Strony

środa, 25 lutego 2015

KVINDEN I BURET [2013]



Mikkel Norgaard zekranizował powieść Jussi Adler-Olssen "Kobieta w klatce" i muszę przyznać, że nie jest to zachwycająca ekranizacja. O ile fabuła filmu nawiązuje do klasycznych kryminałów i w tej stylistyce nakręcony jest ten film, o tyle brakuje mu wspólnego mianownika z powieścią, jakim jest tajemniczość. Nie czuję się porażona tą kryminalną opowieścią. A szkoda.


Film rozpoczyna się sekwencją scen z klimatem łudząco przypominającym sceny z SIEDEM. Policjant Carl Morck podczas akcji zostaje postrzelony, jednak jego powrót po długiej rekonwalescencji do służby już nie jest tak oczywisty. Niesympatyczny, gburowaty, nielubiany przez współpracowników i szefa zostaje odsunięty od czynnej służby. Przydzielono mu jednak zadanie w nowo powstałym departamencie. Zadaniem Carla będzie biurokratyczne odhaczanie spraw zamkniętych lub przedawnionych w celach archiwizacyjnych. Buńczuczna natura Carla nie pozwala mu jednak zamknąć się za biurkiem. Mimo zakazów przełożonych, Carl na własną rękę wraz z pomocą przydzielonego mu asystenta spróbuje rozwikłać przedawnioną zagadkę.



KOBIETA W KLATCE to klasyczny kryminał oparty na solidnej zbrodni i próbach jej rozwikłania. Odnajdziemu tutaj mocne charaktery, cwanego przestępcę, niechętnych sprawie przełożonych i kolegów po fachu oraz ofiarę i wyszukane metody jej torturowania. Wszystko podszyte solidnym motywem, którego nie jesteśmy w stanie przewidzieć, aż do końca.
Wydawałoby się, że dzięki takiej konstrukcji film nabierze solidnych cech, wręcz znamion kryminalnego majstersztyku na miarę, chociażby MILLENNIUM. Niestety o ile film utrzymany jest w mrocznej atmosferze, wkrada się pomiędzy poszczególne kadry schemat i tendencyjność. 



Reżyser Norgaard stara się zachęcić widza, pobudzić jego ciekawość, podłechtać emocje stosując dwutorową narrację. Czy jest to jednak atut? Z jednej strony, od ręki poznajemy skutki porwania ofiary i jej przetrzymywanie, z drugiej zaś, traci na tym aura tajemniczości. Dość szybko również poznajemy przestępcę, co również nie sprzyja kryminalnej otoczce. Pozostawiając jednak krytykę i malkontenctwo, KOBIETĘ W KLATCE ogląda się całkiem przyjemnie. Nie jest to wprawdzie zachwycający i mega emocjonujący seans, ale zarówno fabuła, intryga, jak i miła dla oka kreacja Nikolaj Lie Kaasa sprawia, że film staje się zjadliwy. Jeśli więc macie ochotę na przyzwoity kryminał z charakterem, to KOBIETA W KLATCE powinna spełnić Wasze oczekiwania.
Moja ocena: 6/10

wtorek, 24 lutego 2015

MY LIFE WITHOUT ME [2003]




Zainspirowana subtelnością polskiego dokumentu nominowanego do Oscara JOANNA postanowiłam nadrobić film, który jest tematycznie bliźniaczy i chodził mi po głowie już od dość długiego czasu. Zawsze jednak znalazłam wiele wymówek, by obejść MOJE ŻYCIE BEZE MNIE bokiem. Tym razem poszłam za ciosem. Czy dobrze? I tak, i nie. Tak, bowiem film jest, mimo bólu i cierpienia, uroczy i bardzo emocjonalny. Nie, z tego względu, że ten emocjonalizm w parę godzin po seansie z JOANNĄ bardzo przygnębia. 



Isabel Coixet to reżyserka o wielkiej umiejętności obrazowania uczuć, rozterek, dylematów. Jej filmy, takie jak ELEGIA, ŻYCIE UKRYTE W SŁOWACH, czy MAPA DŹWIĘKÓW TOKIO poruszają całą paletę uczuć od miłości poprzez ból istnienia po wszechogarniającą samotność. Coixet potrafi wydobyć z tych przesuwających się obrazków coś więcej, niźli treść. Każdy z jej filmów to źródło pełne wzruszeń, uniesień, niepokoju. Ta tendencja nie ominęła również MY LIFE WITHOUT ME, w którym reżyserka przedstawia nam walkę młodej, śmiertelnie chorej kobiety, matki i żony o te parę chwil, które pozostało jej przeżyć. Filmowa Ann, świadoma swego zbliżającego się kresu postanawia grubą kreską odznaczyć przeszłość, próbując w bardzo krótkim czasie spełnić kilka swych tajemnych marzeń, pozostawić pamięć o sobie dzieciom i wprawić w ruch wszystkie odwlekane dotąd plany. To jej pożegnanie może wydawać się egoistyczne i pozbawione sensu, jednak pragnienie przeżycia chwil, które zaraz utraci jest silniejsze od rozsądku. 



Można powiedzieć, że stwierdzenie "chwytajmy życie garściami" w odniesieniu do filmowej bohaterki ma pełne zastosowanie. Mając przed sobą niewiele czasu, jak i za sobą równie mało, chciałoby się posmakować, dotknąć, poczuć, przeżyć wszystkimi zmysłami cały ten czas, który będzie odebrany. I tak przechodząc z kadru w kadr, z wyboru do wyboru Ann ogarnął mnie wielki smutek. Życie ucieka nam między palcami i szkoda, że w obliczu śmierci dochodzimy do prawd, które są faktycznie istotne. Nagle to, za czym na co dzień gonimy staje się błahe, nijakie, małostkowe i bez znaczenia. A wartość dodana, którą niosą nasze doświadczenia okazują się zbyt płytkie, by w pełni docenić przeżyty czas. Czasami warto się przebudzić, spojrzeć dookoła i dostrzec tę prawdę, którą odnalazły polska Joanna i amerykańska Ann. Miłość, oparcie bliskich i spokój wystarczą, by w pełni przeżyć nasze życie.
Moja ocena: 7/10

poniedziałek, 23 lutego 2015

LOFT [2014]




Film LOFT nie jest najświeższym pomysłem. Belgijski reżyser Erik Van Looy w 2008 nakręcił pierwotną wersję tego amerykańskiego remake'u. Żeby nam mało nie było, wersja która lada moment wejdzie do kin jest drugim remakem, bowiem w 2010 roku holenderska reżyserka Anotoinette Beumer stworzyła swoją własną wersję LOFT. Mamy więc dwa remake'i, belgijski pierwowzór, obejrzałam wszystkie trzy filmy i jak to klasyk mawia, żaden dupy nie urywa. Sama już nie wiem, czy to wina skomplikowanej fabuły, czy może brak polotu reżyserów sprawił, że filmy te po prostu są niemrawe.



Fabuła tego filmu to najintensywniej błyszcząca gwiazda na "lofciarskim" firmamencie. Piątka przyjaciół urządza sobie miejsce schadzek w apartamencie, którego właścicielem jest jeden z bohaterów. Gdy pewnego ranka odnajdują w nim martwą kobietę cień podejrzeń zostaje rzucony na każdego z piątki przyjaciół. Nikt bowiem oprócz nich nie wiedział o istnieniu tego miejsca. Podczas intensywnych rozmów, panowie powoli dotrą do sedna i odkryją misternie uknutą intrygę.



Erik Van Looy po raz drugi podejmuje się karkołomnego zadania, jakim jest ekranizacja tej historii. Z jednej strony, to niezwykle interesująca i ciekawa fabuła, okraszona wątkiem kryminalnym. Historia jest inteligentną intrygą, bohaterowie zróżnicowani charakterologicznie i choć dialogi nie należą do wyszukanych film powinien być kurą znoszącą złote jaja. Nie mam pojęcia, gdzie leży pies pogrzebany, ale Van Looy po raz drugi zmiażdżył tę fabułę tandetną, rzemieślniczą, pozbawioną polotu i lekkości realizacją. Po raz kolejny film trąci teatralnością, wątek reminiscencji jest nakreślony prostacko, a sceny przesłuchań miażdżą tandetą. 



Oprócz fabuły, film ten niosą aktorzy. Wprawdzie Van Looy po raz drugi zaangażował do projektu Schoenaertsa, jednak to Urban wypada spośród tej piątki najlepiej. Swoją drogą naprawdę kibicuję Shoenaertsowi w jego holyłudzkiej karierze. Ale po takich rolach to światełko kariery zaczyna blednąć. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie przeciętnego Amerykanina wymawiającego jego nazwisko, co w tamtych warunkach może być sporą przeszkodą w zdobywaniu kolejnych filmowych propozycji. Duetowi Urban - Schoenaerts wtóruje Wentworth Miller, który jest drewniany i opuchnięty od nadmiaru pakowania pączków do żołądka oraz urokliwy James Marsden, który jak zwykle lepiej wygląda, niż gra. I tak dochodzę do sedna, że gdyby nie duet Schoenaerts - Karl Urban i ciekawy pomysł na fabułę ten film byłby równie nieznośny, co brzęczący komar nad uchem w środku, spokojnej i cichej nocy.
Moja ocena: 5/10

niedziela, 22 lutego 2015

GANGSTER NO.1 [2000]




Zabawnie ogląda się filmowych mafiozów w eleganckich garniturach, włoskich butach, pozą makaroniarzy z filmów Scorsese i brytyjskim akcentem. Paul McGuigan opowiedział historię o wyspiarskich gangsterach w bardzo ciekawym stylu. Wprawdzie film powstał przed słynnymi filmami Guya Ritchiego, ale każdy entuzjasta jego obrazów powinien odczuć podobieństwo stylistyczne. 



Fabuła prowadzona jest z pozycji narratora. Główny bohater, podstarzały gangster dowiaduje się, że jego były szef wychodzi po latach z więzienia. Ten fakt wzburzy spokój mężczyzny, na tyle, by przenieść się w czasie, opowiadając nam swoją świetlaną karierę kryminalisty. Tytułowy gangster rysuje się tutaj, jako pozbawiony skrupułów morderca, który wyczuwając słabość swego ówczesnego szefa postanawia uknuć intrygę, by skutecznie przejąć jego miejsce.



McGuigan zastosował wiele środków, by urozmaicić nam seans. Szybkie ujęcia i cięcia kadrów oraz ostra stylistyka. Obraz ogląda się bez większych bólów, głównie za sprawą dobrego scenariusza i piekielnie dobrych dialogów. Zachwyca również obsada, zarówno w pierwszym, jak i drugim planie. Mam jednak kilka wątpliwości. Film jest bowiem nierówny. Sporo jest scen, zwłaszcza tych kluczowych, które porywają, są genialnie skrojone, w pełni oddają panujący chaos, brutalność oraz agresję. Jednak całość kształtuje się niczym sinusoida. 



Obraz GANGSTER NO.1 można uznać za propozycję dla fanów kina gangsterskiego. Kina męskiego, w którym króluje bezwzględność wobec panujących zasad, lojalność wobec swego "klanu" i nieprzebieranie w środkach. Takie składowe z pewnością odnajdziemy w filmie McGuigana. Reżyser nie tylko świetnie oddał klimat filmów gangsterskich. Wprowadził również pewnego rodzaju misz masz, wtłaczając domieszkę kina noir. Z pewnością ucieszą cudowne kreacje aktorskie. Na mnie ogromne wrażenie wywarł Eddie Marsan. To on kradł każdą scenę Paulowi Bettany, mimo że ten dobrze prezentował się w swojej roli. Można zaryzykować stwierdzeniem, że cały drugi plan to śmietanka brytyjskiego kina. Może nie jest to kino wybitne, zapierające dech. Sporo w nim zapożyczeń, sporo rzemiosła. Mimo wszystko seans z GANGSTEREM NUMER JEDEN odznaczam, jako udany.
Moja ocena: 7/10

PONTYPOOL [2008]




PONTYPOOL predestynuje do filmów z kategorii zombie apocalypse, ale nie do końca nim jest. W istocie akcja toczy się wokół  zamieszek wywołanych przez hordy zdziczałych ludzi, jednak powód nie jest już "zombiaczy". Ale po kolei...



Grant Mazzy, spiker radiowy, podczas jednej ze swych porannych audycji otrzymuje wiadomość o zamieszkach w pobliskim miasteczku, do których doszło z niewyjaśnionych przyczyn. Policja początkowo nie informuje mediów, co sprawia, że całe zajście nabiera wyjątkowo tajemniczej aury. Grant, nieufny wielbiciel teorii spiskowych, postanawia zagłębić się w sprawę. 



Nie będę Wam spoilerować, co było przyczyną zamieszek, cały smaczek w jej rozpoznaniu. Nie ukrywam jednak, że film nie zachwycił mnie tak, jakbym sobie tego życzyła.
Podobała mi się bardzo pierwsza połowa filmu. Zarówno aura i klimat filmu, burza śnieżna, tajemnicze spotkanie kobiety, podbijająca napięcie muzyka sprawiały, że obraz nabrał ciekawego rysu. Niestety zabiła go monotonia, statyczność i kompletny brak pomysłu na rozwiązanie akcji. Akcja ma bowiem miejsce wyłącznie w stacji radiowej. Inne lokacje nie istnieją. Jesteśmy więc  w niej zamknięci razem z bohaterami i niestety nie efekt klaustrofobii został osiągnięty, a znużenia. Szkoda. Liczyłam bowiem na niezłe ciarki, jednak im bardziej akcja posuwała się do przodu, tym mniej mnie interesowało co czeka u jej zakończenia.



Pierwszorzędnie zagrał Stephen McHattie. Jego intonacja, dykcja, tembr głosu doprowadzały mnie do istnego wniebowstąpienia. To on tworzył klimat tego filmu. On nadawał mu, tym swoim cudownym barytonem, dreszczyku emocji. To on mimiką sprawiał, że bicie serca utrzymywało się na poziomie stu uderzeń na minutę. Cudowny. Mogłabym go słuchać bez ustanku. Niestety filmu jeden jedyny aktor nie zrobi. Potencjał PONTYPOOL w drugiej połowie został zaprzepaszczony, choć pierwsza dawała nam nadzieję na naprawdę fajny, klimatyczny horrorek w stylu doomsday.
Moja ocena: 5/10


sobota, 21 lutego 2015

NORTE, HANGGANAN NG KASAYSAYAN [2013]




Moje pierwsze spotkanie z filipińskim reżyserem Lav Diaz, choć w swoim port folio posiada pokaźnych rozmiarów dorobek. Nie będę ukrywała, film NORTE, KONIEC HISTORII nie należy do łatwych, przyjemnych i bezbolesnych seansów. Obraz trwa ponad 4 godziny, wymaga więc od widza dużych pokładów cierpliwości i zrozumienia. Mam pewne zastrzeżenie, o czym napiszę za moment. Podsumowując, film bardzo mi się podobał i uważam, że to jedna z bardziej oryginalnych i ciekawych propozycji od jakiegoś czasu.



Akcja toczy się w północnej prowincji Filipin [tytułowe Norte] i opowiada o losach trzech rodzin. Ich drogi zejdą się w kluczowym momencie. Spotykamy więc studenta prawa, który ze względów ideologicznych opuścił uczelnię. Charakter mocno buńczuczny, zacietrzewiony, pełną gębą rewolucjonista. Swoje szczytne idee poparłby czynem, jednak nie znajduje zbyt wielkiego oparcia w swym radykalizmie wśród znajomych. Po przeciwstawnej stronie, Diaz stawia nam bardzo ubogie małżeństwo. Problem z nogą wykluczył małżonka z pracy zarobkowej, utrzymanie domu i rodziny pozostało więc na głowie żony. Ich niekończące się problemy finansowe zmuszają małżeństwo do powolnego wyprzedawania swego skromnego majątku. Zastawiają więc, co tylko mogą, u zaprzyjaźnionej właścicielki lombardu, której postać stanie się kluczem tego filmu. 



Nie będę Wam psuła zabawy, opowiadając o dalszych losach trójki bohaterów i przyczynach zetknięcia się ich dróg. Cała przyjemność leży u podstaw zapoznawania się z fabułą. Nadmienię jedynie, że autor scenariusza znacząco inspirował się "Zbrodnią i karą" Dostojewskiego. Wpływ powieści jest wręcz namacalny. Scenarzysta jednak wzmocnił i obudował losy bohaterów sporą dawką fatalizmu. 
To właśnie wspomniany scenariusz i prostota z niego płynąca jest największym atutem tego filmu. Akcja zaskakuje, bohaterowie są wielowymiarowi, a ich charakterystyka poddana została wyjątkowej głębi. Nic w tym obrazie nie jest jednoznaczne i o ile wina leży zdecydowanie po jednej stronie, co do tego nie ma wątpliwości, to już sam winowajca, jego postępowanie i przeszłość nie podlegają tak jednoznacznej ocenie. 



Świetny dramat. Zaskakująca postawa bohaterów i ukazanie tej samej historii z wielu perspektyw. Dostrzegamy skutki egoistycznych decyzji. Jakie mogą mieć wpływ na życie jednostek. Jak łatwo można zrujnować życie innym, rujnując przy okazji własne. Fabuła przesączona jest rozważaniami na temat etyki i moralności. Czy życie ludzkie ma jakąś wartość? Jeśli tak, czy można odkupić swoje winy, oczyszczając jednocześnie sumienie z wyrzutów? Czy można iść przez życie beztrosko mając ręce zbrukane krwią? Na te pytania nie znajdziemy odpowiedzi, ale dostrzeżemy, że nawet najbardziej wyrachowane jednostki mają swoje chwile słabości. Diaz porusza również drugą ważną kwestię dotykającą wpływu rodziców, a raczej jego braku, na wychowanie dzieci. Wychowanie pozbawione bliskich, ich oparcia, w którym wartości zostają rozmyte, a skutki błędnych decyzji trzeba poznawać wyłącznie poprzez własne, często bardzo bolesne, doświadczenia.



NORTE, KONIEC HISTORII to z pewnością nietuzinkowy epos. Ciężko poleca się filmy 4-ro godzinne, ale z mojego punktu widzenia, było warto. Przyznaję, że nie jestem miłośniczką filmów trwających dłużej, niż klasyczne 90 minut. Z pewnością największym mankamentem jest tutaj rozwleczony do granic możliwości czas. Długie ujęcia, nieśpieszne kadrowanie, jakbyśmy byli częścią życia filmowanych rodzin. Drobiazgowość i szczegółowość jest tutaj z jednej strony mankamentem, z drugiej przybliża nas do poznania bohaterów. Na szczęście zdjęcia są piękne, więc i ból mniejszy. Czas jest tutaj sporym ograniczeniem, jednak seansu absolutnie nie żałuję.
Moja ocena: 8/10

środa, 18 lutego 2015

LE MERAVIGLIE [2014]




Wygrana Grand Prix Festiwalu w Cannes 2014, a ja w dzień po seansie nadal nie wiem za co?! Alice Rohrwacher w swym dramacie pokazuje koczownicze życie włoskiej rodziny utrzymującej się z produkcji miodu.
Pan domu to wyjątkowo antypatyczny, zgorzkniały typ, który najprawdopodobniej przeniósł się z Niemiec do Włoch, gdzie założył liczną rodzinę. Znajomi wciąż wypominają mu ilość spłodzonych córek, a on ustawicznie narzeka na swoją dolę i niedolę, żonę traktując niczym motelową kuchtę, a dzieciaki jako tanią siłę roboczą. Film przez chwilę nabiera tempa, gdy jedna z córek wbrew woli ojca zgłasza rodzinę do dość dziwacznego telewizyjnego turnieju. 



O czym jest film CUDA? Nie wiem i nie mam pojęcia. Można powiedzieć, że ten obraz to istne cuda wianki. Film o wszystkim i o niczym kompletnie. Dobrze, że chociaż charakterystyka bohaterów była dobrze nakreślona. Dzięki czemu, obraz wywołuje chociaż jakieś emocje. Poza tym to dość przeciętne filmidło z ładnie skrojonymi zdjęciami i fajną kreacją filmowej pary bohaterów Sama Louwycka i Alby Rorchwacher. W roli epizodycznej ujrzymy piękną Monicę Belluci.
Generalnie filmu nie polecam i muszę stwierdzić, że festiwal w Cannes nie pierwszy i nie ostatni raz mnie irytująco zdumiewa.
Moja ocena: 5/10

poniedziałek, 16 lutego 2015

I AM HERE [2014]




Moje pierwsze spotkanie z duńskim reżyserem Andersem Morgenthalerem i niekoniecznie udane. Nie będę ukrywała, że do seansu przekonała mnie wyłącznie obsada filmu I AM HERE. Zawsze sceptycznie podchodzę do reżyserów, którzy w swej twórczości nie potrafią odnaleźć drogi i miotają się między kolejnymi gatunkami filmowymi. Morgenthaler nie jest tutaj wyjątkiem. Reżyser w swoim dorobku ma horrory, dramaty i nawet animacje dla dzieci.



Film opowiada o bogatej Amerykance, która przyjechała do Niemiec zarządzać jedną ze stoczniowych firm. Maria to kobieta materialnie spełniona. Żyje ponad stan, ma kochającego męża, niestety tę sielankę przerywa kolejne poronienie. Maria po latach starań o dziecko dowiaduje się, że nie będzie mogła być matką. Mąż po kolejnych próbach dotarcia do rozsądku małżonki opuszcza ją, a Maria wyrusza w podróż na wschód, gdzie kwitnie nielegalny handel niemowlakami.



I AM HERE nie jest obrazem przekonywującym. Temat jeden z wielu, fabuła oklepana, a i charakterystyka postaci sztampowa. Film jest bardzo schematyczny, a w miarę zawiązywania akcji staje się dziurawy, niczym ser szwajcarski. Masa niedopowiedzeń, luk fabularnych, które albo są usprawiedliwieniem braku pomysłu na rozwiązanie, albo wynikają z niepotrzebnego pośpiechu. Jakby nie patrzeć, film Morgenthalera w niczym nie odstaje od propozycji filmowych mówiących o problemie bezpłodności i nieodpartym pragnieniu posiadania potomka, nawet za każdą cenę. Z pewnością światełkiem w tunelu jest kreacja Kim Basinger i trzeba przyznać, że stworzyła bardzo dramatyczną postać. Liczyłam również, na jednego z moich ulubionych skandynawskich aktorów Petera Stormare. Niestety, autorowi scenariusza zabrakło pomysłu na tą demoniczną postać, co sprawiło, że aktor był praktycznie nieobecny.



Sporym atutem tego filmu były ciekawe ujęcia i kadry. Zdjęcia na tle brutalnej, filmowej rzeczywistości wypadły niezwykle poetycko. Muszę przyznać, że reżyser ma pomysł na film, tylko niekoniecznie wie, jak sprawnie go zrealizować. Bądź co bądź, nie będę nikogo przekonywała, że ten film to arcydzieło. Seans z I AM HERE można traktować jako ciekawostkę, a jeśli reżyser nabierze ogłady, to może jeszcze o nim usłyszymy. Potencjał jest!
Moja ocena: 5/10

AMARCORD [1973]




Moje pierwsze spotkanie z Fellinim po latach i jakże owocne. Lata temu obraziłam się na wydumaną symbolikę we wczesnych filmach reżysera. Zniechęcił mnie do siebie tak mocno, że do dziś myśl o LA STRADZIE przyprawia mnie o ciarki. Być może dzisiaj i ten film odebrałabym inaczej. Zamierzam więc popracować nad Fellinim i sprawdzić, czy to moja niedojrzałość emocjonalna, czy urok Felliniego miał na mnie tak negatywny wpływ.



AMARCORD jest powrotem reżysera do lat dzieciństwa. Do beztroski, lat bzdurnych i durnych, które karmiły się emocjami, nonszalanckim zachowaniem i błazenadą. Film składa się z luźnych scenek, które hołdują pamięci o dzieciństwie reżysera, czasach Włoch Mussoliniego, okresie przedwojennej małomiasteczkowej atmosfery, w której mieszkańcy doskonale się znają, wspólnie spędzają czas i wspólnie się bawią. 



Obraz otwiera i zamyka moment oczekiwania mieszkańców na wiosnę. Pory roku przecinają film dość szybko. Nie one jednak mają wpływ na fabułę, a poszczególne scenki rodzajowe, które niczym rollercoaster rozkręcają akcję filmu. Fellini nie skupia się na jednym poszczególnym bohaterze. Obserwujemy grupkę młodych chłopców, ich łobuzerskie wybryki, niewybredne żarty i hultajskie pomysły. Zachowanie filmowych urwisów Fellini ubrał w humor i groteskę. Przejaskrawione sceny psot na lekcjach szkolnych, seksualnych fantazji i utarczek z rodzicami nadają filmowi niezwykłej barwy, ciepła i humoru. Kolejne wybryki dorastających chłopców Fellini obudowuje polityką i przedwojenną zawieruchą. Zaskakuje jednak bierność miejscowej ludności. Dla niej Il Duce jest wyłącznie ikoną, a całe życie skupia się wokół rodziny, w oczekiwaniu na piękną pogodę, dobre jedzenie i seks.



Fellini nie byłby sobą, gdyby nie zastosował choć odrobiny symboliki w swoim obrazie. Pojawiający się niczym jeździec Apokalipsy szalejący motorzysta, symbolizujący nadchodzące, gwałtowne zmiany. Fascynacja kobietami. To one górują, one budują fabułę, one nadają znaczenia dialogom. Męskie fantazje, czas pierwszych inicjacji seksualnych, pragnienie skosztowania owocu zakazanego. Kobieta symbol, kobieta centrum, kobieta życie. Jej kształty są tutaj równie wybujałe, przerysowane, co fabuła filmu. 
Fellini popłynął swoim AMARCORD w iście sentymentalną podróż, a razem z nim popłynęłam i ja. Przeuroczy, przesympatyczny obraz o istocie życia. O tych pierwotnych instynktach, które wbrew wszystkiemu, nadają naszemu życiu bieg i w pełni nas kształtują.
Moja ocena: 9/10

niedziela, 15 lutego 2015

MR. TURNER [2014]





Mike Leigh, jeden z moich ulubionych brytyjskich reżyserów, dość długo kazał nam czekać na swoje kolejne dzieło. Cztery lata minęły od czasu ANOTHER YEAR. W trakcie tych lat Leigh pracował nad scenariuszem do bardzo ambitnego projektu. MR. TURNER przedstawia nam losy jednego z najwybitniejszych malarzy angielskich XIX wieku Williama Turnera. Leigh skupia się na szczególnym etapie życia artysty, okresie jego chwały i upadku. 



Życie malarza, Leigh przedstawia bardzo realnie, momentami wręcz brutalnie, a i samego bohatera nie opiewa w peany. Ekscentryczny, antypatyczny Pan w średnim wieku, który ma problem z zaakceptowaniem swoich dzieci, wykorzystuje seksualnie swoją pomoc domową, a jego fizjonomia bardziej odpycha kolejnych rozmówców, niż przyciąga. Turner nie jest typem artysty głodnego, bez pieniędzy i dachu nad głową. Sfilmowany okres to czasy, w których malarz jest ogólnie szanowanym artystą. Jego prace wyróżniają się spośród twórczości swych kolegów po fachu, co u schyłku jego życia, naznaczonego chorobą i depresją po śmierci ojca, spotka się z ostrą krytyką i niezrozumieniem. Turner nie jest jednak artystą pazernym. Nie zależy mu na majątku. Kocha swoją pracę i pragnie się nią dzielić ze wszystkimi. Jest przedstawicielem tej grupy malarzy, którzy chcą doświadczać rzeczywistości, by móc ją potem skutecznie przełożyć na płótno. Jego obrazy imponują ciepłem kolorów, czystym światłem i gwałtownością. Miłością Turnera, malarza żywiołów, jest marynistyka. To ona stanie się jego znakiem rozpoznawczym, który paradoksalnie przyniesie mu również sporo goryczy.



Nowy film Mike Leigh to koleje dzieło warte uwagi. Poraża piękno zdjęć i tło muzyczne. Jednak prawdziwej wartości temu filmowi nadaje odtwórca głównej roli Timothy Spall. Jego kreacja jest wyjątkowa. Zapiera dech w piersiach i nie pozostawia cienia wątpliwości, co do ogromu talentu tegoż aktora. Postać Turnera nie należy do najłatwiejszych. Mimo swojej antypatycznej, wiecznie naburmuszonej pozy, kryje się w nim wielka miłość do ojca i samotność, której ukojenie znajduje w końcowych latach swego życia u boku Pani Booth. Spall cudownie oddał tragizm postaci, stając się jednocześnie słońcem, centrum, życiem tego filmu. Słońcem, które tak bardzo kochał Turner.
Moja ocena: 7/10

sobota, 14 lutego 2015

HORRIBLE BOSSES 2 [2014]





Nie będę zbyt dużo rozpisywać się na temat tego filmidła. Szkoda czasu zarówno na mówienie vel pisanie o nim, co na jego oglądanie. O ile pierwsza część przygód fajtłapowatych, zmobbingowanych frustratów była dość zabawna, tak sequel przypomina jazdę tyłkiem po nieheblowanej desce.



Powstanie pierwszej części miało sens z prostego powodu. Zawartość scenariusza pokrywała się z ideą filmu. Oto trzech niezadowolonych z pracy, a właściwie ze swoich sfiksowanych szefów pracowników, postanawia wymierzyć swym przełożonym karę za męki pańskie. No i pięknie. Zagrało niemalże wszystko. Scenariusz z ideą, charakterystyka postaci i fabuła. 
W kolejnej części nie widzę powodu dla którego miałaby ona powstać. Panowie nie walczą już z okrutnymi szefami, a z własną głupotą i biznesmenem, który tąż głupotę wykorzystał. Gdyby chociaż ten film bawił, ale przez prawie dwie godziny seansu siedziałam przed ekranem z miną iście morową w oczekiwaniu na chociaż jedną scenę, która wydobędzie ze mnie tik w postaci nerwowego śmiechu. Nic z tego. Raptem parsknęłam, sama już nie wiem z jakiego powodu, kilka razy. A generalnie wynudziłam się okrutnie.



SZEFOWIE WROGOWIE 2 albo nie wpasowuje się w moje poczucie humoru, albo jest po prostu dennym filmem. Jeśli to pierwsze to jestem w stanie odrzucić wszelką krytykę. Cóż jednak począć, gdy denerwowały mnie dialogi. Lawina wydobywającego się, bezsensownego słowotoku. Irytował scenariusz, który nie powinien nigdy powstać. No i charakterystyka postaci. Zestawienie dwóch idiotów z racjonalistą i próba zbudowania komedii na zderzeniu tych dwóch światów, bardziej mnie wkurzała niż bawiła. Jeśli debilizm w takiej formie ma być zabawny, to ja mówię pas! Jedynym atutem jaki znajduję w tym filmie to obsada. Drugi plan robił całą robotę. Świetny Chris Pine, Christopher Waltz, Jennifer Aniston, Jamie Foxx i niezastąpiony, złowieszczy Kevin Spacey. Cała reszta równie dobrze mogłaby zniknąć z ekranu. Łącznie z reżyserem, którego wszystkie filmy, jakie widziałam, a widziałam większość, były miałkie, co najwyżej średnie. 
Moja ocena: 4/10

piątek, 13 lutego 2015

CHUGOKU NO CHOJIN [1998]




Powrót do nadrabiania zaległości, tym razem kino japońskie i jeden z moich ulubionych tamtejszych reżyserów Takashi Miike. Sporo na łamach tego bloga opisałam jego filmów i muszę przyznać, że Miike należy do jednych z bardziej różnorodnych reżyserów. Nie ogranicza się do wyłącznie jednego gatunku. Potrafi w swojej wizji kina równie dobrze sfilmować musical, horror, thriller, czy komedię. Od romantycznych wątków również nie stroni. Jego filmy nie zawsze trzymają równy poziom, jednak do tej pory nie widziałam takiego, który mogłabym uznać za słaby.



Takashi Miike w obrazie THE BIRD PEOPLE IN CHINA przenosi nas ze swej rodzimej Japonii do Chin. Wraz z głównym bohaterem, młodym biznesmenem wyruszamy w podróż w poszukiwaniu drogiego kruszcu - jadeitu. Jego źródło tkwi w jednej z wysokogórskich, chińskich wiosek. Nasz bohater wraz ze swym natrętnym ogonem w postaci członka yakuzy, któremu firma bohatera dłużna jest sporo pieniędzy, będzie musiał przemierzyć mile, by w końcu do owej wioski dotrzeć.



Reżyser po raz kolejny w swój własny niewybredny czasami sposób kreśli nam dość istotny problem. Pod powłoką groteski, czarnego humoru i zabawnych scen ukazuje nam drogę do odnalezienia samego siebie. Główni bohaterowie to ludzie miasta. Pogoń za pieniądzem, życie w nieustającym pędzie, hałas i zgiełk wypaliły w nich tak duże piętno, że dopiero starcie z innym, skrajnym światem ukarze im drogę do upragnionego spokoju. To właśnie wśród tytułowych ludzi-ptaków, mieszkańców odległej, odciętej od cywilizacji wioski bohaterowie znajdą ukojenie i wrócą do wartości, które powinny kreślić każdego człowieka. Pieniądze przestały mieć jakąkolwiek wartość, a drugi człowiek staje się tutaj sprzymierzeńcem o nieokreślonej dotąd wartości. Miike w swój bardzo oryginalny sposób próbuje nam powiedzieć, jak poprzez lata cywilizowania się odeszliśmy od sedna naszej istoty - życia w harmonii z naturą i drugim człowiekiem.



Ciekawy projekt. Dla wielbicieli kina azjatyckiego nie lada gratka. Oryginalny scenariusz przesączony nostalgią, metafizyką, ale nie nudny. Odnajdziemy tutaj sporą dawkę niewybrednego humoru. Zachęcam. Z pewnością seans z obrazem THE BIRD PEOPLE IN CHINA będzie jednym z bardziej oryginalnych doświadczeń filmowych.
Moja ocena: 7/10


BOGOWIE [2014]




Jak to jest z tymi polskimi reżyserami, że najpierw nakręcą tak bolesne gówno, że plomby same wypadają, a potem ogarnia ich wena i spotykamy się z filmem pod każdym względem dobrym. Ta tendencja nie ominęła również reżysera tego filmu. Palkowski kilka lat temu nakręcił cudaka pod tytułem WOJNA ŻEŃSKO-MĘSKA, gdy tymczasem BOGOWIE to jedna z lepszych polskich produkcji, jakich mi przyszło ostatnio doświadczyć.



Większość z Was z pewnością już ten film widziała. Ja jak zwykle zgodnie z zasadą, że na polski film chadzam do kina wyłącznie na Smarzowskiego, dopóki dopóty nie odbrażę się na polską filmową chałturę, tak BOGOWIE przyszło mi oglądać na małym ekranie. Czy zatem żałuję? Nie. BOGOWIE to kino kameralne, opowiadające o potyczkach Religi z komunistycznymi władzami, o jego mozolnej drodze do sukcesu w przeszczepach serca, no i Relidze-człowieku... zdeptanym, zmęczonym, pogrążonym w smutku ludzkiej indolencji, zawiści i głupoty. Takie filmy najlepiej ogląda się w zaciszu własnego kąta. 



Obraz BOGOWIE wypadł nad wyraz dobrze. Jakbym oglądała jedną z lepszych, zachodnich produkcji. Nagle okazuje się, że Polacy potrafią napisać dobry, sensowny scenariusz oparty na solidnych dialogach i konstrukcji postaci. Nawet jeśli napisało je w głównej mierze życie, to i tak spieprzyć można dosłownie każdą rzecz. W przypadku filmu BOGOWIE zagrało całkowicie wszystko. Świetny montaż. Akcja toczy się sprawnie, nie ma przestojów, momentów nudy i zbędnego gadulstwa. Bardzo dobry scenariusz i dialogi, ale o tym już wspominałam. Świetne zdjęcia. Fajnie utrzymany klimat lat 80-tych z małym mankamentem... kto w tych latach tańczył przy zachodniej muzyce?!! Mocno uwierał mi brak polskiej ścieżki dźwiękowej, która absolutnie genialnie wpisałaby się do filmowej epoki. Słuchanie The Knack "My Sharona" przy dużym Fiacie, szarudze komuny, kasetowcach i czarnych Wołgach, sory ale trąci tłustą myszką. Rozumiem Stonesów, czy Beatlesów, ale The Knack?!!!! W każdym bądź razie dość dziwnie to zabrzmiało na tle filmowych czasów. No i wisienka tego filmu, czyli genialna kreacja Tomasza Kota. Swoją drogą drugi plan jest również mocny i cała aktorska lista płac zasługuje na brawa.



Cóż... można się czepiać, można psioczyć, można uprawiać krytykanctwo, ale nawet jakbym się mocno spięła, nie znajduję powodów, by ten film oczernić. BOGOWIE to po prostu jeden z tych filmów, których zbyt szybkie zakończenie bardziej boli, niż cieszy.
Moja ocena: 8/10

wtorek, 10 lutego 2015

BATTLE FOR HADITHA [2007]





Byłam zachęcona recenzjami i opiniami o tym filmie. I głównie one zmotywowały mnie, by tę pozycję nadrobić. I chyba będę jedną z niewielu osób, której ten tytuł autentycznie nie przypadł do gustu.



BITWA O IRAK to fabularna rekonstrukcja brutalnych wydarzeń jakie miały miejsce w miejscowości Al-Hadisa w Iraku w 2005 roku. W odwecie za podłożoną przydrożną bombę pułapkę, podczas wybuchu której zginął jeden z amerykańskich żołnierzy patrolujących ulice miasta, jego kompani zamordowali kilkudziesięciu niewinnych Irakijczyków, min.kobiety i dzieci.



Temat tego filmu jest kompletnie antyamerykański, obnażający absurdalną ingerencję USA w Iraku pod przykrywką wprowadzania demokracji. Dostrzegamy ból mieszkańców wynikający zarówno z wszechogarniającego chaosu, który mocno komplikuje codzienne funkcjonowanie, ale i z uczucia osaczenia. Amerykańskie wojska to okupanci, którzy bez pardonu chwycą się każdej możliwej metody, by wykonać najbardziej irracjonalny rozkaz. Sami żołnierze Marines zostali przedstawieni w dość bladym świetle. Grupa nieopierzonych młokosów, których rozrywa testosteron i adrenalina. Ta mieszanka wybuchowa w głównej mierze przyczyniła się do tragedii w Al-Hadisie. Z drugiej strony możemy mieć sporo wątpliwości, co do poziomu reprezentowanego przez żołnierzy intelektu, a raczej jego braku. Niestety ich zadaniem jest zniszczyć wroga i faktycznie są skuteczni do bólu.



Reżyser odtworzył jatkę w Al-Hadisie w miarę autentycznie. Ból osieroconych dzieci, cierpienie rannych, czy rozpacz kobiet, którym zabito dzieci, czy mężów przepełnione są dramatyzmem. Niestety film ma masę mankamentów. Jednym z nich jest monotonia. Pierwsza połowa filmu to bełkot, który teoretycznie ma za zadanie wprowadzenie widza w codzienność przeciętnego Irakijczyka oraz rozpoznanie mentalności amerykańskiego żołnierza. Niestety ani jedno, ani drugie kompletnie nie przekonuje. Drugim mankamentem jest jednostronność przekazu. Pewien schemat, który ukazuje krwiożercze amerykańskie wojska skontrastowane na tle wrzeszczących kobiet, czy wściekłych bojowników islamskich. To co spaja te dwie nacje to pragnienie zemsty. W obu przypadkach różnie umotywowane. Amerykanie sieją postrach pod hasłem demokracji, Irakijczycy w imię Allaha. Niestety tak przekazany obraz wydarzeń, który miał miejsce w Al-Hadisie kompletnie mnie nie przekonuje. Końcowe sceny usprawiedliwiania się żołnierza, który był decydentem owej tragedii wydają się sztuczne, naciąganie i pod publikę. Mało tego, cały ten film razi kliszą i plastikiem. To przykład filmu, który został pożarty przez schemat, brak wielowymiarowości i głębi.
Moja ocena: 5/10