Strony

niedziela, 31 marca 2013

LORE




Myślę od wczoraj co tu napisać i niewiele do łba przychodzi. Mam dzisiaj tzw. rycerski... czyli zakuty, więc wybaczyć ten wpis musicie, bo nie mam weny, choć dziwny stan mnie od wczoraj ogarnął. Ale ok... jak mój znajomy mawiał... bądź konsekwentna :-)
Więc konsekwentnie wybrnę z tego impasu.
Dziwny to film. Niby to o niemiaszkach, którzy pod koniec drugiej wojny światowej spieprzają przed aliantami. A z drugiej o dziecięcej tragedii i naiwności i całym tym nazistowskim cyrku, który zrobił im wodę z mózgu. Ale i jest też trzecia strona... to film nakręcony przez australijską reżyserkę, na w poły produkowany z Niemcami. I teraz to ja już w ogóle konsternacja, łot a fak i isz wajs niszt :-)

, bo o tej Pani mowa, swego czasu popełniła całkiem niezłe filmidło Somersault (2004). Przyzwoita produkcja, a pamiętam ją za , którą lubię z czasów kiedy nie masakrowały ją amerykańsko-angielskie produkcje. No i wtedy jeszcze mało znany którego generalnie mało lubię, a po Awatarze, to już w ogóle. W czasach, w których to na australijskim poletku wyrobnikiem był, miał mniej maniery lowelasa i pewnie dlatego mój odruch wymiotny w pełni się nie wykształcił. Ale do rzeczy... Tyle pamiętam na temat Pani reżyser. Ale o ile LORE to przeciętna produkcja, która ma i szokować i wzbudzać współczucie, co w dziwny sposób współgra. O tyle zdjęcia... łał. Ostatnie, które zrobiły na mnie tak duże wrażenie, były przy okazji filmu kolejnej Pani, tym razem brytyjki Andrei Arnold Wichrowe wzgórza (2011). Pewnie większość pamięta ją za Fish Tank (2009), a mnie powaliła już wcześniejszą produkcją, szkockim mrocznych klimatem z Red Road (2006). Tak ... ale zdjęcia (mam dzisiaj tendencję do ostrego zbaczania z tematu).... za kamerą stanął pewien Pan Adam Arkapaw, którego filmy to klasyki australijskiego kina, współczesnego ... zajebistego Snowtown (2011) i bardzo dobrego Królestwo zwierzat (2010). Kto nie widział niech żałuje ... a ja widziałam i zdjęcia z tych filmów tak mi się w pamięć wryły (a mam ją naprawdę dobrą, jeszcze :-))) , że już od pierwszysch kadrów tej australijsko-niemieckiej produkcji coś mi "nie grało". I powiem tak, gdyby nie piękno kadrów LORE ten film byłby męczybułą nie do zniesienia. 


Shortland w sposób dość skrótowy opisuje losy pewnej niemieckiej rodziny. Ojciec w SS, matka wierna aryjka plus obowiązkowy zestaw solidnych aryniątek sztuk im więcej tym lepiej. I kiedy alianci opanowali Niemcy, a Hitler skutecznie targnął się na swoje życie, wizja śmierci zajrzała w oczy jego wiernym sługasom. I to główny powód podjęcia decyzji o ucieczce całej rodziny, gdzieś w głąb niemieckiej idylli. W czasach kiedy każdy był podejrzewany o zbrodnie, a jak ich nie popełnił to z pewnością był ich świadkiem, podróż nastolatki z dziećmi był równie niebezpieczny, co głupi. Jednak w narodzie niemieckim posłuszeństwo i zasady znaczą więcej niż słowo, więc wbrew logice opuszczone przez rodziców dzieci podjęły ciężką podróż do domu swojej babci.


Nie przygodami jednak film naszpikowany. A tym co nazizm pozostawił w ludziach. Na ten temat stworzono dużo filmów i napisano jeszcze więcej książek i nadal mądrzy zachodzą w głowę, jak taka masa narodu, inteligentnego, dała się pochłonąć tak wariackiej ideologii. Mało tego dała się omamić wizją świata, która była wbrew ogólnie panującym zasadom kultywowanym przez miliardy od wieków. A jednak... Nie ma nic gorszego niż wariat na piedestale, bieda i władza a jak zmieszamy to z latami wpajanego posłuszeństwa wobec rządzących to można tylko spieprzać na księżyc. Dzięki bogu, że jesteśmy polakami. Nam ślepe posłuszeństwo nigdy nie zagrozi :-)



I tak od wczoraj zastanawiam się, czy ten film jest dobry, czy tylko niezły. I nie mam konkretnej odpowiedzi. A skoro z konsekwencją mi się uporać trzeba, to mimo wszystko film jest tylko niezły. Na zachętę mogę dodać, że opowiedziany w naprawdę piękny wizualnie sposób. Jest to bardzo ładny film, oceniając go jak książkę z obrazkami. Żadnej ekstra wartości dodanej jednak w tym filmie nie widzę. Odkrycie prawdy o nazizmie, Hitlerze i okrucieństwie wojny przez filmowych bohaterów w obliczu tylu powstałych wcześniej filmów jest banalne i pokazane w sposób niezbyt wyszukany, czy oryginalny. 
Okrucieństwo wojny... hmm.... kto jak kto, ale my doświadczyliśmy tego na lekcjach historii od podstawówki będąc wizualnie masakrowanym stosami ciał w Auschwitz. Mam traumę do dziś. Więc sory Pani Shortland ujęcie zgwałconych i zakrwawionych zwłok po których maszerują mrówki jest ... słabe, choć pewnie wystarczająco szokujące dla ułożonej i wypielęgnowanej anglosaskiej młodzieży. Filmu pewnie nie zapamiętam od strony fabularnej, ale z pewnością wrył się w pamięć rewelacyjnymi zdjęciami Arkapaw'a. Czy polecam... ci którzy jarają się filmową estetyką - koniecznie. Dla samych wrażeń, już nie.
Moja ocena: 6/10

sobota, 30 marca 2013

A BOY AND HIS DOG




Zima, nawet ta niekalendarzowa, ma to do siebie, że wszystkie dni wyglądają równie szaro, buro i nijako. I żeby nie zwariować od czasu do czasu lubię zapodać sobie typowego mózgojeba, który postawi monotonię na równe nogi.
No i bingo, jak to mawiają ospali i ociężali amerykanie.


CHŁOPIEC I JEGO PIES to nie prezentacja Animal Planet. To post apokaliptyczna wizja świata, w którym panuje chaos i anarchia znana większości z filmów MAD MAX, Droga (2009) czy  Ksiega ocalenia (choć mogłabym wymienić dużo dużo więcej). A prawo dżungli sieje żniwo, jak nigdy przedtem. W tym burdelu zastanej rzeczywistości są dwa światy. Na ziemi, gdzie zasady obowiązują i owszem, z tymże każdy ma swoje. I pod ziemią. Ten świat jest ciekawostką. Myślę, że jest to lustrzane odbicie amerykańskiego snu. W którym wszyscy są uśmiechnięci, zdrowo wyglądający, szczęśliwi i przyjaźni. Gdzie dobrobyt i dostatek jest wzrocem godnym pozazdroszczenia. Problem w tym, że ta fasada, to stół na połamanych nogach. Pod ułudą, kryje się utopia, a prawda jest totalitarna. Nic tak nie spina tych ludzi do kupy i nie utrzymuje porządku, jak twarde trzymanie za wszarz. I jak w Balladzie o Januszku: jak ci się nie podoba, to karcerek. W filmie uroczo zwany farmą.


A na ziemi... życie, lub jego ersatz, kwitnie. Brud, piach pustyni i głód. Główni bohaterowie Vic vel Albert i jego pies, próbują znaleźć ziemię obiecaną, która znajduje się za wzgórzami. Vic to typ młodego, jurnego chłopaka, którego prostota rozumowania jest wprost proporcjonalna do sztachety w płocie. Zapomnij o zawiłościach w konstrukcji pojmowania świata. To typ buszmena. Jeść, spać i pozbyć się nadmiaru spermy, która uwiera. I tak w poszukiwaniach kolejnej samicy natrafiają na cwaną laskę, która seksapilem zrobi wodę z mózgu bohaterowi. I nie ufaj kobiecie - to nie tylko przesłanie, a kluczowy temat filmu. Choć styl ma boski, smaku nie ma za grosz ;-))).

 
Poza tą dwójką niezaprzeczalnym mistrzem drugiego planu jest pies, zwany Blood. Geniusz, mędrca i przewodnik swego głupiutkiego pana. To istota o iście diabelskich umiejętnościach. Posiada zdolności telepatyczne, dzięki którym porozumiewa się z Vic'iem. I dzięki nim utrzymuje to oryginalne stadko przy życiu. Ukształtował się między nimi specyficzny rodzaj symbiozy. Pies to mózg operacji, a jego Pan to narzędzie do wykonywania przebiegłych planów. Nie da się ukryć, że żaden z nich w pojedynkę nie miałby racji przetrwania. To typ spod znaku: nie oceniaj książki, po okładce, bo liczy się wnętrze. Zapchlony, śmierdzący kundel, którego nogą by nikt nie tknął, jest księgą i zbiorem mądrości, z którego Vic czerpie pełnymi garściami. Nie mówiąc o tym, że jego węch jest nie tylko narzędziem ułatwiającym przetrwanie, ale kluczem do wyszukiwania lasek swojemu Panu. Z czego ten korzysta niemal z uporem maniaka :-)



Film jest rewelacyjny. Są pewne dłużyzny, które bym wycięła. Niestety w pełni je rozumiem. Bez nich film trwałby 60 minut. Za to te dialogi.... mistrzostwo świata. Zawsze byłam fanką ironii, a im starsza się robię, tym bardziej zamienia się ona w ostry cynizm przemieszany z sarkazmem. Aż strach co będzie za parę lat. Anyway.... dialogi, zwłaszcza psie, to mój niedościgniony wzór. Absolutnie komiczne, prześmiewcze, demaskujące głupotę, kulawość losu, okrucieństwo świata i bezmyślność ludzką. Jestem fanką Blood'a od dzisiaj. Bukowski miał w sobie ten rodzaj nonszalancji i cynizmu, który mi pasował i który odpowiadał mi osobowościowo. Lecz w tym przypadku Blood przerósł moje oczekiwania i nadał nowego wymiaru. W świecie bez nadziei na lepsze jutro, w którym nie masz pewności, czy dożyjesz śniadania, czy się nim staniesz, ironia i cynizm jest lekarstwem. Na zło, smutek, samotność, depresję... Bez niej bohaterom pozostałoby tylko wygrzebać pazurami dziurę w pustyni, wystrugać z desek skrzynię i zabić ją gwoździami od wewnątrz, połykając przy tym własny język.
Szkoda, że reżyser poprzestał na tym tytule. Po takim obrazie, aż prosi się o więcej.
Moja ocena: 9/10

piątek, 29 marca 2013

A LATE QUARTET




Nie wiem, czy przeciętny zjadacz chleba jest w stanie przełknąć ten seans bez bólu. Miłość do muzyki klasycznej jest tu normą. Nie sztuką samą w sobie, nie snobizmem i wybrykiem chwili, ale płynie w żyłach, czujemy ją i rozumiemy. I tak jak mamy swoich idoli i ulubione gatunki w muzyce współczesnej, tak równie żwawo i sprawnie poruszamy się po meandrach świata wielkich kompozycji, by w końcu wyłuskać swoje najukochańsze tematy muzyczne. 
Ponad dekadę spędziłam na kształcenie warsztatu muzycznego i tylko własne lenistwo wpędziło mnie w próżnię. Ale miłość do klasyki, którą nawet w szkołach muzycznych nie każdy lubi i szanuje, pozostała wielka i często do niej wracam. Jest to jedyny gatunek, oprócz poczciwego jazzu, który autentycznie mnie uspakaja. 
 
Ale dlaczego o tym mówię. Po pierwsze, nie da się uciec od muzyki klasycznej oglądając ten film. A po drugie, temat główny mocno wokół niej lawiruje. OSTATNI KWARTET bowiem, to nie tylko tytuł filmu, a dzieło Beethovena - kwartet smyczkowy Nr 14 Cis-moll opus 131. Niezwykle trudne, wymagające technicznie i emocjonalnie dzieło. Ponad czterdziesto minutowy występ bez przerw, który nie tylko zmienia swoje tempo, ale system tonalny (kończy się w tonacji durowej). Ten ulubiony kwartet Beethovena stał się metronomem w życiu bohaterów. 


Czwórka zżytych ze sobą członków zespołu smyczkowego pracuje nad wspomnianym materiałem przed kolejną trasą koncertową. Niestety choroba jednego z muzyków ogranicza mocno możliwości kwartetu tworząc przy tym masę nie tylko zawodowych, ale i personalnych perturbacji. 
Reżyser powoli ukazuje nam rozterki bohaterów przez pryzmat ich bycia 20 lat razem w zespole. Ta idylla nie tylko ma swoje rysy, ale masę niezabliźnionych ran, które niczym lont w pewnej chwili odpalają. Wychodzą na jaw skrywane emocje, a niedorzeczność sytuacji wykracza mocno poza zdrowy rozsądek, którym bohaterowie są obdarzeni.
To przede wszystkim bardzo życiowy film. Myślę, że nie jedna kapela rozpadła się przez podobny cyrk i nie jedna jeszcze rozpadnie. Ludzie są ludźmi niezależnie od miejsca, czasu i zdarzenia. A każdy z nas na nieszczęście ma swoje słabości, które albo utrzyma na smyczy, albo da się im pochłonąć.


Oczywiście nie mówmy o obsadzie. Same nazwiska (, , ) są wystarczającą marką, by mówiły za siebie. Absolutnie nie mam nic do zarzucenia, choć jak zwykle, bez zaskoczenia, na czele wybija się Hoffman. 
Razi jednak treść. Bohaterowie przeżywają trudne chwile w swoim życiu i albo polegną, albo sobie z nimi poradzą. Biorąc jednak pod uwagę doświadczenie życiowe i wiek nie ma w tej materii niespodzianek. Małe trzęsienia ziemi raczej nie są w stanie ruszyć tych skał i na tym polu film poległ. Jest przewidywalny do bólu. I nawet rozterki bohaterów, które nota bene są bardzo życiowe, nie są w stanie unieść filmu z ... No i właśnie. Momentami i to na nieszczęście tymi dłuższymi (if so) wieje nudą i monotonią. Film jest przegadany, niektóre dialogi są na siłę i absolutnie niepotrzebne, a pewne wątki pominięte i nierozwinięte ze szkodą dla fabuły. Nie będę ich jednak wymieniała, bo szkoda byście stracili film, jeśli się już na niego zdecydujecie.
No niestety mimo moich oczekiwań i pozytywnego nastawienia film poległ. Ale... z historii muzyki klasycznej wiemy, że większość wielkich kompozytorów (Beethoven, Chopin, Schumann, Mozart, Rachmaninow, Handel etc.) miało swoje życiowe chwile słabości. Jak nie kiła, to gruźlica, to depresja, bieda, odrzucenie i niezrozumienie. Mam nadzieję, że w przypadku twórcy filmu () skończy się wyłącznie na niezrozumieniu :-)))
Moja ocena: 6/10 (subiektywnie zawyżona przez miłość do klasyki i obiektywnie za aktorstwo Hoffman'a)

ps. a poniżej jako ciekawostka, mały wtręt muzyczny z filmu - Eric Wolfgang Korngold  i opera "Die Totte Stadt" vel "The Dead City" - partia pani Price zdecydowanie lepsza od filmowej:


czwartek, 28 marca 2013

ET SI ON VIVAIT TOUS ENSEMBLE ?




Dzisiejszy seans miał należeć do lekkich i przyjemnych, tzw.odmóżdżaczy. I gdy tak spoglądam na gatunek filmu, jakim jest ZAMIESZKAJMY RAZEM, to oczy przecieram ze zdumienia. Komedia my ass !!! I tyle w temacie.


To film smutny i nostalgiczny. Nastroił mnie dość pesymistycznie, choć obraz stara się być przepełniony optymizmem. Ot grupa przyjaciół, starszych osób, schorowanych, zniedołężniałych i na "wymarciu" tworzy swoistą komunę, aby sobie pomagać i wspierać się w tych nadchodzących, trudnych chwilach. Chwilach, w których bliżej jest śmierci lub nicości jak kto woli. Nic poza nią już nie czeka, a dzieci znają nas już tylko ze wspomnień lub wspólnych fotografii.
To smutna wizja strachu przed umieraniem w samotności. Rodzimy się, żyjemy i umieramy w samotności. A nasi bohaterowie próbują tej tezie zaprzeczyć. Czy im się udaje ? Raczej tak. Jeśli umieranie w towarzystwie osób, które w pełni rozumieją i akceptują ciebie, jako starego, schorowanego człowieka, któremu bliżej do wraka, niż modelu po remoncie, to takiej śmierci życzę i sobie i wszystkim.

 
Jestem jeszcze w wieku, w którym starość się wypiera. Lub jest ona pieśnią o Nibelungach. Myśl to wyparta, aczkolwiek coraz bardziej, nachalnie ryje w świadomości dziury. Czy to na widok takich właśnie filmów, czy kolejnych urodzin, rocznic, ślubów, narodzin, pogrzebów. Jak kalkulator odbijają się kolejne cyfry przybliżając do tej jednej konkretnej liczby, która zacznie po prostu symbolizować starość. Boję się takich myśli, boję się tego co może być, co nieuniknione i na co wpływu nie mamy żadnego. I choć próbuje uczłowieczyć i znormalizować starość, to niekoniecznie mu się udaje. Poruszone kwestie seksualności są wysublimowane i ze smaczkiem. Ale już sama wizja wsparcia rodziny, umierania i powolnego wyniszczania organizmu chorobą jest przerażająca. Moja wyobraźnia zagrała ze mną w bule i zostałam solidnie trafiona.
Świadomie zakończę ten opis. Nie chcę się bardziej nakręcać. Starość nie jest niczym przyjemnym, zwłaszcza gdy brak jej sił i zdrowia. A skoro mój świat jest jakiś taki ciemnawy i szarawy, to starości w barwach jesieni raczej nie widzę.


To trudny tematycznie film. Porusza masę ciężkich kwestii, które dla niektórych mogą być zabawne, a dla niektórych przygnębiające. Ja stoję po drugiej stronie barykady. Ten film był dla mnie męczybułą. W miarę lekko przez niego przebrnęłam, choć zbliżając się ku końcowi, mej uldze nadziwić się nie mogłam. Oczywiście obsada... palce lizać. Choć Fonda wygląda jakby ją walec wyprasował. Absolutnie wizualnie nie pasuje do towarzystwa. Wszyscy jednak zachwycają swoim kunsztem aktorskim.
I choć nie lubię poruszania tematyki zniedołężniałej starości w kinie, to jeśli już mam ją oglądać to taką, jak ją zobrazował Haneke w MIŁOŚĆ. Bez żartu, strugania beki, ale jako twardy, okrutny chichot losu.
Moja ocena: 6/10

środa, 27 marca 2013

ATMEN




Szalony tydzień, a właściwie zawalony tydzień. Masa spraw na głowie, a doba jakby na złość się skurczyła. Nie ma czasu na nic, a jak jest to nie ma siły i a piać od nowa.
W końcu jednak znalazłam chwilę, by dokończyć bardzo bardzo udany debiut austriackiego reżysera ODDECH.
Trzeba przyznać, że sam film odwiedził trochę festiwali filmowych i na niektórych z nich (Cannes, Viennale, Warszawa), albo był nominowany, albo zdobywał nagrodę. Jak zwał tak zwał... z pewnością i jedno i drugie słuszne i zasłużone jest.
 

Markovics nie przebiera w środkach. Obraz prosty i surowy, jak życie bohatera. Roman to nastolatek wychowany, jak nie przez domy dziecka, to przez poprawczaki. Zmuszony, poniekąd, zdobywa pracę w dość "oryginalnym" i niekonwencjonalnym miejscu. Wszystko to jakby po to, by zaznać świętego spokoju. Spokoju od narzekań, sugestii, dobrych rad opiekunów, stróżów prawa. Oczywiście ich intencje są jak najbardziej szczere. Wszystkie te środki mają prowadzić do jednego celu.... wydania pozwolenia przez Komisję na wyjście chłopca z poprawczaka.
Czy on sam tego chce ? Powiem szczerze, że Markovics nie odpowiada na to pytanie jednoznacznie. Z jednej strony chłopak marzy za swobodą, za piciem piwa, wracaniem późno do domu, poznaniem nowych ludzi. Z drugiej... nigdy nie zaznał wolności i niewiele ma z nią doświadczenia. Podświadomie więc, boi się świata, za którym marzy, a który jednocześnie pozostaje w sferze tych marzeń. Bardzo znamienna jest jego rozmowa z kolegą z pracy, w której ten uświadamia bohatera, że marzenia nie są niczym złym, pod warunkiem że są w zasięgu ręki. Roman jednak o ile te marzenia ma, o tyle niekoniecznie chce, by się spełniły. A jeśli nawet, to przerastają go na mile. I stąd też jego poszukiwanie matki, próba zaskarbienia sobie sympatii współpracowników. Wszystko po to, by odnaleźć punkt zaczepienia. Bezpieczeństwo.


Sam film utrzymany jest w mocno surowej aurze. Tematyka, jak i klimat filmu, nie rozpieszczają. Rewelacyjnym zamierzeniem autora było zatrudnienie bohatera w miejskiej kostnicy. Zarówno miejsce, kontakt z nieboszczykami, trumnami, i całym tym bezdusznym procederem wprawia widza w odrętwienie i zamęt. Powiem szczerze, po tych obrazkach, wizja kremacji jest jedyną, słuszną i niezaprzeczalną. Mam wrażenie, że bohater wyjątkowo sugestywnie wybrał sobie tę pracę. Po całym dniu przebywania wśród trupów, chłodu kostnic i szlochu rodzin, nie ma nic przyjemniejszego, niż powrót do domu, nawet jeśli jest on celą z zakratowanymi oknami.


 Wszystkie te rozterki jednak znikają, gdy nie ma w życiu zapewnionego podstawowego czynnika: poczucia bezpieczeństwa i miłości. Tym bardziej więc poraża relacja bohatera z matką. Jego pragnienie miłości schłodzone pragmatycznym, bezdusznym podejściem kobiety, która go urodziła. Wprawdzie Markovics próbuje uzasadnić i wytłumaczyć decyzję porzucenia syna widzom. Próbuje ją jakby uczłowieczyć. Aby ta bezduszna kobieta stała się bardziej ludzka i przyziemna. Cóż to jednak za tłumaczenia ?? Głowa i serce boli na sam wydźwięk jej słów.
 

Całość filmu odbieram bardzo dobrze. Autor zdecydowanie przemyślał wszystko zanim przystąpił do realizacji. Kreacje aktorskie, scenografia, zdjęcia, ujęcia wszystko to w pełni oddało powagę sytuacji Romana. Poza tym jest to jeden z tych filmów, który niewiele opowiada o swoim bohaterze. Nie dowiadujemy się za dużo o przyczynach pobytu chłopca w poprawczaku. Markovics bardziej skupił się na tym, co tu i teraz, niż nad przeszłością. I mimo to film za grosz nie traci dramatyzmu.
Myślę, że Markovics to ogromna nadzieja austriackiego kina. W końcu na tle Haneke nie łatwo się wybić. Ma jednak świetnego współtowarzysza 'a i na kolejne filmy spod znaku tej dwójki z pewnością będę czekała.
Moja ocena: 8/10

niedziela, 24 marca 2013

OBŁAWA




Nadrabiania zaległości w kinie polskim ciąg dalszy.
I również tematyka nie pozwala się zrelaksować. I również ciężkie, mroczne i gęste od emocji kino.
Nie będzie treści zbyt wiele, bo wystarczająco wiele wiadomo na temat tego filmu. Nie będę się również czepiała wątków historycznych, bo nie taka moja rola. Spojrzałam na ten film pod kątem emocji, które powinny zostać widzowi przekazane, biorąc pod uwagę warunki i czasy, w których akcja filmu ma miejsce.
Nie znam wcześniejszych dokonań Krzyształowicza, a to co zobaczyłam pozwala mi stwierdzić, że jest to kawał dobrej roboty.


Nie znoszę polskiego kina wojennego. Jestem przepełniona tą treścią, a każda nowa powoduje, że przelewam się, jak przepełniona wodą szklanka. Tutaj na szczęście obyło się od napompowanego patriotyzmu, ideologicznych treści z wojenką na ustach i bagnetem w ręku. Krzyształowicz postawił na ludzi. Na ich rozterki i codzienną walkę o przetrwanie w nieludzkich warunkach. Jak głębokie może być oddanie się sprawie ? Ile jesteśmy dla niej w stanie poświęcić ? Gdzie jest granica człowieczeństwa, a gdzie zaczyna się zezwięrzęcenie ?
Aura filmu jest gęsta i przepełniona goryczą. Trudne warunki połączone z dość niewdzięczną robotą. Jednak gdzieś pomiędzy walką o wolność w mikroskali jest jeszcze zwykłe życie. I w nim również toczy się walka. Nie na noże, ale w milczeniu nie do zniesienia. Gęsta atmosfera jest równie przytłaczająca, co pole bitwy.

 
Rewelacyjny Dorociński. Ten facet niewiele musi robić. Autentycznie. Dla mnie jest on typem bohatera romantycznego. Ten hipnotyzujący wzrok. Może być gburem i chamem, ale te oczy.... W jego wzroku rozgrywa się walka wewnętrzna, dramat człowieka. Lubię jego grę. Bez zbędnego świrowania i nadmiaru środków. Proste bycie sam na sam z kamerą. Prostota środków, prostota wyrazu, a sedno i istota zostają przekazane.
Bardzo fajnie Krzyształowicz opowiedział tę wbrew pozorom prostą w historię. Tragizm utrzymywał i stopniowo potęgował przeplatając czas teraźniejszy akcji z czasem przeszłym na przemian je mieszając i wprowadzając nowe wątki. Dzięki temu co chwilę, jakby z zaskoczenia, dowiadywaliśmy się czegoś nowego o bohaterach. I myślę ... słuszna ta nagroda Orły, którą film ten otrzymał.
Zastanawiam się za co natomiast Orły 2013 dostała Rosati. Może za podobieństwo do żydówki :-) ? Nie mam pojęcia. Jej rola była drewniana i pozbawiona wyrazu. Ograniczała się do jednej mimiki, zmarszczonego czoła. Słabe to było. Natomiast rola Sztura w OBŁAWIE była zdecydowanie lepsza niż w POKŁOSIE. Choć postaci z obu tych filmów posiadały dużą dawkę dramatyzmu, jednak w OBŁAWIE Sztur wydawał mi się bardziej dosadny i autentyczny. I to jego rozdarcie - człowieka zagubionego w czasach i miejscu. Z jednej strony twardy i stanowczy, z drugiej totalnie zdruzgotany i przygnieciony miłością, z którą sobie nie poradził.

 
A propos miłości... brakuje mi dopowiedzenia wątku Dorociński - Bohasiewicz. Nie bardzo rozumiem tę relację. Nie została ona uwypuklona w filmie, przez co zbyt dużo znaków zapytania. Krzyształowicz bardzo trafnie skontrastował ze sobą czystą, platoniczną, nieskażoną niczym miłość Dorociński - Rosati, z wymęczonym i wygasłym związkiem Sztur - Bohasiewicz.
Ogromny plus za zdjęcia i muzykę. Ich współistnienie potęgowało dramatyczne warunki w jakich bohaterowie się znaleźli.

To bardzo dobry film i mimo swego stygmatu wojennego jego treść jest jakby uniwersalna. Są bowiem świętości, których się nie kala i jest pewna granica między byciem człowiekiem a zwierzęciem, której się nie przekracza.
Moja ocena: 8/10

POKŁOSIE


 
Po seansie stwierdzam, że o tym filmie powiedziano więcej, niż powinno się powiedzieć.
Jesteśmy prawdopodobnie jedynym krajem w Europie, który z wojny wyszedł totalnie na klęczkach, by przez następne dekady na nich pozostać. I gdy teraz próbujemy jakoś z tych klęczek powstać, sami kładziemy sobie wór z kartoflami na plecy i przygniatamy do ziemi, jakby było nam jeszcze za mało.
To że okupacja zniszczyła nas jako naród, jako społeczeństwo wielokulturowe, a nasz kraj został doszczętnie złupiony i zrównany z ziemią, wiedzą wszyscy. Inne narody chociaż mają zabytki, nam z nich pozostały nieliczne kościoły. Niemcy wbrew rozsądkowi i logice wyszli na wojnie najlepiej i nie mam tu na myśli złota i dzieł sztuki ukrytych gdzieś po argentyńskich i szwajcarskich bankach. Jednak to nie zmienia faktu, że wojna wyciąga z ludzi ich prawdę o sobie. Prawdę, której boimy się, jak diabeł święconej wody. Ktoś mądry kiedyś powiedział, że tylko w czasie totalnego zagrożenia poznasz kto twój wróg kto przyjaciel. Żaden normalnie myślący człowiek nie chce jednak tego doświadczyć, choć zdaje sobie sprawę, jak bardzo mógłby się zdziwić. Nie można więc oceniać ludzi przez pryzmat ich zachowań w chwili zagrożenia. Naturą każdego człowieka jest pęd ku przetrwaniu. I jak bardzo byśmy nie chcieli, to tej jedynej prawdy o sobie nie odgonimy.

 
Oglądając ten film naszła mnie pewna konsternacja. Tyle się przecież mówiło o rozgrzebywaniu ran, o wyolbrzymianiu stereotypu polaka-antysemity, o zmienianiu historii i wyolbrzymianiu żydowskich krzywd. A ja się pytam... co Pan Pasikowski może mi powiedzieć na ten temat przez pryzmat swojego filmu ? I stwierdzam, że niewiele. Ten film jest jego fabularną wizją zdarzeń, które są tak subiektywne, jak subiektywny może być czyiś opis smaku pasty z langusty. Zostawmy prawdę historyczną historykom, a zdarzenia z nią związane z faktami i dowodami tamtych dni. Niech mądrzy znawcy się wypowiadają, niech piszą książki, niech sygnują swoimi profesurami, a Pan Pasiokowski niech kręci dobre kino, bo POKŁOSIE wbrew pozorom dobrym kinem jest. 
Ja ten film odbieram, nie przez pryzmat prawd historycznych, a przez pryzmat całej okrutnej ludzkiej natury, która jak larwa kryje się w ciemności, a gdy jej tylko pozwolisz to wypełznie na światło dzienne i cię zje. Choć Pasikowski faktycznie nie ucieka od stereotypów, to moim zdaniem nie wyolbrzymia w żaden sposób zła, które czyha gdzieś głęboko w człowieku i gdy tylko prawa brak, żądzi się po swojemu. Tacy są filmowi wieśniacy... Każdy ciągnie w swoją stronę. Tak było kiedyś, tak jest teraz i tak będzie po wieki, bo takimi nas natura stworzyła. A gdy w grę wchodzi życie i jest przyzwolenie na więcej niż wiele, to tylko nieliczni się sprzeciwiają. Większość rządzi się bowiem prawem tłumu. A kto się z tłumu wybija i idzie pod prąd to w życiu nie ma lekko. I prędzej, czy później przegra sromotnie.
Trudno kategoryzować i szufladkować ludzi w sytuacjach ekstremalnych. Ten jest zły, a ten dobry. Zbyt wiele czynników ma wpływ na reakcje ludzi. Kant twierdził, że prawo moralne jest w nas. I tak faktycznie jest. Każdy z nas ma zasady, których się trzyma. Czasami niekoniecznie są one zgodne z zasadami ogólnospołecznymi. Ale jednak wyższość ogółu trzyma nas w ryzach. By jednak wykształcić w sobie to moralne prawo trzeba lat, wzorców i ogromnej emocjonalnej wrażliwości. Nie wszyscy ją mają, i nie wszystkie wzorce są takie, jakie byśmy chcieli by były. Jednak w życiu powinniśmy stosować takie reguły, jakie chcielibyśmy by były stosowane przez każdego, wszędzie i zawsze.


Ten film mimo przyciężkawej tematyki i szumu medialnego to naprawdę dobry kryminał z mocno wyeksponowaną warstwą psychologiczną. Jednak jeśli chodzi o obsadę aktorską, to absolutnie żadna z kreacji nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. Zarówno Stuhr, jak i Czop zagrali bardzo rzetelnie i poprawnie. I gdy porzuci się cały ten cyrk wokół Jedwabnego i antypolskiego przesłania, to film ten w niczym nie ustępuje zachodnim thrillerom. Trochę blisko Pasikowskiemu do RÓŻY i momentami jeszcze bliżej do LINCZU. I dzięki temu, że skupił się on dość mocno na warstwie kryminalnej ten film nie był tak przytłaczający, jak początkowo wydawałoby się, że będzie. Usunęłabym jednak końcową scenę. Jest ona zbędna, populistyczna, a film traci przez to swój kryminalny wątek, na rzecz pseudo historycznych rozliczeń.
Moja ocena: 7/10

sobota, 23 marca 2013

SEUL CONTRE TOUS




Gdy czujesz, że życie cię boli a rzeczywistość jest bardziej przytłaczająca niż męka pańska, to nic tak nie poprawia nastroju niż całkowite ubabranie się w gnoju, syfie i całym brudzie tego świata. Po to tylko, by uświadomić sobie, że w życiu liczy się tylko chwila i zawsze może być gorzej niż jest.
SAM PRZECIW WSZYSTKIM to hasło, które mogłabym nieść na ustach przez całe moje życie. Brak zrozumienia, antyspołeczny charakter i nienawiść do obłudy i hipokryzji, tak po krótce można określić moje krnąbrne jestestwo. Myślę, że gdyby głupota chwastem rosła chodziłabym po mieście z Roundup'em.
Debiut filmowy Noe'go można nazwać manifestem człowieka zmęczonego życiem. Człowieka, który miał czelność urodzić się pod ciemną gwiazdą. Opuszczony, samotny, bez korzeni, bez wzorców. Typ osobowości uformowanej przez podwórko. Jeśli jest jakieś prawo to prawo silniejszego. Jeśli jest prawo w ogóle, to jest ono dla bogaczy. Dla biednych są więzienia. Tak po krótce sam bohater określa siebie.


 
Można powiedzieć, że rozumiem go bardziej niż mogłoby się wydawać. I choć nie mam życia tak przejebanego, jeszcze, to wystarczy mi moja wrodzona nadwrażliwość i empatia, oraz niechęć do tłumów, konwenansów i masowego uszczęśliwiania, by go zrozumieć. 
Noe porusza w filmie więcej istotnych kwestii, niż mogłoby się wydawać. Na pozór obrazoburczy obraz, kontrowersyjny, brutalny i obezwładniająco szczery, wydaje się być szokującym. Powiem tak... zależy dla kogo :-) To nie jest tylko i wyłącznie film o psycholu szukającym wczorajszego dnia, którym zjebał życie sobie i innym. To surowa opowieść o moralności, o człowieczeństwie, o człowieku jako jednostce będącej trybikiem w maszynie, która nazywa się społeczeństwem. Czym jest prawda ? Czym jest normalność ? Czy obowiązujące zasady wprowadzają wolność, czy ją blokują ? Czy faktycznie jesteśmy wolni ? Te kwestie genialnie poruszał również Yorgos Lanthimos w filmie KIEŁ. Czy dobro ogólne jest dobrem jednostki ? Czy rzeczywiście odstępstwo od norm społecznych jest szaleństwem, czy przejawem buntu przeciw ubezwłasnowolnieniu ? Masa, masa pytań. Oczywiście ile ludzi tyle odpowiedzi. Jesteśmy tak bardzo uwarunkowani, że absolutnie nie wolni. Masa spraw, rzeczy, zasad nas ogranicza. Praca, dom, kredyty, rodzina, pudełka na buty, wizyty u kosmetyczki, odchudzanie, seriale, budzik o szóstej rano. Czy musimy ? Nie nic nie musimy. Możemy, ale nie musimy. Musimy oddychać, jeść, wypróżniać się i spać.

 

Kompletnie rozsypał mnie ten film. Jest wiele spraw, mocno kontrowersyjnych z którymi się zgadzam, ale cóż... taką mam kontrowersyjną osobowość najwyraźniej. Nawet końcowa scena, początkowo szokująca, w ostatecznych słowach bohatera nabrała nowego, już absolutnie nie szokującego znaczenia. Wszystko jest kwestią zrozumienia. Nie znoszę oceniania i sama staram się nie oceniać, choć ciężko idzie, powoli zauważam postępy :-) To jednak myślenie głęboko wschodnie. My natomiast żyjemy w kulturze zachodniej, w której bez oceny ani rusz. Oceniają cię w domu, w szkole, w pracy, u lekarza, na poczcie... wszędzie. Bo to się nie uczysz, bo to mało efektywna jesteś, bo to palisz za dużo, bo to masz za duże zęby, wielką dupę, krzywe nogi i małe cycki i wogóle jesteś wprostporopcjonalna do hobbita. Koszmar jakiś. A ja się pytam i zastanawiam czemu/komu to ma służyć ? 


Ok koniec tych pseudo dywagacji. 
Film jest utrzymany, tak jak historia cała, w bardzo surowej, trochę noir konwencji. Fakt, że trudno dostać dobrej jakości wersję. Całość jest jakby kręcona w mocno amatorski sposób. No i to kadrowanie. Mocno akcentowane dźwiękami wystrzału z pistoletu. Dzięki niemu wkraczamy głęboko w głowę bohatera i wiemy na co ma w danej chwili ochotę, co go denerwuje i niepokoi.
Już samo prowadzenie fabuły jest bardzo oryginalne. W trakcie seansu przeszła mi myśl, czy to film, czy audio book z obrazkami. O bohaterze i jego życiu dowiadujemy się wyłącznie z prowadzonej przez niego narracji. Jakże trudną rolę miał , który w każdym kadrze filmu musiał całym ciałem oddawać emocje, gdyż dialogów było naprawdę niewiele. Genialne aktorstwo.
Cóż mogę powiedzieć więcej ? Dziękuję Pawłowi Ch. za świetny tip. Strzał w dziesiątkę. Liczę na więcej ;-) i pozdrawiam.
No i oczywiście polecam każdemu, kto lubi trudne, mocne, kontrowersyjne, poruszające każdą komórkę kino. Kino, które nie boi się poruszać tematów niewygodnych, tematów tabu, tematów o których każdy w głębi duszy myśli lub je rozważa, ale jest zbyt chicken shit, by je wyrazić lub po ludzku samemu przed sobą się przyznać.
Moja ocena: 9/10

piątek, 22 marca 2013

DESPRE OAMENI SI MELCI




Dzisiaj piątek, a ja nie mam ani ochoty ani humoru. To straszne. I ta wiosna (!?)... daje się chyba we znaki wszystkim wokół. A szczególnie tym, którzy poza pracą nie mają już innego świata. Co za biedni ludzie...
I trochę o pracy jest też ten film. Właściwie nawet nie trochę, a głównie :-)
Ale zanim o pracy... bo praca to nie cel, a jedynie środek.
Po pierwsze fascynuje kraj. Rumunia. Niby daleko, a tak blisko. Blisko mentalnie. Bo to jakby Słowianie, bo to postkomuna, bo to unia, i cały ten syf przez który my, jako naród przeszliśmy. Z małym wyjątkiem... mimo wszystko mają większe szczęście lub talent lub koneksje lub whatever na dobre kino (DUPA DEALURI , 4 miesiace, 3 tygodnie i 2 dni (2007), Jak chce gwizdac, to gwizdze , 12:08 na wschód od Bukaresztu, Policjant, przymiotnik , etc.).

Film rozgrywa się w czasach tzw.transformacji. System komuny pada, czerwone świnie dalej są przy korycie, a ci którzy walczyli o wolność, teraz walczą z wolnością. To bardzo przewrotna historia.
W 1992 roku Michael Jackson przyjeżdża na koncert do Rumunii. Te symboliczne w filmie dokumentalne obrazy oznaczają nadejście nowych czasów. Bogatego, kolorowego, wolnego konsumpcjonizmu z Zachodu, który niesie wyzwolenie i zbawienie w jednym.


George () miejscowy lawdżoj, przystojniak i łamacz kobiecych serc jest związkowcem w upadającej fabryce. Chcąc uratować setki miejsc pracy w zakładzie motoryzacyjnym, który ma zostać zlikwidowany, by na jego miejsce powstała francuska fabryka ślimaków, namawia swoich kompanów z zakładu, by dobrowolnie oddali spermę do kliniki bezpłodności. Plan wydawałby się genialny. Każdy z kilkuset pracowników przez tydzień za 50 dolarów oddałby spermę, a kasa miałaby iść na pokrycie długów fabryki i jej finansowe podratowanie. Plan iście cwany i diabelski. I kiedy już ma wszystko wyjść na dobre, życie daje w mordę po raz drugi.


Niestety nic co piękne nie jest wieczne. Jedni o tym zapominają i budzą się pewnego, cudownego dnia z ręką w nocniku. Wot nasi bohaterowie. Drudzy to urodzeni cwaniacy. Całe życie jak liszki ślizgają sie po garbie szczęścia i wizja chama, prostaka i bezkręga jakoś im nie przeszkadza. To typ ludzi bez moralności, zasad i etyki, ale za to z jajami do kolan. W filmie symbolizuje ich szef i francuscy biznesmeni.
Specjalnie nie powiem jak się historia zakończy. Może ktoś się skusi by ją zobaczyć. Ten obraz jest tak denerwujący, że aż boli. Denerwuje prawda z niego płynąca. Nie ma w nim krzty zakłamania. Całe życie. Wniosek jest taki jedynie, że czasami lepiej pogodzić się z kulawym losem, niż łudzić się, że wiatr wieje w oczy również bogatym.



Z tego co kojarzę, to nie popełnił zbyt wielu filmów. Wprawdzie był producentem takich tytułów jak Katalin Varga (2009), czy Misja kadrowego, ale tylko dlatego, że Rumunia to filmowy raj finansowy. Sporo produkcji zachodnich przenosiło swego czasu plany zdjęciowe do tego kraju, bo po prostu się pyliło. Z tego co słyszałam ta sytuacja przestała być już taka różowa. No cóż... pewnie Unia... dyrektywy, rozporządzenia, itp. itd.
ŚLIMAKI I LUDZIE to naprawdę zabawna historia. Perypetie zwykłych ludzi uwikłanych w meandry twardego biznesu. Biznesu w którym pieniądz to czynnik jedyny. Nasi bohaterowie w tym całym zawirowaniu wokół bankructwa ich fabryki, próbują normalnie żyć i wedle swoich możliwości walczyć z niesprawiedliwością. Życie oczywiście samo weryfikuje rzeczywistość. Jakoś tak się dziwnie w tych naszych krajach postkomunistycznych dzieje, że ci którzy kradli za komuny, teraz kradną w imię demokracji, a ci co byli okradani, dalej są okradani. Problem w tym, że ci szaracy dodatkowo za wszystko muszę płacić o wiele większą cenę. A aktualność słów piosenki Strachy na Lachy ma o wiele bardziej uniwersalne przesłanie niż mogłoby się wydawać :-)  : 

Moja ocena: 6/10

czwartek, 21 marca 2013

BAGDAD CAFE




Moja przygoda z BAGDAD CAFE zaczęła się paręnaście lat temu przy okazji serialu z Whoopie Goldberg pod tym samym tytułem. Oczywiście były to czasy, w których telewizja puszczała seriale zagraniczne, zanim zaczęła je samemu masowo produkować, co do dziś wywołuje u mnie ogólną rozpacz i nerwobóle.
Już wtedy motywem przewodnim serialu był humor, no i oczywiście melodia Jevetta Steele "Calling you". I tak latka przeleciały, seanse w telewizji też, aż tu nagle ktoś genialny wpadł na pomysł by puścić w sieć wersję fabularną.


, przedstawił historię Niemki Jasmin (), która przybyła wraz z mężem na wakacje do Stanów. W drodze do Las Vegas wielka burza między dwojgiem przelewa czarę goryczy i Jasmin postanawia opuścić apodyktycznego małżonka.
Cała akcja rozgrywa się przy legendarnej autostradzie Route 66. Gdzieś na zadupiu świata pomiędzy pustynią Mojave a Las Vegas, gdzie kojoty zjadają własny ogon, a jaszczurki przez dzień cały szukają odrobiny cienia. Jasmin podejmuje samotną podróż, a na jej drodze znajduje ukojenie, Bagdad Cafe, którą prowadzi żywiołowa Brenda ( ).



To niesamowita historia. Cierpka i gorzka. Jednak niepozbawiona humoru i ciepła. Czasami trzeba przemierzyć świat i odczekać masę czasu, by znaleźć prawdziwą przyjaźń. Czasami potrzebna jest druga para oczu, byśmy sami mogli dostrzec braki jakie w nas tkwią.
Wbrew prawom logiki dwie kompletnie różne od siebie kulturowo i osobowościowo osoby znajdują nić łączącą. Uniwersalną i dostępną dla każdej kobiety. Porzucenie. Ten koniec świata staje się dla obu początkiem nowego życia. Życia pełnego magii, dzięki której codzienna proza przeistacza się w pełną niespodzianek i nieprzewidywalnych zdarzeń podróż.


Adlon nie tragizuje historii dwóch opuszczonych i pozostawionych sobie kobiet. Wręcz przeciwnie. Ich losy przełamuje dawką humoru. Wprowadził wiele kolorowych i zabawnych postaci. Malarz - erotoman, którego gra jest tutaj postacią wybijającą się. Ciekawą postać gra również syn głównej bohaterki Brendy. Jego pasja do muzyki została zakłócona przedwczesnym tacierzyństwem. Siostra włóczy się po pustyni w podejrzanym towarzystwie. Matka permanentnie się na niego wydziera. A pasję do muzyki musi dzielić między gary, pieluchy i drącego się potomka. Jest również tatuażystka, którą początkowo trudno odróżnić od prostytutki. I turysta z Australii, który spędza czas rzucając godzinami bumerangiem. To prawdziwy amerykański shithole. Nic się tu nie dzieje. Nawet pies z kulawą nogą nie przybiegnie. Od czasu do czasu zatrzyma się jakiś tir. Brud, nuda i wszechobecny piasek pustyni połączony z upałem nie do zniesienia. W takich miejscach się umiera, lecz nasze bohaterki rodzą się tu na nowo.



To bardzo ciekawy wizualnie film. Piękne surowe obrazy pustyni przecinane są urwanymi i ostrymi ujęciami. Odnoszę wrażenie, że kamera nad wyraz obiektywnie pokazała beznadzieję tego miejsca. Bohaterowie to jedyne dobro, jakie mogło się tu przydarzyć. Przecinająca Bagdad Cafe autostrada jest drogą, która prowadzi do życia, do świata. Nawet właścicelka motelu nie może uwierzyć, że ktoś chce się w takim miejscu zatrzymać. Całej historii nadaje uroku melodia Steel. Pojawia się w kluczowych momentach, poruszając w człowieku pewną tęsknotę przemieszaną z nostalgią. Nie znoszę sentymentalizmu, ale przy dźwiękach tej muzyki nie sposób się go pozbyć.


To niebanalna historia, w której beznadziejna i szara proza życia kontrastowana zostaje ludzką życzliwością i pragnieniem miłości. I to ona niczym magia, czaruje wszystkich wokół. I takie historie mimo upływającego czasu są wciąż aktualne. Pewna prawda o zachowaniach ludzkich pozostaje niezmienna.
Obraz przywodzi na myśl takie genialne obrazy, jak Stroszek Herzog'a, czy Paryz, Teksas (1984) Wenders'a. Bardzo podobny klimat tych filmów. Szarość, przygnębienie i marzenie o lepszym życiu w kraju miliona możliwości.
Moja ocena: 8/10


wtorek, 19 marca 2013

LEMMY



Tak właściwie nigdy nie byłam fanką Motorhead i nie specjalnie też pasowała mi ta rock'n'rollowa stylistyka. Każdy pewnie przeszedł w życiu okres buntu, w którym skupił się na różnych dziwnych rzeczach. Ja ten okres zdecydowanie przejechałam na thrash metalowych kapelach, a stąd już było niedaleko do Motorhead.
Fajnie jest czasami wrócić do czasów, które gdzieś tam się w tyle głowy chowają przed światłem dziennym. Mój mózg koduje obrazy z przeszłości po tytule piosenki, muzyki, dźwięków. Więc ten seans był w pewnym sensie odkurzeniem pamięci.

Lemmy to Lemmy, badassmotherfucker, nie da się ukryć. Oryginał w 100%. Ćpał, chlał, walił co popadło i w przeciwieństwie do Ozzy'ego, który też się nie oszczędzał, całkiem nieźle się trzyma. To typ wiecznego chłopca. Nigdy, nigdzie i z nikim nie zagrzeje miejsca na dłużej. Jednak to, co fascynuje mnie w jego osobowości, całkiem sympatycznej, to pasja. Lubię ludzi z pasją. Wiele można się od nich dowiedzieć, wiele nauczyć, a przy tym są ogromnie inspirujący. Lemmy nie tylko uwielbia rock'n'rolla, ale jest kolekcjonerem broni i ma niezłą zajawkę na historię I i II wojny światowej.



Dokument nie jest wielkim peanem na cześć Lemmy'ego i Motorhead. Wprawdzie przewijają się tam takie nazwiska, że głowa boli (szkoda wymieniać lista jest bardzo długa), to z tych ust ukazuje się obraz człowieka,  który miał ogromny wpływ na muzykę rockową współczesną, ale był przy tym normalnym człowiekiem. Jakoś obeszła go choroba gwiazdorstwa, a i na starość niekoniecznie zdziwaczał. To monstrum na chudych nóżkach, to człowiek o wielkim sercu do muzyki. Kocha to co robi i wcale nie zamierza przestać.


Bardzo ciekawy dokument. Głównie dla fanów ciężkiego brzmienia. Panowie, choć pojawiły się i panie, opowiadają o muzyce i scenie w przekroju kilku dekad. A to bardzo interesujące i ciekawe fakty. Jednak to co uderza najbardziej to fakt, że mimo ogromnego sukcesu, Lemmy się nie sprzedał. Mieszka w dziupli za psie grosze. Wali image i odmładzanie. Pofarbuje od czasu do czasu hery, ale zamiast grzebienia i tak używa śliny. Ubiera się jak podstarzały nazista, spędza czas tracąc kasę na jednorękiego bandytę i delektuje się czasem sącząc whiskey jedną za drugą w tym samym zapchlij barze od lat. Lemmy to po prostu przykład prawdziwego rockmana - drugs , sex, rock'n'roll 4life!
Moja ocena: 7/10


niedziela, 17 marca 2013

IDENTITY THIEF




Wprawdzie weekend upłynął mi pod znakiem kina azjatyckiego, ale mała odskocznia od przyjętych zasad, jeszcze nikomu nie zaszkodziła :-)
Zachciało mi się czegoś lekkiego, przyjemnego i na topie kinowym tego tygodnia. Padło więc na film ZŁODZIEJKA TOŻSAMOŚCI. 
W żadnych normalnych warunkach nie podejmuję ryzyka oglądania filmów, które mają poniżej szóstki na IMDB. Z małymi wyjątkami. 
Primo: chyba że jest to film z powalającą obsadą. 
Drugie primo: nadużyłam metanolu i chwilowo niedowidzę. 
Trzecie primo: to filmy Uwe Bolla, które z zasady oglądam, bo ze mnie frik i tyle :-))

W przypadku tego filmu wypadło na pierwsze primo, czyli obsada mnie zaintrygowała. Od czasów filmu DRUHNY jestem fanką i jej "mam wywalone na wszystko"poczucia humoru, dlatego był to główny powód, dla którego nie mogłam sobie darować tego seansu.
Oczywiście nie pomyliłam się wiele. Gdyby nie Melissa (wygładzona niestety) to ten film byłby sucharem wielkości obu Ameryk.



Jak chcecie sobie poczytać fabułę to proszę bardzo, choć nie warto, słowo daję.
Słodka amerykańska rodzinka (Bateman+Peet), kochająca się, ćwierkająca, mająca plany na przyszłość świetlaną, zostaje podstępnie oszukana i okradziona przez pewną Panią (McCarthy). Owa podstępna dama, to oszustka która podszywając się pod przeróżne osoby, wyłudza od nich dane, by potem żyć na ich koszt, mówiąc dosadniej, okradać. Oczywiście nasz główny bohater stojąc nad krawędzią utraty pracy, dobrego imienia, domu i szczęścia rozwijającej się rodziny (żona w kolejnej ciąży) postanawia na własną rękę ściągnąć ową panią za kłaki przed oblicze sprawiedliwości. Po drodze czeka ich pościg gangsterów, policji i masa przeróżnych przygód. Wszystko po to, by widz jakoś przeżył te monotonne dwie godziny.


Humor jest naprawdę czerstwy i średni. Odnoszę wrażenie, że to nawet nie kolejna amerykańska komedia dla kretynów, które nawiasem mówiąc nawet lubię. Ktoś wpadł na genialny pomysł usunięcia wszelkich żartów o waginach, fiutach i dupach, wyciął wszystkie mega faki i wstawił parę średnio zabawnych slapsticków. 



Melissa oczywiście orze jak może. Wychodzi to jednak dość średniawo. To typ dziewczyny z ostrym ozorem, która nie przebiera w środkach. Tutaj zrobiono z niej zagubioną cwaniaczkę, która ma kompleksy własnej urody. Melissa i kompleks wagi ?? ... bicz plizzz.
, zjawił się tutaj przy okazji znajomości reżysera z poprzedniego projektu Szefowie wrogowie (2011). Nie powiedziałabym, żeby tamten film zrobił na mnie jakieś piorunujące wrażenie, ale przynajmniej nie był tak poprawny politycznie. Zresztą Bateman to typ aktora jednej twarzy... ojciec dzieciom, nienaganny pan domu, czyli nuda ziew nuda ziew. Jego poczciwa mina bardziej wzbudza współczucie niż rozbawia. Pod tym kątem , mimo że wpasowują się w te same kryteria, bije Bateman'a na głowę. A to tylko dlatego, że Rudd przeklina i posiada te wszystkie ludzkie słabości, które my mamy po kacu, przeżarciu, i wkurwiającym tygodniu pracy.
Słabo... To naprawdę marna komedia. Absolutnie szkoda kasy na kino. I gdyby nie McCarthy spałabym jak suseł.
Moja ocena: 4/10