Strony

poniedziałek, 28 lipca 2014

THE EXPENDABLES 3 [2014]





Kiedy usłyszałam, że nowe przygody emerytowanych herosów z lat 80-tych mają być sygnowane w kategorii wiekowej PG13 stwierdziłam, że Stallone albo został wykastrowany, albo kolejny rozwód wydusił z niego kupę kasy, albo postanowił sięgnąć swoją "twórczością" do szerszej widowni. Wprawdzie nie orientuję się w jego podbojach miłosnych, a i stan jego przyrodzenia jest mi dotąd nieznany obstawiam więc z musu opcję trzecią. Sly postanowił przywitać się z nowym pokoleniem, młodszym pokoleniem, pokoleniem, które za cholerę nie wie co to TERMINATOR, PREDATOR, CONAN, RAMBO, ROCKY, czy inny zły madafaka, który podbijał rynki filmowe, gdy owi 13-latkowie bujali się jeszcze po jądrach przyszłych ojców. Byłam więc sceptyczna i nawet po seansie stwierdzam, że obraz został pozbawiony charakteru, ale .... ale to nadal fajny akcyjniak jest.



Stallone nie odżegnuje się od swego pokolenia, choć mocno odmłodził ekipę. Akcja rozgrywa się wokół pościgu za dawnym przyjacielem [Gibson], który zszedł na ciemną stronę mocy, a w dopadnięciu drania ma mu dopomóc stara ekipa plus młody narybek zabijaków.



Nie da się ukryć, że nowi NIEZNISZCZALNI to powiew świeżości w nadal oklepanej formule. Fabuła jest prosta, kompletnie mało zawiła, dym na ekranie i wióry lecą. Stallone wprowadzając młodych, buńczucznych bohaterów postanowił skontrastować ich brawurę z doświadczeniem starej gwardii. Energię, zuchwałość i chojractwo przeciwstawił rozwadze, wprawie i rutynie, choć chłopaki są nadal żwawi mimo wieku. Wprowadzono sporą dawkę humoru wynikającego głównie z leciwości bohaterów, a akcja prowadzona jest wartko i z przytupem. Nie da się jednak ukryć, że ograniczenia płynące z PG13 mocno osłabiły naturalność obrazu. Brakowało tylko, by każdy z bohaterów sobie dziękował, przepraszał i życzył wszelkiej szczęśliwości, bo przez te bite dwie godziny filmu nie padło magiczne słowo "fuck", nikt nikogo obelżywie nie sponiewierał, a krwi i rozrywania członków <a wybuchów co niemiara> raczej nie uraczymy. Obraz został mocno wygładzony, podretuszowany pod młodego odbiorcę, a z porządnej sieczki i młócki zrobiło się wybuchowe kino familijne. Jedni nie zwrócą nawet na to uwagi, mnie to jednak mocno uwierało.



Jakby jednak nie patrzeć lubię tę serię głównie za sprawą powracającej nostalgii do czasów minionych i sentymentu do kina lat 80-tych. I choć NIEZNISZCZALNI zostali pozbawieni pazura nadal przyjemnie się na nich patrzy, a obsada aktorska jest wprost bombowa.
Moja ocena: 7/10

niedziela, 27 lipca 2014

DOD SNO 2 [2014]




Teraz już rozumiem dlaczego autor tak znakomitych pastiszy filmowych jak KILL BULJO, czy ZOMBIE SS wybrał się na emigrację zarobkową do kraju wielkich możliwości i nakręcił mega gniota HANSEL I GRETEL. Nie jest to wyłącznie przypadłością Wirkoli, że wielcy niezależni twórcy, czy uzdolnieni aktorzy decydują się na holyłudzkie chałturzenie, po to tylko, by dostać zielone światło na mniej "meinstrimowe" projekty. Udało się jednak Wirkoli, ponieważ drugą częścią zombiaków w mundurach SS zmiażdżył każdą poprawność polityczną, zrównał z ziemią filmowe schematy i świętości, a obrazoburczy ton był tak piękny, że nawet widok ludzkich wnętrzności i dźwięk miażdżonych dzieci nie bulwersował. Wręcz przeciwnie, bawił do łez.



DOD SNO 2 to film, którey z pewnością nie jest dedykowany szerszej publiczności. Wirkola pociąga tutaj za sznurki i dokonuje dekonstrukcji tematów, które dla miłośników ckliwych historii i romantycznych komedii wydadzą się albo bezdennie głupie, albo mega ordynarne. Na szczęście Wirkola schematyczność ma w głębokim poważaniu.
Temat nowej części hitlerowskich zombiaków jest kontynuacją poprzedniej. Martinowi udaje się zbiec żywym trupom, jednak w szpitalu omyłkowo przyszywają mu rękę pułkownika Herzoga, która ma niezwykłe możliwości. Dzięki nim Martin szykuje starcie dwóch zombiaczych armii - radzieckiej i niemieckiej. 



Tak zbudowane tło posłużyło Wirkoli na kompletną jazdę po bandzie, bez hamulców, bez oporów. Przelewa się tutaj hektolitry krwi. Brutalność dla jednych będzie zgrozą, drudzy uznają ją za pieszczące oko gore, a absurd jest domeną zarówno zachowania się bohaterów, jak i budowy dialogów (tutaj genialne wpisuje się motyw durnowatych policjantów).



Nie lubię filmów o zombiakach i absolutnie mnie one nie jarają, to co jednak tworzy Wirkola od 2007 roku absolutnie wpisuje się w moją konwencję połączenia filmów gore z absurdem komediowym. Ten film nigdy nie mógłby powstać w Ameryce i pewnie mało kto go tam obejrzy, dlatego uwielbiam europejskie i azjatyckie kino. Brak ograniczeń i moralnej hipokryzji sprawia, że możemy drwić, kpić i szydzić do woli z czegokolwiek zapragniemy. Nawet jeśli mają to być słodkie bobasy i ich cudowne mamy, a scena z doktorem upychającym zombiaków sianem rozbawiła mnie do łez. 
Jakby nie patrzeć, film poryty na maksa, kompletna miazga i brutalny rollercoaster, ale trzecią część kupuję w ciemno !
Moja ocena: 8/10

czwartek, 24 lipca 2014

THE SIGNAL [2014]




Czyżby rosła nam nowa generacja twórców gatunku sci - fi ? THE SIGNAL to drugi w dorobku film reżysera Williama Eubank. Jeśli nie mieliście dotąd styczności z filmem tego Pana to polecam ciekawy i oryginalny projekt LOVE z 2011, również z gatunku sci - fi.



THE SIGNAL posiada pewien urok, który dostrzegłam w filmie MOON z 2009. Jego kameralny charakter, przenikliwość i inteligencja charakteryzuje również THE SIGNAL. To hard sci-fi nie przenosi nas w czasie, buduje jednak niezwykłą atmosferę tajemniczości i niepewności. 
Trójka przyjaciół, studentów MIT postanawia odnaleźć hakera o pseudonimie Nomad. Wyruszają więc na pustynię Nevady, gdzie spotyka ich trudne do wyjaśnienia zdarzenie. Po kilku dniach budzą się w szpitalu, w którym jedynymi osobami, z którymi się kontaktują to smutni Panowie w ochronnych kombinezonach.



Obraz od samego początku tworzy niezwykłą aurę tajemniczości, która wprost pożera widza. Z każdą minutą filmu nabiera się ochoty na więcej, na odkrycie kolejnej karty, na rozwiązanie zagadki. Z jednej strony film może przypominać nowele z serii Z ARCHIWUM X, z drugiej, czy w filmach sci-fi owa zagadkowość i niekończące się pytanie dot.naszego współistnienia we wszechświecie nie jest wciąż aktualne i niezwykle frapujące ? 



Intrygująca fabuła i jej bardzo ciekawie skonstruowana budowa to nie jedyne atuty tego filmu. Obraz poraża wręcz swoimi niezwykle plastycznymi zdjęciami. Cudowne kadry, spowolnienia, oryginalne ujęcia pieszczą oko. Zdjęcia są po prostu fenomenalne, a każdy kadr połykałam z niedowierzaniem. Bardzo fajnie zagrała również grupa młodych aktorów - Brenton Thwaites, czy Olivia Cook. Nie zaskoczył natomiast Laurence Fishburne, którego kreacja wydaje się być niezmienną od wielu lat. Jestem jednak pod tak wielkim wrażeniem tego niskobudżetowego kina, jego profesjonalizmem, jakością wykonania i umiejętnością zaciekawienia widza dość mało skomplikowaną fabułą, że nie potrafię znaleźć więcej mankamentów. Polecam. zwłaszcza fanom gatunku!
Moja ocena: 7/10 ( za zdjęcia pełna pula)

THE HOOLIGAN FACTORY [2014]




Jeśli ktoś lubi angielskie komedie o przedmieściach, chłopakach, których nieodzownym atrybutem jest dres, złota kieta i wypite hektolitry piwska to z pewnością THE HOOLIGAN FACTORY spełni te wymogi.



Reżyser i odtwórca jednej z głównych ról luźno nawiązuje do filmu z 2004 roku THE FOOTBALL FACTORY, można nawet powiedzieć, że jest jego parodią. Świadczyć może o tym zarówno kibolska tematyka, jak i cameo Danny Dyer'a. Fabuła również nie grzeszy oryginalnością. Jej trzon skupia się wokół dwóch bohaterów. Młodego adepta bezrobocia i podpierania ścian Danny'iego oraz powracającego po latach z więziennej banicji, bossa kibolskiej drużyny Dextera. Obaj panowie przypadają sobie do gustu, zbierają ekipę i postanawiają wyrównać nierozliczone rachunki z szefem konkurencyjnego gangu Baronem.



Nie tylko fabuła jest miałka. Również humor skupia się wokół mało wybrednych żartów, głównie zbudowanych na absurdach i głupocie ich bohaterów. A głupoty tu co niemiara. Bohaterowie mądrością nie grzeszą, a durnowatość to domena tego filmu - paradoksalnie wypada ona wyjątkowo zabawnie. Nie znajdziemy tu subtelności i wyrafinowania. Film bazuje na środowisku blokowych ziomali, ich języku, ich współżyciu w grupie i zależnościach. Generalnie jest chlanie, obijanie pysków i cała masa mało wyszukanych życiowych problemów.
Powiem szczerze, że mimo ilości zawartych w filmie idiotyzmów naprawdę przyzwoicie się ubawiłam. Generalnie głupota mnie razi, ale w wykonaniu osobników, którzy wobec niej są bezsilni jak oseski rozkładam się na łopatki. Z drugiej strony, czy nie jest to domeną parodii, że debilizm wylewa się w niej z ekranu.
Moja ocena: 6/10

WAKOLDA [2013]




Gdybym miała wymieniać najlepsze filmy argentyńskie, jakie do tej pory widziałam, w zestawieniu znalazłby się z pewnością film Lucia Puenzo XXY z 2007 roku. Sporo wody od tamtego seansu upłynęło i szczerze czekałam na nową produkcję od Pani Puenzo. Z wielką więc niecierpliwością zasiadłam do jej nowego filmu ANIOŁ ŚMIERCI, mając równocześnie wielkie oczekiwania zarówno wobec jej talentu, jak i samej produkcji.



ANIOŁ ŚMIERCI opowiada pewien etap z życia hitlerowskiego lekarza, znanego głównie z przeprowadzanych nieludzkich eksperymentów na więźniach Oświęcimia, Josefa Mengele. Historia nie jest jednak autentycznym odzwierciedleniem jego życia. Sporo tutaj fikcji wymyślonej na potrzeby fabuły, dlatego też nie ma potrzeby nastawiania się na odkrywanie tzw.sensacji-rewelacji. Autorka skrzętnie jednak oddała fiksacje SS-mana na punkcie bliźniąt, czy osób cierpiących na karłowatość. Wokół tych fiksacji zbudowana jest fabuła, bowiem ukrywający się w Argentyńskiej Patagonii Mengele za wzorzec do swych badań obiera sobie dziewczynkę cierpiącą na problemy ze wzrostem.



W życiu, jak i w kinie są tematy, które wprost proszą się o wybuch emocji, które poruszają, wzruszają, oburzają, generalnie wywołują jakąkolwiek emocję. W przypadku ANIOŁA ŚMIERCI jedyną emocją, jaką odczułam było znużenie i wszechogarniające zblazowanie. Niestety kino światowe zdążyło dorobić się pokaźnej ilości filmów o nazistach - tych bardziej, czy mniej brutalnych. I to może problem tego filmu. ANIOŁ ŚMIERCI na jest mdły, kompletnie bez wyrazu, nie wywołuje oburzenia, choć postać Mengele, aż się o to prosi. A fabuła jest opowiedziana w sposób w jaki filmuje się kino o tzw. mydle i powidle. Dostrzec w nim można wszystkiego po trochu. Trochę tu rodzinnej tragedii, trochę rozliczania hitlerowskich morderców, trochę problemu z ukrywającymi się, jak pluskwy w szparach niemieckimi zbrodniarzami w Ameryce Płd i trochę zwykłej rodzinnej problematyki. Sama już nie wiem, o czym tak właściwie chciała nam opowiedzieć Lucia Puenzo. Jakby nie patrzeć Lucia Puenzo nie wywołała we mnie zachwytu po raz drugi i jeśli kolejne jej filmy mają mieć podobny oddźwięk to ja sobie takie kino podaruję.
Moja ocena: 5/10

środa, 16 lipca 2014

SABOTAGE [2014]




Jestem osobą niezwykle cierpliwą jeśli chodzi o oglądanie filmów i wyrozumiałą w ich wyborze. Nie ograniczam się do gatunku, choć nie wszystkie lubię, nie sugeruję swoją subiektywną oceną aktorów czy reżyserów, staram się być po prostu otwarta na wszystko co w filmie piszczy. Są jednak filmy, które są tak niskich lotów, że nie tylko mój intelekt czuje się zawiedziony, ale i oczy odmawiają posłuszeństwa. Łzawią, kręcą się to w lewo to w prawo, znajdują każdy punkt zaczepienia byle nie na ekranie. Do takich filmów z pewnością dorzucam SABOTAGE.



Davida Ayera uważałam zarówno za dobrego scenarzystę (DZIEŃ PRÓBY, CIĘŻKIE CZASY, BOGOWIE ULICY), jak i dobrego reżysera. Po cichu liczyłam, że dorówna swemu mentorowi Antoine Fuqua zwłaszcza, że tematycznie ich filmy są bliźniaczo podobne. Oczywiście zdarzały mu się wpadki w postaci S.W.A.T, czy ZA WŚCIEKLI ZA SZYBCY, ale były to momenty słabości i było ich niewiele. Do czasu, jak się okazało.
Nowy film Ayera pretenduje do zaszczytnego kina akcji. I faktycznie takim jest. Grupa tajniaków z grupy narkotykowej przywłaszcza sobie w jednej z akcji kasę, którą w chwilę potem ktoś im kradnie. Policjanci są podejrzewani przez swych przełożonych, inwigilowani, odsunięci od służby, gdy jednak sprawę bezskutecznie zakończono wracają do akcji. Niestety wraz z powrotem do zawodu na ich życie polują tajemniczy mordercy, którzy krok po kroku eliminują kolejnych członków zespołu.



SABOTAGE to kompletnie mało skomplikowany, ordynarny, chamski, nachalny i prostacki obraz, którego intryga jest kpiną, a ciągu przyczynowo-skutkowego doszukać się trudno, a jeśli się już znajduje to jest on irracjonalny. Do teraz zastanawiam się, jak doliczono się spalonych 10 milionów, czy ułożono z nich puzzle, posklejano scotchem, a może wywróżono ze szklanej kuli czy fusów, i jak głupi musieli być członkowie grupy, że dali się tak łatwo złapać, zwłaszcza w końcowej scenie, gdy przez pół roku genialnie stwarzali pozory uczciwych ? Brakuje mi tu logiki, a poczynania bohaterów są nie tylko rażące, ale urągają profesjonalizmowi odgrywanego zawodu - policjanta.
Idiotyzmów można wyliczać co niemiara - durnowate ksywy członków zespołu, beznadziejnie niskich lotów dialogi, ordynarne postaci - zwłaszcza kobieca, kiepskie sceny akcji, jak i w ogóle sam montaż, czy aktorstwo. Sory Arni, ale jak bardzo Cię lubię i szanuję, tak dałeś u Ayera dupy na całej linii, choć i tak przy swej miernocie byłeś najlepszym aktorem w tej zgrai, a ten niemiecki akcencik i fryz na Adolfa nadal ubóstwiam.



Jeśli ktoś chce zmarnować czas na głupiutkiego akcyjniaka, z kilkoma brutalnymi scenami, choć i te są przekoloryzowane i kompletnie nie pasują do konwencji, to śmiało może sięgnąć pod SABOTAGE. Gdyby to było gore to rozumiem, gdyby exploitation jeszcze bardziej bym zrozumiała, ale wyrwane jak Filip z konopi sceny walających się flaków, resztek mózgu i porozrzucanych członków nie zrobiły większego wrażenia, jedynie zawiało żenadą. Co tu dużo gadać, słabe to było jak cholera.
Moja ocena: 3/10

wtorek, 15 lipca 2014

THE ZERO THEOREM [2013]




Terry Gilliam potrafi zaskakiwać w swojej reżyserskiej twórczości zarówno od strony wizualnej, jak i tematycznej. I choć przekrój jego filmów jest ogromny i różnorodny (od PRZYGÓD BARONA MUNCHAUSENA poprzez 12 MAŁP i LAS VEGAS PARANO do PARNASSUSA) nowy film Gilliama THE ZERO THEOREM najbardziej ze wszystkich dotąd tytułów zahacza o absurd i ironię znaną z MONTY PYTHONA. Wprawdzie jestem fanką skeczów "pajtonowych" , mimo to fabuła THE ZERO THEOREM mocno mnie wymęczyła. Film może się wydawać zjawiskowy, kolorowy niczym światła odblaskowe i niezwykle witalny, jednak pod tą powierzchnią kryje się tło bardzo ciężkie, nieprzejrzyste i mało czytelne.



Główny bohater Qohen Leth to typ człowieka zafiksowanego, nadpobudliwego i mocno skomplikowanego wewnętrznie. Jego dotychczasowe poukładane życie zostało zburzone poszukiwaniem odpowiedzi dotyczącej sensu życia. Jeśli ktoś go również poszukuje rozwiązania tej odwiecznej zagadki w filmie Gilliama nie odnajdzie. 
Problem Q. polega na podporządkowaniu swojego życia zafiksowanej idei. Praca nie daje satysfakcji, życie wydaje się bez sensu, a współistnienie w społeczności staje się męką nie do wytrzymania. Decyduje się zmienić swój tryb pracy, odizolować się od świata zewnętrznego, a wszystko to w oczekiwaniu na magiczny telefon z odpowiedzią na nurtujące go pytanie.



Przez większość trwania filmu nie opuszczało mnie jedno zasadnicze pytanie: o czym tak właściwie jest nowy film Gilliama ? Z jednej strony można się doszukiwać głębi w postaci poszukiwania wyjścia z życiowego impasu i izolacjonizmu. Qohen jawi się tutaj jako jednostka zaadaptowana wyłącznie do pracy. To trybik w maszynie, który przynosić ma korzyść pracodawcy, a jego wewnętrzne rozterki, czy samopoczucie są wyłącznie jego problemem. Gilliam wskazuje bohaterów jako narzędzie w maszynie, jaką stanowi system. System natomiast jawi się jako pożerający indywidualność, konsumpcyjny pasożyt. Iluzja szczęścia kryje się pod zakupoholizmem, a cel i sens życia zdobywasz w pracy przy bliźniaczych czynnościach, niczym przy prasie produkcyjnej. Q. wydaje się tutaj osobnikiem, który poprzez poszukiwanie odpowiedzi na sens życia poszukuje wyjścia z tego życiowego impasu. By do tego jednak doszło Gilliam wysyła mu na ratunek prostytutkę i nad wyraz dojrzałego, młodego geniusza.
Z drugiej strony Q. poza swym pędem do odkrycia życiowych prawd jawi się, jako człowiek psychicznie zniszczony. Gilliam wprawdzie zbyt mocno nie wchodzi w przeszłość bohatera, jednak nie da się ukryć, że była ona traumatycznym przeżyciem, które mogło zaowocować jego całkowitą alienacją i zafiksowaniem.
Może faktycznie świat Gilliama w TEORII WSZYSTKIEGO to świat rodem z MATRIXA, w którym życie zapisane jest algorytmem, a zamiast genów nosimy w sobie kod binarny. Może poza tym światem istnieje próżnia i pustka, która niczym czarna dziura w filmie Gilliama wsysa wszelkie istnienie. A może teoria wszechrzeczy to niczym nieuzasadniony sen wariata, słabość chwili i wymysł zranionego szaleńca.



TEORIA WSZYSTKIEGO to obraz nasycony niezwykłą scenerią. Z lekka steam punkowy, mocno futurologiczny, z pewnością bardzo odjechany. Dla mnie to ogromny atut filmu, który jawi się tu jak teledyskowa bańka pełna kolorów, wyrazistych postaci i onirycznych scen. Każda postać jest jedyna w swoim rodzaju i każda może stanowić kanwę na kolejny film. Rewelacyjnie dobrano również obsadę. Rola Qohena, w którą wcielił się Christoph Waltz jest niezwykle żywiołowa i energiczna. Waltz w swoim tylko stylu stworzył postać, która stała się punktem zwrotnym tego filmu i bez niego film byłby martwy. Nawet epizodyczne role Tildy Swinton, Matta Damona, czy Petera Stormare (na marginesie genialna scena diagnozy lekarskiej) niewiele do filmu wniosły. TEORIA WSZYSTKIEGO to film jednego aktora - Waltza, dla którego cała reszta to tło.
Jeśli ktoś więc szuka sporej dawki absurdów i kilku zabawnych scen absurdem pokrytych w scenografii ze snu pozytywnie zakręconego wariata, myślę że w THE ZERO THEOREM coś dla siebie znajdzie. Ja mimo zachwytów nad kreacją Waltza i genialnej scenografii będącej mixem TOTAL RECALL z BLADE RUNNERem jestem z lekka zawiedziona. Z jednej strony chaosem na ekranie, z drugiej - Gilliam zgubił sens idei tego filmu. Gdzieś pomiędzy bohaterem z ADHD i szaleńczym tempem jego monologów utracił sedno tego, co chciał mi przekazać. A może po prostu w tym zawrotnym tempie tego nie dostrzegłam.
Moja ocena: 6/10

niedziela, 13 lipca 2014

NEED FOR SPEED [2014]




Nie będę ukrywała, że trochę obawiałam się tego seansu. Nie pałam miłością do TORQUE, czy serii THE FAST AND THE FURIOUS, a na myśl o jego ostatniej odsłonie dostaje wściekłej czkawki. Ale cóż... jak to mówią serce nie sługa, a że od lat jestem wielką fanką gier wyścigowych i tłukę serie NFS, GT, WRC, czy DIRTy, więc filmu też nie mogłam sobie odpuścić. I jak się okazało, nie tak diabeł straszny, jak go malują. Kolejną zachętą okazała się postać reżysera. Scott Waugh ogromnie mnie zaskoczył swoim akcyjniakiem AKT ODWAGI. Świetnie zrealizowane sceny walki, jak i zatrudnienie naturszczyków wywołało piorunujące wrażenie, a całość przypominała gry FPS.



NEED FOR SPEED absolutnie nie zaskakuje fabułą, bo i nie oto w tego typu filmach chodzi. Klasyczny konflikt dwóch zagorzałych przeciwników z wyścigowego podwórka, kryminalny wątek i motyw pomsty krzywd wyrządzonych przyjaciołom. Tak w skrócie można opisać fabułę. A w szczególe - gdy główny bohater wychodzi z więzienia postanawia chwycić byka za rogi, życie postawić na jedną szalę i wyrównać rachunki z odwiecznym konkurentem. Proste jak budowa przysłowiowego cepa, a jednak tak wykalkulowana prostota została rozbudowana o esencję serii NEED FOR SPEED oraz klasycznych filmów tego gatunku, jak WYŚCIG ARMATNIEJ KULI z 1981, BULITT z 1968, KONWÓJ z 1978, POJEDYNEK NA SZOSIE z 1971, czy MISTRZ KIEROWNICY UCIEKA z 1977r.



I tak możemy spodziewać się pościgów, czy to w muscle car'ach, czy mega szybkich autach seryjnych po torze, ulicach miast, czy ucieczki przed policyjnymi patrolami. Mówiąc krótko każdy tu odnajdzie odrobinę z NFS Carbon, ProStreet, Most Wanted, Undercover, czy Pursuit. Zwrócono w filmie uwagę na takie detale, jak dźwięk silników, ujęcia z punktu widzenia prowadzącego, udało się również genialnie uchwycić szybkość. Wersja filmowa NEED FOR SPEED to przede wszystkich różnorodność, wysoka jakość wizualna i całkiem dobrze trzymająca się logiki fabuła. Jedno do czego mogę się przyczepić to ścieżka dźwiękowa. Nie ukrywam, że seria gier NFS to jedna z najlepszych ścieżek dźwiękowych w grach do tej pory. Do dziś w archiwach poukrywane mam genialne kawałki, które przy prędkości i ryku silników powodują, że endorfiny buzują jak gejzer. Niestety wersja filmowa jest tej zajebistości kompletnie pozbawiona, a niestety bez muzy NFS to już nie jest prawdziwy NFS.



Seans uważam za naprawdę fajną rozrywkę, kompletnie bezstresową i relaksującą. To taki typ kina, który po prostu i wyłącznie daje dobrą zabawę, a jeśli dodatkowo zapędzi mnie do konsoli, to jest +100pkt. do zajebistości, co w przypadku NFS osiągnięto. Idę więc zasiąść za kierownicą mojego Forda Shelby GT500 ;-). A fanów samochodów, pościgów i gier wyścigowych zachęcam do tego mało wymagającego, ale dającego sporo frajdy filmu.
Moja ocena: 7/10

MONG-TA-JOO [2013]




Długo nie oglądałam soczystego południowo-koreańskiego thrillera na miarę ZAGADKI ZBRODNI, W POGONI, czy UJRZAŁEM DIABŁA. Wprawdzie MONTAŻ nie osiąga poziomu wspomnianych wyżej filmów, które nota-bene są genialne i każdy fan kina azjatyckiego "musi" je obejrzeć. MONTAŻ gatunkowo nie odbiega od wymienionych wyżej tytułów. Bliźniaczy klimat, utrzymana konwencja tematyczna, no i oczywiście motyw zemsty. Całość jest fajnie zrealizowana i choć od kilku lat szukam godnego następcy ZAGADKI ZBRODNI, którego jeszcze nie znalazłam, czuję się seansem z filmem MONTAŻ w pełni usatysfakcjonowana.



Jak już wspomniałam, MONTAŻ to typowy koreański thriller. Główni bohaterowie to policjanci, którzy po zamknięciu sprawy porwania dziecka sprzed 15-stu lat stają przed tym samym problemem. Okazuje się bowiem, że nieuchwytny przestępca powrócił na miejsce zbrodni i szykuje następną zasadzkę.
Koreańskie thrillery rządzą się swoimi prawami. Posiadają dość zagmatwaną intrygę, nieodzowny motyw zemsty, niepowtarzalną azjatycką emocjonalność oraz specyficzny schemat "dobry i zły policjant". Tak jak w przypadku ZAGADKI ZBRODNI i tutaj pojawia się wiele humorystycznych scen związanych z pracą policji, która jest mocno zachowawcza, policjanci durnowaci i fajtłapowaci, a kryminalista przebiegły i cwany. Na czele wysuwa się jeden rodzynek, który walcząc z przeciwnościami losu, a raczej głupotą i indolencją kolegów po fachu, po nitce do kłębka rozwiązuje uknutą intrygę.



Bardzo przyjemnie oglądało się ten film, choć nie jest on pozbawiony wad. Główną z nich jest czas trwania oraz akcja, która ulega spowolnieniom. Spowolnienia wynikają z mocno wyeksponowanego dramatyzmu. Film w odróżnieniu od swoich poprzedników nie jest również brutalny. Jest to raczej rozgrywka psychologiczna między poszukiwanym, a poszukującymi. Do głosu dochodzi również zraniona dusza matki, która straciła swoje dziecko i kiełkujące w niej od lat pragnienie pomszczenia wyrządzonej krzywdy.
Polecam ten film, tym którym wspomniane przeze mnie na początku tytuły sprawiły wiele frajdy. Poza tym jak na debiut reżyser spisał się bardzo dobrze, po cichu mu więc kibicuję i oczekuję na kolejne filmy. Wydaje mi się, że MONTAŻ spełni oczekiwania tych, którzy w kinie azjatyckim poszukują intrygi, odrobiny humoru i niepowtarzalnego w żadnym innym kinie klimatu i tym MONTAŻ polecam.
Moja ocena: 7/10

sobota, 12 lipca 2014

DAWN OF THE PLANET OF THE APES [2014]




Wczoraj przez przypadek natknęłam się na WYSPĘ DOKTORA MOREAU w telewizji i myślę, że wbrew pozorom seans ten jest słusznym nawiązaniem do EWOLUCJI PLANETY MAŁP. Człowiek od wieków przypisywał sobie cechy boskie. Próbując demiurgicznych sił pragnął przejąć kontrolę nad życiem i śmiercią, co również świetnie sparafrazował Aronofsky w swoim NOE. Również antropomorfizm jawi się tu jako pragnienie zrozumienia i okiełznania tego co dzikie, obce i niepojęte. W takim zamyśle Matt Reeves kontynuuje dzieje Cezara i jego pobratymców. Wydawałoby się, że silenie się na paralelizm w historii o małpach i ludziach wypadnie irracjonalnie, jednak w nowym wydaniu Planety Małp zwierze nabiera cząstek ludzkich tak bardzo, że owe podobieństwo jest wręcz namacalne.



Należę do grona zwolenników pierwszej części nowej serii Planety Małp. Pamiętam doskonale, jakie wrażenie wywarła na mnie "Geneza..." i z takimi oczekiwaniami zdecydowałam się na wizytę w kinie. Nadmienię od razu, że nie oglądałam filmu w wersji 3D i zrobiłam to świadomie i absolutnie nie żałuję. EWOLUCJA PLANETY MAŁP jest kontynuacją losów Cezara. Zaczątek akcji buduje się w dekadę po pandemii małpiego wirusa. Ziemię zamieszkują genetycznie odporne niedobitki, które muszą zmagać się z życiem pozbawionym cywilizacyjnego wygodnictwa. 
Reeves zawiązując akcję nie odżegnuje się od wcześniejszych losów Cezara z "Genezy ...". Akcja nadal ma miejsce w San Francisco. Mieście opustoszałym, przypominającym scenerię z filmu I AM LEGEND. Garstka ludności wraz z dwójką głównych, ludzkich bohaterów Malcolmem i Dreyfussem zmuszona jest do pozyskania prądu z pobliskiej elektrowni wodnej, która leży na terenie zdominowanym przez Cezara i jego małpią społeczność.



W związku z tym, że EWOLUCJA PLANETY MAŁP jest kontynuacją GENEZY PLANETY MAŁP nie sposób odżegnać się od porównania. "Geneza..." to przede wszystkim świat ludzki, gdy tymczasem w "Ewolucji..." większy nacisk postawiono na budowaniu relacji i świata w mikro krainie małp. Powiem szczerze, że pierwsza część nowej serii podobała mi się bardziej. Głównie za sprawą budowania akcji, która nabierała tempa od samego początku i trzymała napięcie ku końcowi. W przypadku "Ewolucji..." raziły mnie spowolnienia. Nigdy nie byłam i nie będę zwolenniczką ckliwych historii, grających na podstawowych ludzkich emocjach, a tu ich było dość wiele. Brakowało mi rytmiki i równego tempa, choć z pewnością zamierzeniem autora spowolnienia miały służyć budowie relacji między ludzkimi i małpimi bohaterami. To na szczęście jedyny mankament, który mi mocno doskwierał, jak i słabo rozbudowana rola Gary Oldmana. Pod względem wizualnym to nadal mistrzostwo świata. Cudowne kadry, rewelacyjne wprost CGI oraz bajeczne sceny walk. Mogą męczyć ckliwe dłużyzny, gdy jednak do głosu dochodzi akcja dech zamiera w piersi.



Widok małp na koniach z karabinami u boku to jedno, a warstwa fabularna, która zgrabnie budowana jest na ideologii przez lata budowanej w sobie przez Cezara, to drugie. Cezar dostrzega zatarcie różnicy pomiędzy małpą i człowiekiem, której tak bardzo się doszukiwał. Cezar to typ przywódcy rozważnego i mądrego. Budującego swoją władzę na porozumieniu i dominacji logiki nad siłą. Tytułowa ewolucja pokazuje w jaki sposób małpy zatraciły swoją zwierzęcą naturę. Pierwszy strzał, pierwsza myśl bratobójcza staje się alegorią Edenu. Raj małp zakończył swój etap, a złamana, zdruzgotana psychika, zbudowana na negatywnych emocjach zmiażdżyła budowaną przez Cezara równowagę między światem ludzkim, a ich własnym.



Budowanie zależności między Cezarem a Kobe mogłoby posłużyć na kolejny, filmowy dramat, w którym starcie tak skrajnych osobowości miałoby niesamowicie filozoficzny aspekt. EWOLUCJA PLANETY MAŁP to jednak nie kino psychologiczne, a rozrywkowe i na to musimy się nastawić. Z drugiej strony otrzymujemy fantastyczną rozrywkę, która zarówno cieszy oko, jak i daje dość oględny pogląd na budowę relacji w grupie. Jestem pod ogromnym wrażeniem wizualnym tego filmu, choć GENEZA PLANETY MAŁP zrobiła na mnie większe wrażenie. Mimo to szczerze polecam.
Moja ocena: 8/10



GAMGI [2013]





Opisy tego filmu sugerują, że będzie to kolejne sci-fi z domieszką post-apo. Jako, że oba te gatunki wprost uwielbiam szybko sięgnęłam po ten tytuł. Po seansie moim ubolewaniom jednak nie ma końca. Ze sci-fi nie ma w tym filmie kompletnie nic, a post-apo zastąpiło katastroficzne kino na miarę blockbustera tamtejszego rynku. Cóż tu mówić... film z pewnością ma rozmach, kasy władowano w niego też sporo, a cała reszta.... mówiąc kolokwialnie ssie.



Fabuła oparta jest na parze bohaterów. Samotna matka, lekarka z córką przypadkowo poznaje ratownika/strażaka. Ratownik od pierwszego spojrzenia zakochuje się w lekarce, a gdy w międzyczasie wybucha pandemia nowej, zmutowanej i mega groźnej ptasiej grypy ich więzi jeszcze bardziej zacieśniają się poprzez chęć pomocy.
Klasycznie zbudowana fabuła bazuje na bohaterach pozytywnych i negatywnych. Są ci którzy udzielają bezinteresownej pomocy i ci, którzy tylko przeszkadzają, a nad całością czuwa rząd, który stoi przed podjęciem ostatecznej decyzji o eksterminacji miejscowej ludności.



Film jest banalny i to najprościej jak można opisać fabułę. Bazuje na kliszach, buduje sztuczne sytuacje mające na celu podsycenie emocji i nie wprowadza kompletnie nic, co mogłoby zmienić w gatunku kina katastroficznego. 
Z pewnością rażą dialogi, które zwłaszcza w początkowej fazie filmu są kiczowate i zbudowane na frazesach. W miarę rozwoju akcji zaczyna robić się ciekawiej. Miejsce ckliwej miłosnej historii z rozemocjonowanymi azjatyckimi aktorami zastępują sceny kaźni spowodowanej śmiercią zarażonych i ich walki o przetrwanie. 
O ile film jest nakręcony z rozmachem, czuć ten powiew wielkiej kasy, gdzieś popełniono horrendalny błąd w zatrudnianiu sztywnych jak pal Azji zachodnich aktorów. Kreacją jaką stworzył aktor wcielający się postać Snyder'a powinni straszyć przyszłych adeptów szkół aktorskich. Nawet muzyka wydaje się być dość wierną przeróbką REQUIEM  DLA SNU Mansella. 



Powiem szczerze, że to dość dziwna produkcja i mogę zaliczyć ją z pewnością do grona filmów tzw. ciekawostek. Naprawdę dobry montaż, zdjęcia i realizacja zostały zdruzgotane kiepskim scenariuszem, tandetnymi dialogami i grą aktorską ludzi, którzy powinni grać stójkowych. Gdyby nie fakt, że lubię kino azjatyckie i te ich odjechane klimaty stwierdziłabym, że to kompletnie zmarnowane dwie godziny.
Moja ocena: 4/10

środa, 9 lipca 2014

NOAH [2014]




Pamiętam kiedy pierwszy raz obejrzałam trailer nowego filmu Aronofskiego NOE nie byłam zachwycona. Chwilę potem przeczytałam komiks, którego reżyser był współautorem i zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Pomyślałam zatem, że może nie będzie to kolejna adaptacja biblijnego mitu, może wprowadzenie odrobiny fantasy i oparcie fabuły na ułomności ludzkiej będzie wystarczającą podwaliną ku temu, by uczynić z tego filmu arcydzieło. Niestety po obejrzeniu przygód Noe wedle wizji Aronofskiego stwierdzam, że to najgorszy obraz jaki do tej pory widziałam, a widziałam wszystkie jego filmy. Ale po kolei...



Aronofsky już na wstępie, w pigułce streszcza to co widnieje na kartach Księgi Rodzaju. Noe to wybraniec, który od swego boga otrzymuje zadanie. Musi zbudować arkę, w której schronienie znajdzie każdy żyjący gatunek zwierząt oraz jego rodzina. Na całą ludzkość spadnie sroga kara w postaci potopu, która wedle idei oddzielenia ziarna od plew ma oczyścić świat z plugastwa i nadać mu nowy, cnotliwy kierunek. 



Jaka jest zatem wizja Aronofskiego ? Niewiele różni się ona od biblijnego mitu i w pewnym sensie jest to atut. Jego spojrzenie i interpretacja tego wiekowego dzieła z lekka je odświeża i czyni bardziej przyswajalnym współczesnemu widzowi. Wprawdzie wprowadza wątek baśniowy w postaci kamiennych Strażników [czytaj upadłych Aniołów] jednak jest to nadal historia osadzona na psychomachii, walce dobra ze złem, grzechu pierworodnym i wierze w ogólnym słowa tego znaczeniu.



Co mi się zatem nie podobało ? Po pierwsze, film jest mocno nierówny. Niekoniecznie przemawia do mnie baśniowy świat Noe, a już zupełnie rozłożyło mnie na łopatki ckliwe, niczym wenezuelskie telenowele, zakończenie. Aronofsky nie jest jednak rzemieślnikiem. W to dziwaczne uniwersum rodem z Władcy Pierścieni wprowadził mocno mizantropijny ton. Podkreślił znacząco, że nadal współczesnemu człowiekowi bliżej do potomków Kaina, niż Seta. Brak wiary w bezinteresowność, czy dobroć stało się kanwą dla budowy dialogów i scen filmu. Grzech pierworodny jest więc nie tylko motorem napędowym dla zbłąkanej duszy, ale również pierwiastkiem, który nosi w sobie każdy człowiek. Jednakowoż, jak to sugeruje reżyser, może się on przejawiać w różnej formie - morderczych zapędów, pożądania, próżności, czy nawet zaniechania. Noe jest przykładem mizantropa, człowieka który stracił wiarę w człowieka i jego nawrócenie. I tutaj pojawia się wątek zakończenia, nagłe przeobrażenie Noe nie do końca jest zgodne z mitem, sugeruje jednak, że każde dobro w człowieku przejawia się w miłości i to ona jest tym cudem, dzięki któremu bóg nie zrzucił go wprost do Tartaru. Problem w tym, że miłość jest zaborcza i bliżej jej do egoizmu, niż bezinteresowności. 
Sporo się mówi o krytyce fanatyzmu religijnego, który może bić z ekranu w postaci decyzji Noego. Noe według Aronofskiego to człowiek skoncentrowany na celu, posłuszny i lojalny, a przede wszystkim szczerze i bezkrytycznie wierzący w słuszność zadania jakie mu zlecił bóg. Mnie fanatyzm okiem Aronofskiego nie przeraził, wręcz stracił swe pejoratywne znaczenie.
No i ostatnim mankamentem była obsada drugiego planu. Beznadziejnie mdła Watson i obecny, ale jakby nieprzytomny Douglas Booth oraz niewykorzystany potencjał Logana Lermana. Świetną natomiast robotę zrobił duet Conelly - Crowe oraz przegenialny i kompletnie elektryzujący Ray Winstone. Bez nich autentycznie nie byłoby na co patrzeć.



Nie uważam, że NOE jest obrazem straconym. To nadal niezła bajka z moralizatorskim tłem i próbą rozprawienia się z tezą, że człowiek człowiekowi wilkiem i blisko mu do autodestrukcji. Nie takiej formy jednak oczekiwałam i nie taka do mnie przemawia. Nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia efekty specjalne, na które przecież wydano majątek. Również muzyka Mansella przeszła mi koło ucha prawie niezauważona. Aronofsky w swoim dorobku postawił już raz na fantasy w postaci filmu ŹRÓDŁO, jednak o ile magia tego filmu była jego domeną, o tyle magii w obrazie NOE było dużo za dużo.
Moja ocena: 5/10

sobota, 5 lipca 2014

BIYEOLHAN GEORI [2006]





KRWAWY KARNAWAŁ to typowy film gangsterski. Główny bohater to gangster na tzw.dorobku. Nic nie byłoby w tym dziwnego, gdyby nie jego wiek, w którym większość jego kolegów po fachu osiągnęło sukces zawodowy, prowadząc swój biznes i wiodąc spokojne życie gangstera. Bohater wykorzystywany przez swego szefa ma ciągłe problemy finansowe i ogromny głód sukcesu. Podejmuje się więc zadania, które odmieni jego złą passę.



Jak na koreańskie kino gangsterskie KRWAWY KARNAWAŁ jest wybitnie mało krwawy. Nie jest to mankament, mimo wszystko przyzwyczaiłam się do brutalności w azjatyckim kinie. Nacisk położono na charakterystykę postaci, zwłaszcza głównego bohatera targanego emocjami. Byung-du jest zdeterminowany, by osiągnąć sukces. Choć decyzje, które musi podjąć są sprzeczne z jego wewnętrznym przekonaniem zachłanna ambicja i odpowiedzialność za losy rodziny zmuszają go do podjęcia radykalnych kroków.
Film bardzo fajnie ukazuje relacje wewnątrz gangsterskiego światka. Nie jest to miejsce dla ludzi słabych lub o miękkim sercu. Liczy się pragmatyzm i skoncentrowanie na cel nie zważając na konsekwencje i środki. Wprawdzie w tym brutalnym świecie bohater potrafi się znaleźć jednak jego czuła natura okazuje się zgubna.



Mankamentem tego obrazu jest wyłącznie czas. Dwie i pół godziny seansu z mojego punktu widzenia to zdecydowanie za długo. Wprawdzie zwrotów akcji jest bardzo dużo, a fabuła jest różnorodna i znajdziemy w niej miejsce na każdą emocję w dłuższym czasie film z lekka nuży. Wprowadzono kilka naprawdę zabawnych elementów. Kanapowe wyłudzenie haraczu, miodkowe tortury i gangsterskie karaoke potrafią rozbawić do łez. Ta różnorodność i wielowątkowość fabuły świadczy o sporej wyobraźni scenarzysty. 
Generalnie zaliczam ten seans do udanych, choć obawiam się, że w dłuższym okresie czasu kompletnie o nim zapomnę.
Moja ocena: 7/10