego letargu zbudowane zostało na zupełnie nieprzekonywujących motywach. Wydaje się, jakby Posnoldt w budowaniu historii objął strategię ostrożnościową. Ten młody reżyser unika akcji rodem z rynsztoka, scen upadlających, czy kompletnej autodestrukcji. Całość przybiera formy podręcznikowej lub jak kto woli poradnikowej w stylu "1000 i 2 powody, dla których alkohol to samo zło".



Film nie jest przekonywujący i wypada naprawdę blado na tle wspomnianych wyżej produkcji. Autor liznął temat i całkowicie, świadomie lub nie, unikał wchodzenia w tzw.mroczną stronę problemu alkoholowego. Nie przekonały mnie relacje między małżonkami. A starcia wypadły jak okładanie się poduchami przez przedszkolaków. Zabrakło wstrząśnięcia, zabrakło emocji, zabrakło tego zniżenia się i pocałowania trotuaru, który tak istotną alegorią jest w życiu alkoholika. W zamian dostajemy sporą dawkę łopatologicznego wykładu na temat różnic w związkach alkoholików, w których jeden walczy z nałogiem, a drugi w nim tkwi oraz kilka zabawnych scen. Aktorzy również nie zaimponowali. Dramatyzmu tyle co na lekarstwo, a jak przypomnę sobie role Rourke, czy nawet Cage'a, o Burtonie i Taylor już nawet nie wspominam, to mi się flaki wywracają, tak słaby to poziom. Ale nie popadajmy w przesadyzm, miejmy wiarę w młodych i w reżysera, który na szczęście zrehabilitował się swoim następnym filmem i udowodnił, że potencjał w nim drzemie.
Moja ocena: 5/10


poniedziałek, 24 lutego 2014

MY BROTHER THE DEVIL




Kilkakrotnie na blogu rozpisywałam się o tym, jak bardzo cenię i lubię podwórkowe kino brytyjskie. I naprawdę niewiele mi trzeba, by zmotywować mnie do kina anglosaskiego pod jednym warunkiem, że będzie blokowisko, będą dresy, będzie menelnia i generalnie ciemna gwiazda.



MY BROTHER THE DEVIL to debiut brytyjskiej reżyserki o arabskich korzeniach. I właśnie wokół tej społeczności toczy się akcja. To historia o dwójce braci. Starszy należy do gangu, a młodszy patrzy w niego, jak babcia z podlaskiego w obraz Matki Boskiej. Gang para się dilerką narkotyków i rywalizuje o wpływy na dzielni z gangiem czarnych. Ten konflikt staje się z jednej strony przebudzeniem starszego z braci, a z drugiej zdeprawowaniem młodszego. Autorka dolewa jednak oliwy do ognia. Oprócz wewnętrznej walki bohaterów zmagających się ze śmiercią przyjaciela wprowadza wątek homoseksualny. Każdy domyśla się jaki impakt wśród gangsterów będzie miała wiadomość o odmiennej orientacji jednego z ziomali. 



Niestety w filmie, aż roi się od klisz. Charakterystyka postaci, budowanie konfliktu między braćmi, starcia pomiędzy gangami... to wszystko już było, w tej materii nie wprowadzono nic nowego, a wątek homoseksualny jeszcze bardziej pogarsza sprawę. Ten wielki wyskok z szafy jest równie zaskakujący, co irracjonalny. Cała ta historia z Muzułmanami homoseksualistami z blokowiska niepotrzebnie się w filmie znalazła. O wiele przyjemniej oglądałoby się konflikt między gangami i między braćmi niż  to swoiste dolewanie oliwy do ognia problemem, sory, ale nomen omen z dupy. Autorka wyszła z założenia, że jeśli szokować to z wielkim przytupem. O ile koncepcja słuszna, o tyle efekt spalił na panewce.



Łudziłam się, że  będzie moim osobistym odkryciem jak Andrea Arnold. Niestety poziom nie ten. Opowieści, które próbuje sprzedać Pani reżyser w takiej formie absolutnie do mnie nie przemawiają. Trzeba się w końcu zdecydować albo się kręci film o patologii z dzielni, albo o gejach. Jedno z drugim pasuje, jak świni siodło. Jedno trzeba oddać, piękne zdjęcia. Ten film wypada zdecydowanie lepiej pod kątem estetycznym niż fabularnym.
Moja ocena: 5/10

niedziela, 23 lutego 2014

SOUND CITY




SOUND CITY to dokument, którego pomysłodawcą jest David Grohl (Nirvana, Foo Fighters). Film można podzielić na dwie części. Pierwsza część to hołd złożony pomysłodawcom i ojcom założycielom tytułowego studia, w którym od lat 70-tych płyty nagrywały gwiazdy światowego formatu. Grohl ukazuje jak przez lata zmienił się rynek muzyczny i jaki impakt miała digitalizacja przemysłu muzycznego na klasyczną produkcję. Jak konsole wyparły programy komputerowe, a płyty CD i inne cyfrowe nośniki tradycyjną taśmę i winyl. Ten postęp miał ogromne znaczenie nie tylko dla muzyki i artystów, ale również dla świata produkcji. Studio Sound City skupiające się wokół tradycyjnego nagrywania głównie muzyki rockowej przez lata borykało się z problemami finansowymi wynikającymi głównie z postępu i zmian w produkcji muzyki.

Drugi aspekt filmu to hołd złożony przez Grohla właśnie tradycyjnej formie nagrywania płyt. I tu porusza dość ważki problem, który w jakimś stopniu został nakreślony poprzez cyfryzację muzyki. Autor ukazuje pozytywy płynące z pracy z ludźmi. To nie tylko umiejętność uczenia się od siebie jest motorem napędowym, ale również proces tworzenia, budowanie kreatywności i masa pomysłów za tym idąca. Grohl nie potępia postępu technicznego. W jego dokumencie obrazuje go osoba Trenta Reznora. Odróżnia jednak uległość wobec techniki od traktowania jej jako narzędzia w procesie tworzenia. Współczesne narzędzia tworzenia muzyki nie wyprą najważniejszego składnika jakim jest talent i zdolności twórcze, a te skutecznie budowane są i wzmacnianie poprzez konfrontację z konkurencją, czego nie doświadczymy obcując wyłącznie z maszyną.

Bardzo fajny i ciekawy dokument z udziałem wielkich gwiazd muzyki rockowej, lista jest bardzo długa. Całość przeplatają dźwięki utworów, które wkroczyły już do kanonu muzyki kultowej. A sam dokument posłużył autorowi do zaproszenia wszystkich gwiazd biorących udział w tworzeniu tego dokumentu do nagrania płyty składającej hołd studiu SOUND CITY i tradycyjnym formom nagrywania muzyki.
Moja ocena: 7/10 


KNIGHTS OF BADASSDOM




Bardzo podobała mi się komedia ROLE MODELS z 2008 i szczerze mówiąc wybierając sobie wczorajszy seans kierowałam się wrażeniami z tamtego filmu. Zupełnie jednak niepotrzebnie. Film nie sprostał moim oczekiwaniom, choć potencjał na niezłą komedię rzeczywiście posiada.



Joe Lynch stworzył pewnego rodzaju pastisz filmów grozy, w którym z lekka obśmiewa się z zabawy, zwanej LARP. Ganianie z drewnianymi kijami po polach, okładanie wystruganymi mieczami i plastikowymi siekierami przez dorosłych ludzi musi wyglądać komicznie. A pewnie i co niektórzy uznają to za żałosne. Jest to jednak film skierowany głównie do całej rzeszy geeków, którzy w świecie fantasy widzą sens i radochę. Drugie dno LARP w KNIGHTS OF BADASSDOM to przede wszystkim cudowne miejsce na zabawę, poznanie nowych ludzi i dzielenie się pasją tak pozytywną, że zjaranie dziesięciu blantów nie daje takiego kopa.



Lubię tę całą geekowską otoczkę, brałam udział w kilku LARPach i choć nie jestem wielką i dozgonną fanką uważam, że to naprawdę fajna zajawka dla pozytywnie zakręconych ludzi. A poza tym jest to rewelacyjna pożywka na dobre kino komediowe. Niestety niekoniecznie w takim wydaniu, jakie zaprezentował Lynch. 
Akcja rozgrywa się wokół grupy przyjaciół, którzy podczas rozgrywek bitewnych wypowiadają zaklęcie przywołujące demona z tajemniczej, starodawnej księgi zaklęć. Cała ta horrorowo-gorowa otoczka jest tak potwornie amatorska, efekty rażą Cepelią, a gra aktorska aż się prosi o spuszczenie w kanał. No jest słabo, choć momentami te mankamenty potrafią być naprawdę zabawne. I ta osobliwość to jedyny atut tego filmu. No może oprócz udziału dwóch fajnych aktorów, którzy wcielili się w praktycznie najzabawniejsze postaci filmu (choć Gunther wymiata) - . 



KIGHT OF BADASSDOM to po prostu jeden z tych filmów, które są tak głupie, że aż śmiesznie. Absolutny odmóżdżacz poruszający mało popularny, a bardzo komediowy wątek o LARPach. I choć film generalnie nie chwycił mnie za serce, przyznaję, że obśmiałam się kilkakrotonie dość gromko.
Moja ocena: 5/10


sobota, 22 lutego 2014

BIG BAD WOLVES




DUŻE ZŁE WILKI to film, który podobnie jak SIEDEM Finchera wprowadza odrobinę powiewu świeżego powietrza w oklepany do granic możliwości gatunek thrillera. Nie sądziłam, że ten prawie dwugodzinny seans sprawi mi tyle problemów. Nie za sprawą złej jakości, wręcz przeciwnie. Izraelscy twórcy tak wywindowali poziom emocji, że każde pół godziny przed ekranem powodowało istny ból egzystencjalny. 



Tytuł nawiązuje do bajki o Czerwonym Kapturku i Złym Wilku, co to smakoszem dzieci jest. Owym wilkiem w filmie jest pedofil, którego ściga nie tylko policja, ale również ojciec jego ostatniej ofiary. Wilk jest żarłoczny, ale równie cwany. Ukrywa się pod swym nieskazitelnym płaszczykiem człowieka poczciwego. Maskuje i skrzętnie chowa w tajemniczych skrytkach swe chore fantazje. A jedynym efektem jego okrucieństwa i przesączonego złem szpiku są dziecięce ciała pozbawione głów.



Film jest makabryczny. Przepełniony brutalnością, złością, pragnieniem zemsty. Emocje płyną z ekranu  wielką falą, nie są ani dozowane, ani stopowane. Widz poddaje się tej fali, która niesie, ale i wciąga w głąb. I ta głębia jest przerażająca. To zatarcie granicy między przestępcą, a jego ofiarami, których w filmie reprezentuje policjant i ojciec dziewczynki. W pewnym momencie nie można odróżnić, który z uczestników tej makabry jest zepsuty i bezsprzecznie powinien zostać ukarany. Sceny w piwnicy, która staje się miejscem kaźni są tańcem trzech katów. Autorzy do napisów końcowych trzymają nas w niepewności,  który z nich jest owym baśniowym wilkiem.



W ten wypełniony parną atmosferą zemsty obraz autorzy wpompowali ogromną dawkę humoru. Brzmi to co najmniej dziwacznie. Okazuje się bowiem, że w filmie przepełnionym torturami znajduje się wiele zabawnych scen. Autorzy równo kroją żarty ze stereotypu policjanta o zakutym łbie. Kpią z techniki dobry - zły policjant. Wyśmiewają stereotyp zacofanego araba - przestępcy. A w trakcie scen tortur z udziałem dziadka ofiary można paść ze śmiechu pokotem. Tak zabawnego niezabawnego filmu w życiu nie widziałam. I choć wydawałoby się, że DUŻE ZŁE WILKI to mega poważny thriller o seryjnym mordercy, przesączony motywem zemsty, gdzieś podskórnie, między scenami wyrywania paznokci i przypalania palnikiem klatki piersiowej, mamy ubaw po pachy i niezłą zabawę.
Polecam ten film. Nie zdziwiłabym się, gdybyśmy ten czarny jak smoła piekielna humor za niedługi czas ponownie podziwiali na wielkim ekranie z etykietą made in hollywood. Wyjątkowość scenariusza jest ogromna, a dialogi oryginalne i nieprzeciętne. I absolutnie nie znajduję choć najmniejszego mankamentu, który działałby na niekorzyść tej izraelskiej produkcji.
Moja ocena: 9/10

piątek, 21 lutego 2014

HEARAT SHULAYIM




Motyw rywalizacji ojca z synem znamy od czasów mitologii, Starego i Nowego Testamentu, by następnie przez wieki przybierał różne formy i kształty na kartach wielkiej światowej literatury. Po ten motyw sięgnął również izraelski reżyser Joseph Cedar. PRZYPIS nie jest może dziełem wybitnym, porusza jednak ciekawy wątek rywalizacji pomiędzy wydawałoby się najbliższymi sobie ludźmi.


Uriel i Eliezer to uznani naukowcy badający Talmud. Łączy ich nie tylko pasja do zgłębiania tajemnic wielkiej księgi, ale więzy krwi. Ojciec z synem obrali tę samą ścieżkę kariery, która ostatecznie stanie się potężną kością niezgody.



Ten izraelski obraz w niebanalny sposób przedstawia nam powody i skutki zacietrzewienia ojca, który nie może znieść wielkiego sukcesu, jaki odnosi jego syn. Ten problem wynika zarówno z kompleksu, ale również poczucia wielkiej niesprawiedliwości jakiej został poddany Eliezer. Mimo swego talentu i wytrwałości do jego pleców przyczepił się pech. Wielki, włochaty, ze złośliwie wywalonym ozorem. Lata minęły długie, a ból porażki tkwi w bohaterze jeszcze głębszy i jeszcze bardziej pobudzony za sprawą sukcesów syna. Myśl, że poklask i zazdrość innych przeszły mu koło nosa jest wyrysowana na twarzy jego syna. I ten widok, ta myśl sprawia, że odsunął syna od siebie i stał się człowiekiem zgorzkniałym, zamkniętym w sobie, wycofanym i skłóconym z całym światem.



Cedar bardzo obiektywnie buduje relacje ojcowsko - synowskie. Jest moment, w którym film nabiera pozy dokumentalnej. Cedar chronologicznie, wręcz z pieczołowitością kronikarza odhacza kolejne etapy porażki Eliezera i sukcesów Uriela. Pokazuje, jaki głęboki wewnętrzny dramat przeżywa syn widząc nieskrywany żal ojca. Jego starania i troska o ocieplenie stosunków z ojcem wydają się bezowocne. Cedar jednak nie zamyka filmu w sposób jednoznaczny. Historia ma otwarte zakończenie i ono daje nam wiarę w człowieka, który z powodu chorej ambicji i wielkich kompleksów nie chce i nie potrafi cieszyć się sukcesami syna i wspierać go w karierze, którą syn skutecznie zaprzepaszcza próbując zbudować relację z ojcem.



PRZYPIS nie jest filmem nostalgicznym. To trudna fabuła, która skupia się wokół naprawdę smutnej historii. Cedar nie siłuje się na optymizm. W każdym kadrze znajdzie się postać, którą każda osoba z mocnym kręgosłupem moralnym będzie gardzić. Dzięki takiej budowie scen historia nabiera autentyczności. Każdy z nas wokół siebie znajdzie wampira, który skutecznie wyssie energię do tego stopnia, że trudno jest ustać na nogach. Bezsilność jest w tym filmie uczuciem nadrzędnym. Bezsilność wobec losu, ludzi, świata. I choć film prawie niezauważalnie ociera się o optymizm, trudno w nim znaleźć odrobinę pozytywnych emocji. Nawet starania syna wydają się mocowaniem z kolosem. Głową muru się nie przebije, jednak czasami wystarczy podjęta próba, która choć bezowocna może stać się inspiracją.
Moja ocena: 7/10

czwartek, 20 lutego 2014

REALITY



Nigdy nie byłam wielbicielką kina włoskiego, nie mam nawet swoich ulubionych reżyserów. Parę tytułów mogłabym wymienić, a cała szkoła Felliniego i Antonioni jest dla mnie zagadką. Finalnie te kilkadziesiąt minut okazało się pięknym zaskoczeniem, zarówno w kontekście filmu REALITY, jak i tegorocznego zestawienia kina włoskiego. Póki co w rankingu "debeściak roku 2014" wygrywa WIELKIE PIĘKNO.


Reżyser filmu GOMORRA stworzył z banalnej historii studium myślenia abstrakcyjnego. Główny bohater Luciano to typowy Włoch. Jego południowa natura jest charakterystyczna i stereotypowa. Wyobraźmy sobie Włocha i z pewnością w każdej postaci filmu odnajdziemy jego namiastkę. Masa rozkrzyczanych znajomych, liczna rodzina, w tym wszędobylskie i wścibskie ciotki, a ponad wszystkim czuwa mamusia. Mamusia ma swój piedestał w sercu synka. Mamusia może skarcić, jednocześnie każdą głupotę synka przemilczy, a i gdy nabroi wesprze dobrym słowem. Luciano to gestykulująca dusza towarzystwa, kuglarz, cyrkowiec. Marzy o byciu w centrum uwagi, byciu podziwianym. On wchłania każdy wzrok skierowany na jego osobę. Jest spragniony sławy, atencji i uznania. Jego smak na flesze podsyca włoska edycja Big Brothera. Luciano postanawia wziąć byka za rogi i decyduje się na przesłuchanie do nowej edycji programu. Ten zapach "wielkiego świata" otumanił bohatera, a smród jaki się po nim rozniósł będzie go męczył, dławił i wyssie z niego resztki racjonalnego myślenia.



poprzez sympatyczną postać Luciano pokazuje nam jak blisko jesteśmy od kompletnego zidiocenia i jak niewiele trzeba, by słabości, czy kompleksy przezwyciężyły zdrowy rozsądek. Jak niewiele nam brakuje, by świat blichtru, próżności i pustki stał się kanonem i celem w naszym życiu. Luciano jest jak opętany. Zatraca równowagę pomiędzy życiem codziennym, a udziałem w programie telewizyjnym. Żądza jaka go ogarnęła staje się jedynym celem. Celem któremu podporządkowuje nie tylko swoje życie, ale życie całej rodziny. Celem, dla którego poświęca wszystko.
REALITY to bardzo aktualny film. W dobie gwiazdek i gwiazdeczek, celebrytów i celebrytek, ogłupiających programów dla młodzieży, i nie tylko, skutki otumanienia Luciano stają się bardzo realne. To zagrożenie płynące z nieumiejętności oddzielenia fantazji od rzeczywistości. Chęć "pójścia na całość" kosztem wyzbycia się godności i honoru na rzecz chwilowej sławy nie jest niczym abstrakcyjnym. Abstrakcja pojawia się w momencie zatracenia wartości. Abstrakcją jest tak radykalne przeistoczenie się bohatera. Abstrakcją staje się pragnienie, które finalnie, niczym perpetuum mobile, staje się celem samym w sobie.



Z jednej strony dziwią mnie tak niskie oceny tego filmu. Z drugiej rozumiem, że nie wszyscy odczytują zachowanie Luciano, jako irracjonalne, głupie i mega zabawne. I nie każdego obserwowanie przeistaczania się tej sympatycznej osobowości w maniakalnego psychola zmusza do głębszej refleksji. Wartości, w których się wychowałam radykalnie uległy zmianie. Sprawy, które wydają się kompletnie od czapy i totalnie niezrozumiałe, młodszych absolutnie nie dziwią. A nie dziwią, ponieważ są uznane jako kanon, pewnik. Nikt się nie zastanawia dlaczego lampa jest lampą, a nie stonogą. Tak jest, koniec, kropka.
Film mnie nie tylko wzruszył, ale bardzo rozbawił. To cudowny obraz neapolitańskiej rodziny. Pełno tu rozkrzyczanych, żywo gestykulujących osobowości. Cudownie ogląda się ten typowo włoski model rodziny, w którym mamma jest jak matrona, a wszelkie kokochy dwa metry za nią. Cudownie ogląda się to ciepło bijące z południowej mentalności. Ta witalność i radość po prostu zaraża. No i genialne kreacje aktorskie, zwłaszcza odtwórcy głównej roli .
Moja ocena: 8/10

wtorek, 18 lutego 2014

TOKYO KAZOKU




Tym razem sięgnęłam po spokojne, melancholijne i familijne kino japońskie. Dziwne prawda ? Po serii brutalnych, odjechanych, wręcz kosmicznych obrazów z kraju Kwitnącej Wiśni wracam na łono rzeczywistości, w której czeka mnie sentymentalna podróż. Ta mega wzruszająca opowieść o rodzinie przykuwa uwagę swoją lekkością. Jeśli ktoś pamięta słynny film HACHIKO nie będzie czuł się zawiedziony. Sceny końcowe płaczą z nami. Natomiast w porównaniu ze swym pobratymcem TOKIJSKĄ SONATĄ obraz wypada nad wyraz optymistycznie i łagodnie.



Yoji Yamada w ponad dwugodzinnej, rodzinnej scenie rodzajowej przenosi nas do współczesnych rozterek bohaterów znanych z filmu Yasujiro Ozo TOKIJSKA OPOWIEŚĆ (1953r.). Starsze małżeństo Hirayama wyrusza do Tokjo, by odwiedzić trójkę swych dorosłych dzieci. Entuzjazm szybko dzieciom mija. Mają swoje rodziny, obowiązki i rozterki, a pobyt starszych rodziców staje się nieprzyjemną koniecznością. Codzienna organizacja życia staje się reorganizacją obowiązków a nowi goście stają się nowym problemem.



Yamada w bardzo ciepłym, wzruszającym i emocjonalnym stylu opowiada o tych kilku dniach pobytu staruszków u swych dzieci. Bardzo powoli i ostrożnie buduje relacje i różnice charakterów między bohaterami. Od czułości i troski do drapieżnej zachłanności. Dzięki zróżnicowaniu film nie jest tak bardzo przytłaczający. Obserwacja rodziny Hirayama, ich oddalania się od siebie, luzujących się więzi między dziećmi a rodzicami i wciąż rosnącej troski tych ostatnich nie buduje jedynie rani. Dla dorosłych dzieci rodzice stają się chwilowym utrapieniem, które trzeba z obowiązku znieść, ale które można przestawić jak mebel. Yamada na szczęście nie buduje jednostronnego schematu. Dzięki wprowadzeniu motywu syna marnotrawnego nie wszystko jest w tych rodzinnych relacjach wyłącznie czarno-białe.



TOKYO KAZOKU to przede wszystkim słodko-gorzki obraz relacji rodzinnych. Cudownie zbudowane postaci. Od ciepłych i uroczych poprzez zgorzkniałe i zepsute. To również ciekawe wprowadzenie w kulturę japońską poprzez obcowanie z ich obyczajowością. Jest to interesująca odskocznia od obrazów, które znamy na co dzień. Mimo swego orientalnego charakteru wymowa filmu jest bardziej uniwersalna, niż myślimy i z pewnością przesłanie nikogo nie zdziwi.
Moja ocena: 8/10

poniedziałek, 17 lutego 2014

FAUST


 

Moje pierwsze spotkanie z reżyserem Aleksandrem Sokurowem i muszę przyznać trochę niefortunne. FAUST jest bowiem zwieńczeniem tryptyku o totalitarnych przywódcach, których zekranizowania podjął się Sokurow. Zanim więc powstał FAUST uprzedziły go ekranizacje o Hitlerze (MOLOCH), Leninie (CIELEC) oraz cesarzu japońskim Hirohito (SŁOŃCE). 
Sokurow i jego FAUST nie jest wierny pierwowzorowi. To jego wariacja na temat dzieła Goethego. Wiele tu zmian i niedopowiedzeń. Nie są to jednak mankamenty. To obraz wybitnie artystyczny, jednak to co go wyróżnia ponad tego typu filmy, to umiejętność dotarcia do widza lubującego się w prostocie przekazu. Film został pozbawiony przeintelektualizowanego bełkotu, a na jego miejsce wprowadzono masę scen rodzajowych, przekoloryzowanych postaci i humoru. Pod tą powłoczką kryje się mroczne przesłanie, które zarówno Goethe, jak i reżyser nie omieszkają wytknąć nam paluchem.



Obraz wydawać się może kontrowersyjny. Głównie za sprawą ujęcia Doktora Fausta, jako człowieka słabego, którym kierują żądze i chucie. Nie potrafi się oprzeć własnym słabościom i dlatego tak łatwo poddaje się Diabłu. Sokurow nie ubiera Mefistofelesa w szlacheckie szaty i nie jest on piękny, jak to Goethe sugerował. Ten obrzydliwiec o posturze żebraka jest jak jad wolno sączący się po ludzkiej duszy. Coraz głębsze wypala rany, coraz bardziej łechta ludzką próżność. Czy jesteśmy w stanie oprzeć się własnym słabościom ? Czy potrafimy wyznaczyć sobie nieprzekraczalne granice ? Czy posiadamy normy, które kierują nasze życie na właściwy tor ? Te pytania są jak drogowskaz w czasie podróży Fausta z Diabłem. Faust próbuje wykpić obrzydliwie wyglądającego kompana, jego trupią naturę, gdy ten kieruje się konsekwentnie swoim wrodzonym cwaniactwem. Ta odwieczna walka między instynktem, a intelektem z góry osiąga przewidziany wynik. I znowuż stajemy przed smutną myślą, człowiek to twór słaby i zaślepiony. Nie istotne jest jak wielką będziemy mieli tego świadomość, jeśli jest w nas słabość łatwa do zdemaskowania. Słabość, której jeszcze łatwiej się poddajemy.
 

Ciekawy film, głównie za sprawą przerysowanych karykaturalnych postaci. Sokurow wprowadził wiele naturalizmu i turpizmu w rozgrywające się sceny. Wiele z nich obrzydza i odrzuca. Jest to jednak znak czasów, w których rozgrywa się akcja, a jednocześnie wykrzyknik nad naszym marnym żywotem, który tak bardzo próbujemy zhumanizować i ucywilizować.
Choć kolorystyka zdjęć przytłacza, jest mroczna i pozbawiona energii, uderzające jest ich podobieństwo do obrazów Pietera Brueghel'a. Z pewnością nie jest to najłatwiejszy film w odbiorze. Podróż bohaterów przypomina momentami skomplikowane rozmowy pomiędzy Antoniusem i Śmiercią w SIÓDMEJ PIECZĘCI Bergmana. Film Sokurowa jest jednak lżejszy. Głównie za sprawą sporej ilości naprawdę zabawnych scen. Jeśli jednak komuś przypadł do gustu MŁYN I KRZYŻ Lecha Majewskiego z pewnością i FAUST nacieszy oko. Mnie ten film zainspirował, by przybliżyć sobie wcześniejsze dokonania Sokurowa.
Moja ocena: 7/10

niedziela, 16 lutego 2014

ONLY LOVERS LEFT ALIVE




Wampirzy świat w wersji romantycznej musi być pociągający i mroczny z założenia. I taką wersję wzajemnych relacji pomiędzy Adamem i Ewą przyjął Jarmusch. Te imiona z pewnością nie są przypadkowe. Biblijne nawiązanie przypomina nam o samotności. Oto dwójka skazanych na życie na wygnaniu bohaterów zmaga się nie tylko z codziennością, ale walką o przetrwanie. I gdy wszystko przemija, traci znaczenie, wygasa i pył w końcu osiada ich miłość pozostaje wieczna. 


Ten specyficzny romans o dwójce wampirów Jarmusch buduje na symbolach. Oprócz biblijnych imion wprowadza bohaterów w lokacje opuszczonego miasta Detroit. Dla wampirów jest to swoisty raj. Detroit stał się konsekwencją kryzysu ekonomicznego. Opustoszałe osiedla, wyczyszczone z tłumów ulice, spokój i cisza, to warunki wprost idealne dla pary szukającej bezpiecznej oazy. Nikt ich nie nagabuje, są wolni od wścibskich oczu sąsiadów i bezpieczni przed niechcianymi gośćmi. Ten niebiański spokój zostanie jednak przerwany. Ewa poddaje się słabości, którą jest wizyta zepsutej siostry i konsekwencje jej pobytu zmuszają parę do opuszczenia swego azylu. Detroit nabiera nowego znaczenia, staje się bowiem rajem utraconym.


Jarmusch jest konsekwentny. W każdym calu utrzymuje atmosferę mroku i nostalgii. Głównie za sprawą Adama. To postać naznaczona romantycznym tragizmem. Utalentowana, wrażliwa natura. Adam to słabsza połowa Ewy, która jest dla niego nie tylko oparciem, ale i ratunkiem przed autodestrukcją. Mrok staje się tłem dla całego filmu. Dzięki niemu czuć przytłaczającą atmosferę, duszną, wręcz osaczającą. Brak światła słonecznego uzmysławia jak wiele piękna tracą bohaterowie i jak bardzo muszą go sobie uzupełniać substytutami. Uciekają w świat sztuki, w świat literatury, w głąb siebie samych. Wydaje się, jakby Jarmusch patrzył wampirzymi oczyma. I nie jest to wizja świata brutalnego. Wręcz przeciwnie. Wampiry Jarmuscha są bardziej zhumanizowane od ludzi. Głównie za sprawą wiedzy i doświadczenia jakie w sobie niosą. Przyznaję, podoba mi się ten martwy mikrokosmos, w który Jarmusch cudownie tchnął życie.


TYLKO KOCHANKOWIE PRZEŻYJĄ jest filmem artystycznym. Głównie za sprawą ścieżki dźwiękowej, która jest tłem i filarem dla fabuły. To również bardzo dobre kreacje Swinton i Hiddleston'a, choć postać przez niego grana może wydawać się monotonna. Z pewnością jest to wyraz braku emocji. Adam to postać mocno introwertyczna. To typ człowieka, który wyrósł i utkwił w epoce romantycznej. Czasy, w których przyszło mu żyć, to czasy wewnętrznego cierpienia, z którym nie może się pogodzić. To istota, której dusza pozostała w innej epoce.
Czekałam na ten film i jednocześnie obawiałam się seansu. Jarmusch nie należy do reżyserów, którzy przyzwyczajają nas do jednego poziomu w swojej twórczości. Raz jest chimeryczny i ciężkostrawny, innym razem lekki i czytelny. Jego najnowszy film to chimera. Jest zarówno przytłaczający, ale wyjątkowo dobrze i lekko się go ogląda. Jeśli ktoś jednak oczekuje wartkiej akcji, do czego filmy o wampirach nas przyzwyczaiły, z pewnością się rozczaruje. To bardzo klimatyczny, spokojny i cudownie nastrojowy obraz. 
Moja ocena: 8/10

sobota, 15 lutego 2014

OLDBOY




od 2006 roku nie nakręcił nic wartego uwagi, a pomysł z remakiem OLDBOY'a jest jak rzucanie się z motyką na Słońce. To równie chybiony pomysł, co remake CARRIE i wszystkie kolejne rimejki kultowych filmów, które wałęsają się po głowach holyłudzkich producentów. Nie ruszajmy doskonałości. Lepsze jest wrogiem dobrego. 
Nie rozumiem idei i powodu dla którego ten film powstał, oprócz idei zbicia łatwej kasy. Jeśli miało to być przybliżenie amerykańskiej widowni kina południowo-koreańskiego, to na miejscu Chan-Wook Parka pozwałabym amerykańskich pomysłodawców do sądu. Amerykańska wersja OLDBOYA odarła bohatera z tego, co było najbardziej wartościowe w wersji oryginalnej. Brakuje tu dramatyzmu, brakuje bólu i cierpienia, nie fizycznego, ale psychicznego. Ran, które się nie zabliźniły, a na miejsce których powstają następne jeszcze bardziej głębokie i rozjątrzone.



Spike Lee pozbawił film narracji. To najbardziej wartościowy klucz, przybliżający nas do cierpienia bohatera. Zabiera esencję filmu zastępując kultowe sentencje z filmu (Laugh and the world laughs with you. Weep and you weep alone) durnymi nic nie znaczącymi sloganami (What can we do to improve your stay). Natomiast gra pomiędzy bohaterami staje się nadętą psychodramą, której nie tylko brak tajemniczości, ale staje się karykaturalna. W oryginale manipulacje i gierki pomiędzy oprawcą i ofiarą były utrzymane do samego końca, a poziom dramatyzmu skutecznie potęgowany. Do napisów końcowych nie było wiadomo, jak bohater poradzi sobie z takim brzemieniem. Koniec filmu pozostawiał nie tylko wiele dwuznaczności, ale jeszcze więcej bólu i cierpienia. Park pozostawia swego bohatera zniszczonego, zmasakrowanego i niemogącego żyć z konsekwencjami tej okrutnej gry. Bohater wersji amerykańskiej jest niczym kaczka, problemy spływają po nim jak woda. Ucieczka jest najlepszym rozwiązaniem, a wymierzenie sobie kary staje się samookaleczeniem. Nic bardziej płytkiego - uśmieszek na twarzy bohatera jest tu wymowny.



Choć w wersji oryginalnej brakowało mi brutalności, Lee na nią właśnie postawił. Problem w tym, że w filmie Parka oszczędność okrucieństwa rekompensuje tragizm bohatera i jego walka o prawdę. Paradoksalnie prawda ma tu dwie maski. Dla Daesu prawdą jest rozwiązanie zagadki, z którą żył 15 lat, dla jego oprawcy prawda to zemsta, która napędza jego serce i pompuje krew w żyłach. W wersji amerykańskiej bohater nie dąży do prawdy. Napędza go konieczność uratowania córki, a zemsta oprawcy staje się tu komiczną patologią. Również relacje w scenie finalnej pomiędzy bohaterem a jego mścicielem zostały spłycone. W oryginale Daesu wyzbywa się złości i chęci zemsty, by ocalić córkę przed prawdą. Upodla się, poniża, wyzbywa hardego ego, które tak go do tej pory motywowało. W koreańskiej wersji ostatecznie wygrywa oprawca. Zdobywa to na co tak liczył, upragnioną zemstę i upadek ofiary. Lee mocno upraszcza, spłyca i umniejsza tragizm zakończenia. Jego bohater zostaje jedynie ukarany za błędy przeszłości. Choć kara jest sroga potrafi znaleźć dla siebie rozwiązanie.


Mogę przyklasnąć Lee za próbę zmodyfikowania scenariusza. Faktycznie nie jest to zupełna kopia oryginału. Reżyser wprowadza zmiany w czasie trwania akcji, modyfikuje wydarzenia i postaci. Wszystko to jednak wypada płytko i karykaturalnie. Brakuje ducha, brakuje klimatu, który Lee żałośnie próbuje wywołać przekoloryzowanymi postaciami. 
Mało kto zwraca uwagę na ścieżkę dźwiękową, a ona w filmie Parka wiodła prym. Przemieszanie muzyki klasycznej, której fanem był oprawca i w której takty krwawa zemsta miała miejsce, w amerykańskiej wersji znika. De facto nie ma jej zupełnie, a jeśli się już pojawia jest na tyle słaba, że nie warta większej uwagi.



Żeby kompletnie nie wieszać psów na OLDBOYu Spike'a Lee dodam, że Brolin naprawdę starał się wykrzesać ze swojej postaci wszystko, co tylko mógł. I tak uważam, że do poziomu mile całe brakuje. To co ten koleś odstawił w koreańskiej wersji to mistrzostwo świata. Fajnie oglądało się również lepszą z sióstr Olsen, bardzo ją lubię. Niestety ten remake nie powinien był powstać. Choć podchodziłam do niego z otwartą głową, dawałam szansę Lee na rehabilitację została ona całkowicie zaprzepaszczona. Nie udało się tchnąć w OLDBOY'a świeżości, jak i nie udało się go skutecznie podrobić. To chybiony pomysł i z uporem maniaka będę powtarzała, nie kalajmy świętości. Po co ulepszać coś, co jest dobre i sprawnie funkcjonuje. 
Moja ocena: 2/10 (wyłącznie za kreację Brolina i próbę stworzenia autorskiego scenariusza)

czwartek, 13 lutego 2014

AFTERNOON DELIGHT




Wieść gminna niesie, że sam Tarantino uznał POPOŁUDNIOWE IGRASZKI za swój ulubiony film 2013r. Muszę przyznać, że rozumiem go świetnie i czuję jego zachwyt. To rewelacyjna propozycja dla widza w wieku średnim. Film chwyta te momenty w życiu par, małżeństw, które lubią się w związkach ujawniać, a z którymi wielokrotnie nie wiadomo jak sobie poradzić. Czasami znikną równie szybko, jak się pojawią, a czasami przewracają życie do góry nogami, czyniąc je niemożliwym do zniesienia. O tym właśnie opowiada w swoim piekielnie dobrym debiucie



Na przykładzie pary małżonków - Rachel i Jeffa, Soloway ukazuje wariacje na temat ważkiego problemu, który pojawia się w związkach - nuda i rutyna. Ta zamożna para, posiadająca nieograniczone możliwości finansowe, spełniona rodzicielsko nagle gubi porządek w swoim życiu. Paradoksalnie okazuje się, że bogactwo bywa zgubne. Nie trzeba pracować, opiekunki można wynająć całodobowo, przyjaciółki są dostępne od ręki, bo też nie pracują. I tak powoli wkrada się pustka, która przytłacza. Rachel jest nią owładnięta. Ma problemy emocjonalne i się im poddaje. Swe życie postanawia urozmaicić. Jej wybór padł na młodocianą prostytutkę, którą przygarnia. Nie potrafi jednak zrozumieć, że jej potrzeba niesienia pomocy dziewczynie nie jest bezinteresowna. Rachel zaspakaja w ten sposób swój głód przygód i atrakcji. Urozmaica sobie życiem czyimś kosztem. Bawi się drugą osobą, nie zdając sobie sprawy, że przekracza w ten sposób granicę etyki. Ten brak opamiętania staje się zgubny i obu Paniom przyjdzie słoną karę zapłacić.



Soloway w swoim debiucie w sposób przejrzysty i bardzo naturalny pokazuje nam życie do którego większość z nas dąży. Życie w spokoju, finansowej stabilizacji, w którym możliwości są nieograniczone. Takie życie, o ironio!, stwarza więcej pozorów niż pola do wyboru. Nagle bohaterowie stają się niewolnikami własnego statusu społecznego. Ciekawym staje się obserwowanie bohaterów męczących się w swym pięknym, cudownym życiu o którym się marzy, a które okazuje się zwykłym "bólem dupy". W pewnym sensie jest to swoiste otrzeźwienie. Zejście ze stołka, bolesny upadek z konia, spłynięcie w dół z chmury, którą się płynie ku doskonałości. Nie o takiej bowiem się marzy. Nie takich problemów się oczekuje, a ten niebiański spokój staje się walką o utrzymanie status quo z samym sobą. Soloway cudownie uchwyciła moment, w którym mając wszystko bohaterowie stają przed ścianą zwaną samotnością. Niczym blady strach oblewa ich myśl utraty bliskiej osoby, ugrzęźnięcia w życiu, w którym do niczego już nie trzeba dążyć, w którym nie ma celów, które staje się wielką pustką.


Powiem szczerze, że nie dziwią mnie nagrody w Sundance. AFTERNOON DELIGHT to klasyczne kino niezależne poruszające niewygodne tematy. Tematy, które nie znają statusu społecznego, rasy, płci. Są uniwersalne jak ból zębów i dotykają nas wszystkich w ten sam ohydny sposób. To film o związkach i związanych z nimi rozterkach. A przede wszystkim to bardzo fajnie skrojony obraz kobiety - matki, obalający mit świętej, nieskalanej rodzicielki. I mimo swej ciężkiej tematyki, to bardzo lekki i przyjemny seans z wyśmienitymi kreacjami aktorskimi. Uwielbiam tę siksę Temple. Ten mały wamp to wulkan energii, hipnotyzująca, przykuwa uwagę, jak nikt inny. Natomiast z nazwiskiem reżyserki i autorki scenariusza Jill Soloway powinniśmy się oswoić. Czuję, że będzie z niej wielka pociecha.
Moja ocena: 8/10 

CANIBAL




Kiedy do kamienicy, w której mieszka samotny krawiec Carlos wprowadza się piękna Rumunka, nie podejrzewa, że jej sąsiadem jest seryjny morderca, który niczym Hanibal zjada swe ofiary na obiad. Taki opis fabuły był wystarczającą zachętą. Po drodze ubzdurałam sobie również, że skoro to thriller hiszpański to z pewnością będzie równie dobry, co MIENTRAS DUERMES. I jak sobie ubzdurałam, tak wraz z upływem seansu wiadro pomyj zlało mi się na głowę. To naprawdę cienki film. Dramatyzmu tu tyle co za paznokciem.



Początek może sugerować wiele. To przepiękna piłka zmyłka. Człowiek spodziewa się burzy emocji na ekranie, akcji z MILCZENIA OWIEC, czy suspensu z najlepszych kryminalnych opowieści. Niestety w zamian otrzymuje mdłą mamałygę, a z MILCZENIA OWIEC pozostaje wyłącznie pierwszy człon. Dialogów bowiem jak na lekarstwo.
O ile początek wydawał się obiecujący, o tyle im dłużej film trwał tym gorzej się go oglądało. Fabuła boli. Jak można popsuć tak dobrze zapowiadający się thriller, do tej chwili pojąć nie mogę. A wprowadzony wątek miłosny jest irracjonalny i trafiony, jak kulą w płot.
Wszystko w tym filmie leży, oprócz zdjęć, które rzeczywiście pieszczą oko. Oprócz fabuły tragicznie są nakreślone postaci oraz relacje między nimi. Wątek morderstw też pozostawia wiele do życzenia. Ani tu brutalności, ani oryginalności. Dialogi leżą i kwiczą, a aktorzy są tak sztuczni, jak postacie woskowe.
Cóż dużo gadać, mijać wielkim łukiem.
Moja ocena: 3/10

środa, 12 lutego 2014

20 FEET FROM STARDOM






Jakież to cudowne przeżycie było. Dokument, który porusza temat tak odległy, jak galaktyki całe, a przecież tak dobrze znany każdemu melomanowi.
przybliża nam osobowości, cudowne głosy, indywidualności, które stoją na scenie nie w świetle lamp, tylko w cieniu. To przecudny hołd złożony artystom śpiewającym w chórkach. Artystom, którzy od wielu lat wspierają wielkich nazwiska z czołowych list przebojów. Wspaniałe głosy, które każdy z nas zna lub słyszał, ale których nie potrafimy zidentyfikować z twarzami. Zupełnie jak głosy niesione wiatrem. Neville przybliża nam tych artystów. Pozwala nam poznać ich korzenie, skąd się wywodzą, jaką drogę przebyli i dokąd zmierzają. Pozwala nam również zrozumieć zawód jakim jest śpiewanie w chórkach. To niesamowite talenty, z pięknymi głosami, niesamowitą umiejętnością dostosowywania się do różnych gatunków muzycznych, o wielkiej intuicji i wyczuciu oraz przeogromnej wrażliwości.
Cudowna muzyka, cudowni artyści, zarówno ci drugoplanowi, jak i pierwszoplanowi. Wypowiadają się Bruce Spreengsteen, Sting, Sharyl Crow, Stevie Wonder, Mick Jagger. Polecam wielbicielom muzyki, jak i filmów dokumentalnych, ponieważ to jeden z lepiej zmontowanych dokumentów, jakie ostatnio widziałam
Moja ocena: 8/10

wtorek, 11 lutego 2014

JACKASS PRESENTS: BAD GRANDPA





Nie miałam w planach tego filmu. Głównie ze względu na moją niechęć do serii JACKASS. Nie fascynuje mnie robienie z siebie wała pod publikę, a chamskie, ordynarne, głupie zachowanie odstrasza mnie bardziej niż muchozol brzęczące robactwo. Złamałam się głównie za sprawą pozytywnych opinii. Knoxville zestarzał się zaistniała więc nadzieja na zmianę klimatów sprzed lat. A sam fakt udziału Spike Jonze w scenariuszu dał mi mocno do myślenia.



Idea JACKASS została zachowana. To nadal robienie z siebie wała i wkręcanie niczego nieświadomej publiki w niewybredne żarty. Różnica w stosunku do poprzednich części jest jednak znacząca. BAD GRANDPA posiada fabułę. Nie jest ona wyszukana, jak i sam tytuł nawiązujący do filmu BAD SANTA. Oto 80-letni dziadek po śmierci żony ma za zadanie odwieźć swojego wnuka zięciowi, gdy jego córka, a matka chłopca ponownie trafia do więzienia. Rodzinka jest kolorowa. Dziadek to seksista, szowinista, rasista, a skoro jabłko nie pada daleko od jabłoni, po reszcie rodzinki można spodziewać się tego samego. Bohaterowie przemierzają więc kolejne stany, a na ofiarach swych głupich gagów nie zostawiają ani jednej suchej nitki.



Ten quasi film drogi to zbiór przezabawnych sytuacji, które buduje dziadek wraz ze swoim wnuczkiem. Obaj sugestywnie i skutecznie wkręcają w przeróżne, absurdalne sytuacje napotkane osoby. Przechodząc od sceny do sceny tych wybryków, aż dziw człowieka ogarnia, że uczestnicy potrafią być aż tak łatwowierni, a i czasami nawet głupi. Jakby nie patrzeć żartów jest co niemiara. Nie są one wyszukane, wręcz przeciwnie. Wiele tu przekleństw, seksistowskich tekstów, wulgarnego i obscenicznego zachowania. Cóż... nic co ludzkie nie powinno być nam obce, szczerze się ubawiłam, a oczy coraz szerzej otwierały mi się ze zdumienia. Najbardziej rozbawiła mnie jednak scena na występie Małej Miss. Genialne posunięcie, genialne rozegranie, a widok min rodziców był po prostu bezcenny. 



Można się smucić nad postępującą hipokryzją i zidioceniem społeczeństwa zostawiam to jednak mimochodem. Film z założenia miał być niezobowiązującą rozrywką z gatunku tak głupie, aż śmieszne i cel ten osiągnięto. Dodatkowy plus za rewelacyjną charakteryzację Knoxville'a i małego geniusza u jego boku, chłopaczek zagrał pierwszorzędnie.
Moja ocena: 7/10