Strony

poniedziałek, 30 września 2013

STUCK IN LOVE





Jednym z niewielu plusów wynikających z obejrzenia masy filmów jest świadomość własnego filmowego gustu. Fajnie gdy jest on na tyle różnorodny, że pozwala znaleźć coś ciekawego w każdym gatunku. Jednak najfajniej, gdy znajdujesz takie tytuły, czy bohaterów, których czujesz, z którymi możesz się w pełni zidentyfikować i których rozumiesz. I tak mam właśnie z filmem STUCK IN LOVE.


Swego czasu myślałam, że jestem tak zafiksowana w sci-fi, że bożego świata poza alienami nie zobaczę. Jednak, gdy w 2000r. wybrałam się na WONDER BOYS doznałam natychmiastowego olśnienia. Uwielbiam bohaterów trochę bezradnych, trochę niedojrzałych, balansujących pomiędzy twardym realizmem, a wybujałą imaginacją. Gdzieś pomiędzy chcę, a muszę być. Zagubionych, a jednocześnie świadomych siebie i swojego intelektu. Jest w nich magnes, który przyciąga takich frików, jak ja. Niedostateczne wyklucie z kokona, jakby pół nogą na tym świecie, a drugą połową w ciepłym i przytulnym posłaniu, w którym nikt krzywdy nie uczyni. Pełen błogostan. Gdy do tego klimat wszechogarniającej, dusznej i parnej neurozy zostaje podkreślony miłością do literatury, a intelekt niczym rakieta wystrzeliwuje w kosmos, ja kupuję taki schemat. Ja się mu poddaję, bo on jest taki, taki mój.
Może dlatego tak uwielbiam filmy Josh'a Radnor'a, i może dlatego tak bardzo spodobał mi się debiut Josh'a Boone'a. Liczę na dużo, dużo więcej.


Film opowiada ciepłą historię o kolorach miłości zarówno dojrzałej, jak i młodzieńczej. O zagubieniu. O podejściu do uczucia, a raczej zatarciu jego granicy między młodymi a dojrzalszymi. O tym jak bardzo bezbronni i bezradni jesteśmy wobec miłości. Nie ważny wiek, doświadczenie i mądrość życiowa, gdy przychodzi do tematu związków jesteśmy, jak ślepcy we mgle. Tacy też są filmowi bohaterowie. On - wielki pisarz. Ona - odeszła do młodszego, zostawiając mu dwójkę dorastających dzieci. Mimo ciepła i miłości tragedia rodziny miała duży wpływ na rodzeństwo, co poniekąd przekłada się na ich relacje w związkach. Córka, która boi się zaangażowania, a jej świadomość jest nad wiek dojrzała. I chłopak, który usilnie poszukuje akceptacji, a jego młodzieńcza niewinność zostaje mocno naznaczona przez brutalną rzeczywistość. Oboje bardzo przy tym mądrzy, wrażliwi i wielce utalentowani.


Może nie jest to historia, która wywoła łzy w oczach. Wiele tutaj ciepłego humoru, ironii i cynizmu. Bardzo inteligentne dialogi. Nikt tu nie stwarza problemów z sufitu, a młodzież nie jest rozwydrzona, bezdennie głupia i zepsuta. To bardzo inteligentni i dobrze wychowani bohaterowie. Nie dowiemy się z pewnością od nich więcej o życiu, uczuciach i relacjach między ludzkich, niż już wiemy lub przeżyliśmy na własnej skórze. Jednak rozterki bohaterów są tak nieludzko ludzkie, że nie sposób się nie zaangażować w ten film. W każdym z tych bohaterów mogłam odnaleźć cząstkę siebie. Nie gwarantuję, że każdy poczuje to, co ja. Trudno się bowiem utożsamić z bohaterami, którzy nie mówią tym samym językiem, co my. Nie widzą świata naszymi oczami. Czy odbierają go w zupełnie inny sposób. Jest jednak pewna lekkość w opowiadaniu tej historii, która z pewnością każdego wrażliwca uniesie. Ja dałam się porwać. Zostałam wystrzelona w kosmos razem z tą dwójką młodych ludzi i musiałam odczekać swoje, zanim z powrotem wróciłam.


Dla mnie film jest kompletny. Zarówno scenariusz, jak i bardzo dobre kreacje aktorskie, w tym rewelacyjny . Na uwagę zasługuje grupa młodych aktorów. Czeka nas w przyszłości mały zawrót głowy z nimi związany, bardzo utalentowani młodzi ludzie. Nawet dla syna Arnolda S. zwanego Terminatorem, znalazło się w filmie miejsce, odległe wprawdzie. Bez straty dla filmu jednak. Świetna ścieżka dźwiękowa i równie dobre zdjęcia. Nie potrafię znaleźć minusów, więc pozostaje mi wam ten film polecić.
Moja ocena: 9/10

niedziela, 29 września 2013

AIN'T THEM BODIES SAINTS




Dużo mówiło się o tym filmie po Sundance. Z pewnością jest to jeden z lepszych obrazów tego roku i z pewnością zachwyca oko nieprzeciętnie pięknymi zdjęciami. Z pewnością również jest to jeden z przykładów promocji filmów samym plakatem. Jeszcze zanim zaczęło być o tym filmie głośno już zachwycał :-) Czy jednak sam film zasługuje na taki wielki kredyt zaufania, jakim obdarzyli go krytycy ? I tak i nie. Biorąc pod uwagę formę wizualną i problematykę, z pewnością jest to film niebanalny. Dramatyczne love-story z tąpnięciem. Problem w tym, że gdzieś w połowie drogi gubi się cały zamysł, a film podąża w bliżej nieokreśloną nicość.



Początek filmu przypomina zarysem historię Bonnie i Clyde. Młoda para Bob i Ruth, piękni, totalnie w sobie zakochani. Idylla. Spokój. Pola. Wiatr. Słońce. Ptaków śpiew. I tylko oni dwoje. Autor dość szybko budzi nas z letargu, gdy owa dwójka okazuje się być opryszkami, którzy popadają w poważne kłopoty z prawem. Kończy się więc rozłąką. On idzie do więzienia. Chroni jej skórę. Ona przy nadziei ma na niego wiernie czekać.
Nie jest to może historia wielce wyszukana. Jednak ten nudny schemat ma wzburzyć postać policjanta, granego przez Ben'a Foster'a. Człowieka, którego postrzeliła dziewczyna, a który cicho się w niej podkochuje. Trudno wyczuć relacje tej dwójki i to jest w tym filmie najciekawsze. Ciekawy jest również proces wyborów głównych bohaterów. Kiedy on po latach odsiadki ucieka z więzienia, a ona wiedzie swój spokojny żywot wraz z córką. Miłość Boba do Ruth jest jednak tak silna, że ten nie bacząc na spokój i nie myśląc o przyszłości swojej córki i Ruth robi wszystko, by ich do siebie ściągnąć. Czy Ruth chce ? Jak połączyć zdrowy rozsądek z głosem serca ? Czy iść za szaleńczą miłością i niestabilną przyszłością ? Czy pozostać przy rozwadze i pragmatyzmie oraz uczuciu, które może kiedyś tam za parę ładnych lat przerodzi się w miłość ? Może nie tak szaleńczą, ale z pewnością bezpieczną.



Obraz jest piękny, co doceniło również jury z Sundance przyznając nagrodę operatorowi Bradford Young. Cudowne ujęcia i gra światłem. Zdjęcia bardzo naturalne i jednocześnie niesamowicie żywe. Aż chce się podążać w te miejsca zaraz za bohaterami. A całość spinają piękne dźwięki muzyki country z bardzo prostym instrumentarium. Bardzo dobre kreacje aktorskie. Mara może nie jest mistrzynią dramaturgii, ale dobrze się spisała. Trochę słabo rozbudowana rola Foster'a, na którego zawsze liczę, ponieważ jest genialny i uwielbiam go za wszystko. Jednak tym razem to nie on świecił na ekranie, a lepsza połowa klanu Affleck'ów, czyli Casey. Jak dobrym aktorem jest udowadniał zarówno w ZABÓJSTWO JASSE'GO JAMES'A..., czy GONE BABY GONE. Rewelacyjnie oddał swoją postać pełną rozterek, miłości i złości. Jednak film w pewnym miejscu siada. Jakby autorowi, doświadczonemu w krótkometrażówkach, przeszkadzał nadmiar czasu, który ma do wykorzystania. Akcja schodzi na mieliznę, dialogi straszą pustką, a bohaterowie zachowują się jakby utknęli w czasowej próżni.



Mimo to polecam. To jeden z tych obrazów, które warto zobaczyć ze względu na swoją nieprzeciętną głębię. Liczyłam jednak, że będę miała swój dramat roku, tak jak miałam w przypadku MUSIMY POROZMAWIAĆ O KEVINIE w 2011r. Nie tym razem jednak. Najwyraźniej dramat roku jest jeszcze gdzieś przede mną, a ja sobie na niego cierpliwie poczekam.
Moja ocena: 7/10

WADJDA




Jeśli oceniać ten film, jako debiut filmowy, to naprawdę nie jest źle. Jednak poza tą masą krytyczną kryje się cała gama schematów, stereotypów, klisz, która skumulowana w takiej pigule może służyć przeciętnemu Amerykaninowi, Europejczykowi, jako kolejny powód by znienawidzić islam. Nie wiem, jak faktycznie wygląda życie kobiety w Arabii Saudyjskiej, ale po obejrzeniu wielu filmów z Iranu, czy Turcji ten wydaje się być mocno przesadny. To tak, jakby kabaret chcąc kogoś wyśmiać w swym 10 minutowym gagu przedstawił wszystkie cechy pejoratywne, jakie nam się z danym tematem kojarzą. I podobnie jest z DZIEWCZYNKĄ W TRAMPKACH, no może oprócz tego, że film kabaretem nie jest, ale pozbawiony humoru też nie.



Film generalnie traktuje historię kilkunastoletniej dziewczynki o imieniu Wadjda, która mówiąc ogólnie ma problem z systemem, kulturą, religią i miejscem w którym żyje. Jak na swój młody wiek jest niezwykle dojrzała. Buntuje się i krzyczy prosto w twarz wizerunkowi kobiety, jaki w kraju islamskim jest nakreślony. Tak to przynajmniej wygląda w oczach dorosłych. Nosi trampki, jako symbol zachodniego wyzwolenia, słucha zachodniej muzyki, nie zakrywa twarzy, bawi się z chłopcem i na dodatek chce jeździć na rowerze, co dziewczynkom nie przystoi. By zebrać pieniądze na rower postanawia wziąć udział w konkursie znajomości Koranu oraz jego recytacji.



W oczach Pani reżyser kobieta - arabka, to przedmiot (używam tego słowa świadomie) całkowitego ucisku. W filmie wszystkie kobiety są w jakiejś, chociaż najskromniejszej formie represjonowane. Podporządkowują się woli męża, bez jego zgody nie mogą nawet zmienić pracy. Gdy tymczasem mąż wcale nie musi mieszkać ze swoją rodziną. Żon może mieć na ile go stać. I generalnie jest bardziej gościem i dochodnym, niż stałym bywalcem. 
Szkoła to nie miejsce na emancypację. W oczach zacietrzewionej i nawiedzonej dyrektorki każdy przejaw bliskości kobiety wobec kobiety może zostać potraktowany jako lesbijski. Absolutnie nie można spotykać się z innymi mężczyznami, głośno rozmawiać, śmiać się, czy śpiewać, bo a nóż któryś z nich głos usłyszy, a głos to kobieca nagość, itp.itd. Oczywiście nie obyło się od aranżowanych małżeństw 10-latki z 20-latkiem oraz konieczności poruszania się po mieście wyłącznie w burce, co już nikogo nie dziwi. W każdym bądź razie mam wrażenie, że Pani reżyser mocno wykrzyczała mi swój feministyczny manifest w twarz. O ile jest on przekonujący, o tyle ja w takiej formie go nie kupuję, ponieważ nie lubię, jak ktoś mi się wydziera. A owa forma krytyki wyszła mocno krytykancko. 



Co zastanawia, Pani reżyser nie przedstawiła żadnej formy przeciwstawienia się owej religijnej kobiecej opresji. Żadna z kobiet nie buntuje się, nie krzyczy, nie przeciwstawia. Nawet swym mężom, o systemie już nawet nie wspominam. Jedynym rodzynkiem emancypacji w filmie jest owa dziewczynka w trampkach. Niestety jej wiek bardziej wskazuje na dziecinny wybryk, niż świadomą formę przeciwstawienia się uciskowi. Dziewczynka jest po prostu dzieckiem, które jak się uprze, zaprze, to jak wół do celu. To mała cwaniara, która dla własnych interesów potrafi tak owinąć wokół swego palca przeciwnika, że ten jak owca kroczy na rzeź. I sam fakt, braku sprzeciwu wśród dorosłych kobiet, daje mi do myślenia. Czy kobieta w wojnie z męskim światem uważa się za tak słabą, że nie podejmuje ryzyka już na starcie ? Czy też jest jej po prostu dobrze i wygodnie w związku, w którym mimo wielu niedogodności, jest po prostu bezpiecznie ? A może ci ludzie są wychowani w takim szacunku do tradycji i swojej kultury, że przyjmują ją za absolutny pewnik ? Trudno znaleźć odpowiedzi na te pytania w tym filmie.



Obraz mimo sporej dawki irytacji dobrze się ogląda. To miła dla oka historia o zadziornej dziewuszce. Człowiek się wczuwa, a los jej matki przeżywa do głębi. Reżyserka skutecznych użyła narzędzi, by odpowiedni poziom emocji z widza wyciągnąć. Sporo tu humoru, ale też i miejsce dla łez. Jednak cały czas warstwa ideologiczna mnie męczy, a raczej forma jej przekazania. A współprodukcja z Niemcami, karze sugerować, że ten film już na starcie miał mieć jeden cel ... dyskredytację.
Spotkałam wielu muzułmanów i jacy są tacy są, każdy ma swoje wady i zalety, z pewnością mają ogromny szacunek wobec swojej tradycji i kultury. To jest coś, co my, Polacy, zachłyśnięci nowomodą z Zachodu, gdzieś po drodze transformacji kompletnie zatraciliśmy. I tego im zazdroszczę i życzę im, żeby żadne amerykańskie rewolty w imię demokracji im tego nie zabrały. Problem w tym, że po historiach z terroryzmem, ortodoksyjnością religijną, która przejawia się momentami absolutnie nieludzko i absurdalnie, strzelają sobie w stopę i tego obrazu z naszych oczu tak łatwo już się nie wymaże.
W każdym razie film spokojnie można obejrzeć, jednak powiem szczerze widziałam wiele lepszych obrazów traktujących o doli arabskiej kobiety w sposób bardziej subtelny, wyszukany i piękny. Polecam libańskie i irańskie kino Pani Nadine Labaki, czy Marjane Satrapi.
Moja ocena: 6/10


sobota, 28 września 2013

TRAILER PARK BOYS: COUNTDOWN TO LIQOUR DAY



 
Kiedy ostatni raz oglądałam pełnometrażową wersję chłopaków z baraków potrzebowałam reanimacji od ilości wybuchów i salw śmiechu, jakie z siebie wydobywałam. I niewiele się w temacie zmieniło. Nawet po latach powrót do historii tego egzotycznego tercetu z Kanady nie stracił na wartości. Nadal bawią, nadal wywołują salwy śmiechu. To po prostu mega wyjebani w kosmos kolesie, którzy leją na wszystko i wszystkich, mają w dupie wszystko i wszystkich, co może nieść mylne wrażenie, że są tępakami i debilami do sześcianu. A to po prostu mało skomplikowani życiowi nihiliści z ogromnym pechem, który przyczepił się do nich, jak rzep do psiego ogona.




Każda z obydwu części pełnometrażowej historii o chłopcach z baraków rozpoczyna się oczywiście, jakżeby inaczej, od wyjścia z pierdla. W pierwszej części próbują zmienić swoje życie poprzez wielki skok. W drugiej części, więzienie trochę ich zresocjalizowało, bowiem uroczy Julian namawia chłopaków na własny, legalny biznes i nieodzownie związany z nim sukces. Co się dzieje dalej... to nawet wyobraźnia nie jest w stanie ogarnąć. Chłopacy z Gangu Olsena to przy nich wyrafinowani złodzieje. Julian to mastermind operacji, który bez swego drinola nigdzie się nie rusza. Może prowadzić auto w jednej ręce trzymając swoją ukochaną szklankę, a w drugiej jarać faję. Ricky, który wiecznie się buntuje. Ciągle marzy o plantacji marychy. Jego żona to striptizerka a córka kradnie grille sąsiadom. Wiecznie się kłócą, stąd Ricky swoje przerdzewiałe auto bez drzwi traktuje, jak dom. No i Bubbs z denkami od pepsi. Dla swych kotów zrobi wszystko, tak jak dla swoich przyjaciół Julian'a i Ricky'go. Jest też wieczny antagonista, czyli narąbany były policjant Lahey, podkochujący się w Julianie i jego kochanek męska prostytutka Randy, którego chłopaki ogolili i wymalowali łeb niezmywalnym flamastrem.
I tak wilk goni zająca, a zając obmyśla kolejny genialny plan, który oczywiście skończy się beznadziejnie, a nasi bohaterowie, jak zwykle skończą w pace. Czy robią sobie coś z tego ? Absolutnie nie. Potrafią opchnąć marychę klawiszom, i ukraść radiowóz spod komisariatu. W pace bawią się dobrze, nawet lepiej niż na wolności, może dlatego tak chętnie i często do niej wracają.



COUNTDOWN TO LIQOUR DAYS niestety jest słabszy od poprzedniej wersji. Mocno ugrzeczniony. Oczywiście ilość puszczonych faków Ricky'go jest jak nieskończoność. Brakuje mi jednak pazura z poprzedniej części, nie mówiąc o serialu. Julian otwiera legalny interes, Ricky się edukuje, a Bubbles umawia z dziewczyną. Czyli to co wydaje się absolutnie naturalne dla przeciętnego człowieka, dla tej trójki jest kompletnym dziwactwem. Ich powrót do normalności kończy się więc porażką, co wymusza na nich szukanie bardziej radykalnych (czyt.debilnych) pomysłów.



Chłopaki z baraków, nie byliby sobą, gdyby nie masa zajebistych dialogów. To nie jest komedia slapstickowa. Całą moc scenariusza tej komedii położono na budowie postaci, zajebistych indywiduów oraz ich konwersacji. Nie ma co tu szukać angielskiego wyrafinowania i podszytej intelektualnej ironii. Mamy tu raczej do czynienia z mało wyszukanym sarkazmem, totalną obrazą jednostki oraz darciem łacha z systemu, który próbuje nam wmówić, co dla nas jest dobre, a co nie. Prawo wyborów bowiem bohaterowie pozostawiają sobie samym, robiąc wyłącznie to, na co mają ochotę. Pokazując przy tym pięknego, dużego, soczystego faka konwenansom, hipokryzji i generalnie pojmowanej normalności. W tym przypadku patologia jest urocza.
Polecam zarówno te dwie pełnometrażówki (tj. z 2006 i 2009r.), jak i serial. Sama tak się natchnęłam, że najprawdopodobniej znów do niego wrócę. Chłopaki, jak mało kto potrafią poprawić mi humor, a skoro Wilfred się już skończył, to oni są następni w kolejce postaci, które rozwalają mnie swoim "byciem". Jestem absolutną fanką wyrafinowania Juliana :-D
Moja ocena: 8/10

czwartek, 26 września 2013

MUCH ADO ABOUT NOTHING




Walczyłam jak mogłam, ale właśnie czuję, że poległam. Choróbsko mnie dorwało. Z jednej strony to masakra jakaś, z drugiej świetne wytłumaczenie na nie sprzątanie, nie gotowanie, nie pracowanie, nie robienie niczego w ogóle. Paluszek i główka to szkolna wymówka. Więc trochę po macoszemu potraktuję opis tego filmu, wybaczcie.


WIELE HAŁASU O NIC to genialne podsumowanie tego filmu. Filmu, który narobił sporo HAŁASU na festiwalu w Toronto. WIELE się o nim mówiło. Zbyt wiele, jak się okazuje. Mimo ciekawego podejścia do odświeżenia klasyki literatury, nie ma w tym obrazie NIC poza tą interesującą prezentacją.



Zacznę więc od pozytywów. Obraz to oczywiście filmowa adaptacja dzieła Szekspira. I podobnie jak Baz Luhrmann z ROMEO I JULIA, tak i Whedon przenosi klasykę do czasów współczesnych. A dokładnie do wielkiego domu na bogatych przedmieściach. Bohaterowie więc swe miłosne rozterki przeżywają wśród kuchennego blatu. Wojenne nowiny sprawdzają na komórkach. Strażnicy wyposażeni są w broń i obserwują domowników zza kamer. A biesiada odbywa się wśród dźwięków współczesnej muzyki. I tu mam problem. Z jednej strony sam pomysł przeniesienia klasyki w czasy współczesne nie jest niczym nowym, z drugiej jest to dość zabawna forma przekazu staroangielskiego romansu/komedii przy współczesnym entourage'u. I sama już nie wiem, czy się zachwycać, czy podejść chłodno do tematu. Whedon nie odchodzi jednak zbyt daleko od klasyki, bowiem język szekspirowski pozostawił jako nienaruszony. Może tylko z amerykańskim akcentem brzmi on komicznie.
Z ciekawostek dodam, że film został nakręcony w domu reżysera. Praca na planie trwała 12 dni. Whedon nie tylko sfinansował i wyreżyserował, ale też zaadaptował scenariusz. Jest to więc absolutnie autorski, niskobudżetowy projekt, któremu z pewnością nie brakuje profesjonalizmu.



I na tym skończyły się moje plusy. Sporym minusem jest monotonia filmu. Niestety dla Whedon'a, w pamięci mam wersję z 1993r. I jest ona po prostu lepsza. Więcej w niej bowiem energii i życia. Zdecydowanie lepsze aktorstwo. I dalej pozostanę przy stanowisku, że nikt tak filmowo nie rozumie Szekspira jak Kenneth Branagh. Nie rozumiem również powodu tworzenia tego filmu w czerni i bieli. Jeśli bowiem autor chciał poprzez lokalizację uwspółcześnić romans, nie mogę znaleźć wytłumaczenia dla zastosowania monochromu. Może gdyby obraz był kolorowy akcja nabrałaby żwawości.
Kolejny mankament to aktorstwo. Nie ma tu wielkoformatowych gwiazd, no może poza 'iem. Generalnie można opisać towarzystwo jako mało przekonywujące, raczej snujące się po pokojach i wypowiadające swe kwestie bez większego przekonania. A chemii pomiędzy Beatrice a Benedick'iem (poza swym czubieniem oczywiście) za cholerę nie widziałam.

Także pozostaję w opozycji do nowego dzieła awendżerowego Whedon'a. Jego odpowiedź na klasykę nie weszła mi za bardzo i nadal obstaje przy wersji Branagh. Także kto ma chwilę to zapraszam, ale niekoniecznie. Jeśli bowiem już ma się tę chwilę, to zdecydowanie polecam wersję z 1993r. Wiele halasu o nic.
Moja ocena: 5/10

środa, 25 września 2013

CBGB




Nie przypuszczałam, że 'owi uda się stworzyć ze zwykłej historii o powstaniu i aktywności klubu muzycznego, niebanalny obraz, który de facto jest złożonym hołdem muzyce punk.



Hilly Kristal - jest głównym prowodyrem, pomysłodawcą, założycielem klubu CBGB i jednocześnie głównym bohaterem filmu. Miller dość odważnie przykleja etykiety zarówno Kristalowi jako ojcu chrzestnemu nowojorskiej sceny punkowej, jak i paru innym muzykom. Dla jednych może być to dość kontrowersyjne zamierzenie, jednak nie mnie to oceniać. Ja staję w gronie estetów i bawię się formą i muzyką, która płynie z ekranu.


A jest na co patrzeć. Ta z pozoru błaha historia jest urozmaicana komiksowymi wtrętami, odnośnikami graficznymi, czy animacjami. Obraz dzięki temu staje się niepozorny, niebanalny i dość oryginalny. Nie ma w nim typowego chronologicznego odliczania wydarzeń. Część komiksowa bowiem nie jest wyłącznie walorem wizualnym, pełni również funkcję zegara odliczającego kolejne wydarzenia. Dzięki czemu całość ogląda się z niesamowitą lekkością. Człowiek nie jest przytłaczany faktograficznymi historiami.


Fajnie sportretowany został sam główny bohater. Swoje braki w wizerunku nadrabia niesamowitą nonszalancją i luzem w sposobie bycia. To wieczny nieudacznik. Co się tknie to przeistacza w porażkę. Zwłaszcza finansową. Kasa się do niego nie lepi. Wręcz jak trąd z nadmiarem i brakiem umiaru Kristal się jej pozbywa. To pomaga bezdomnym, to funduje darmowe drinki połowie dzielnicy, to finansuje dziwaczne i skazane na porażkę projekty. Jest w nim coś jednak z niepokornego ducha. Może dlatego też dzięki niemu CBGB stało się mekką dla takich grup jak TALKING HEADS, RAMONES, TELEVISION, BLONDIE, PATTI SMITH, IGGY POP itd.. Może ta dziecinna naiwność i wiara w człowieka spowodowała, że klub stał się nadzieją dla młodych, biednych kapel na wypromowanie się. A Kristal naprawdę nie dbał o kasę. Nie dbał o wizerunek. Nie dbał nawet o siebie. Dla niego najważniejsza była muzyka. A jedyny warunek, jaki stawiał każdej kolejnej kapeli chcącej wystąpić w klubie to granie wyłącznie własnej muzyki. Ta zasada przeszła już wręcz do historii. Najzabawniejsze w tym to fakt, że Kristal był wiecznie spłukanym luzakiem, który wyłącznie stosował tę zasadę, by nie płacić tantiem za cover'y.



Sam film nie jest wyłącznie czystą retrospektywą wydarzeń klubu z jego wczesnego istnienia. To naprawdę zabawna historia o uroczym nieudolnym przedsiębiorcy, jakim był Hilly. Genialnie zagrał go Ta gra ciałem, wyraz twarzy, no i rewelacyjne dialogi - wszystko w nim było kompletne. To człowiek chodzący na permanentnym haju. Pełna maniana.
Oczywiście całość spina taki soundtrack, że dostałam całkowitego mózgojebu - już odkurzone zostały stare płyty, już odpowiednia zrzutka na USB i pełen wzrusz.
Zatem polecam wszystkim fanom starego punk'a, zainteresowanym, i generalnie wielbicielom słodkich lat 70/80-tych. Aż chce się sięgnąć po wcześniejsze projekt Randalla Miller'a.
Moja ocena: 7/10

wtorek, 24 września 2013

WELCOME TO THE PUNCH




Powód dla którego ociągałam się z tym filmem był prosty i jego poprzedni film SHIFTY, który mówiąc lakonicznie był mocno poniżej przeciętnej. I jedynie obsada przekonywała mnie, by jego najnowszy film zobaczyć, aczkolwiek dużo wody upłynąć musiało. Albo mnie się coś we łbie pokotłowało, albo Creevy osiągnął nowy stopień wtajemniczenia, bo CZAS ZAPŁATY, to naprawdę dobry kryminał.
 

Opinie o tym filmie są raczej skrajne. Od tych pozytywnych do negatywnych, zarzucających obrazowi klisze, schematy, marną kreację schwarz bohaterów i źle nakreślone postaci. Należy nadmienić, że zarówno za kamerą, jak i za scenariuszem stoi sam Creevy. Nie ukrywam, że postaci faktycznie pociągnięte są grubą krechą. Film też zdecydowanie trąci kliszą, a relacje policjant - przestępca łączy dziwna zażyłość przypominająca tą z HEAT. 
Staram się zawsze znaleźć usprawiedliwienie dla każdej słabości i wychodzę z założenia, że mało jest filmów, które wnoszą powiew świeżości do kina. Można by rocznie zliczyć je na palcach jednej ręki. I gdyby w ten sposób podchodzić do oceny każdego filmu, systematyka byłaby prosta jak budowa cepa - dobry film, zły, dobry, zły itp.itd. Życie nie jest skonstruowane wyłącznie z czerni i bieli o czym próbował nas swego czasu przekonać Kaczyński. Jesteśmy skazani na półśrodki, ersatze i namiastki. Więc i w WELCOME TO THE PUNCH znajduję masę półśrodków, które w fazie końcowej okazują się przyzwoicie dobre.



To klasyczna opowieść policjant - przestępca. Problem w tym, że granica zła owego przestępcy w pewnym momencie ostro się zaciera. Masa tutaj wtrętów o korupcji. O traumach policyjnych przeżyć. O szoku utraty bliskich. Klasyczny kryminał. Ścigają złego, który wcale nie jest zły, a jest tylko "półzły". I ten "półzły" ściga "megazłego", który postrzelił jego syna. Aby koło zatoczyło pełny krąg, nadmienić trzeba, że ten "półzły" w przeszłości okaleczył policjanta, który z chęci zemsty i poniekąd poczucia sprawiedliwości gania go po całym Londynie.



Na uwagę zasługuje akcja. Praktycznie zawiązuje się od samego początku. Nie trzeba czekać pół filmu, by w końcu zaczęło się coś dziać. Są intrygi, choć nie wyszukane. Całość wystarczająco trzyma widza w napięciu, by ten z ciekawością podążał za kolejnymi irracjonalnymi eskapadami bohaterów. A propos scena z babcią na kanapie - palce lizać !!!
Jednych oczywiście mogą razić wtręty o lojalności i honorze przestępcy, ale tutaj wydają się one dozowane z absolutnym umiarem. Całość otacza świetna ścieżka dźwiękowa Harry Escott'a (WSTYD, I AM SLAVE) i bardzo dobre kreacje 'a, 'a, czy 'a. Na większą uwagę zasługuje również aktorka . Już któryś raz z rzędu widzę ją w naprawdę dobrych dramatycznych rolach (Niepamiec , Disconnect , Kryptonim: Shadow Dancer) i mój nos węszy wielki talent :-)



Nie jest to może klasycznie porywający kryminał w stylu HEAT. Jednak zaciekawił mnie na tyle mocno, że nie zapadłam przy nim w codzienną popołudniową drzemkę, co naprawdę rzadko się zdarza. Całość ogląda się z wielką łatwością, nie nuży, przyciąga. A ja dałam się ponieść urokowi Mark'a Strong'a i na takiego przestępcę, aż miło patrzy się na ekranie :-)
Moja ocena: 7/10

ps. dla ciekawostki dodam, że film wyprodukował Ridley Scott. Co dla niektórych niekoniecznie będzie zachętą. Nadmieniam o tym jednak z powodu ostatniego news'a jakoby Grochowska miała grać u Ridley'a Scotta. Wrong !!!! On ma ten film wyłącznie produkować, więc bez większej podniety, biorąc pod uwagę ostatnie dokonania naszego rodzimego babskiego duetu Rosati-Miko :-)

niedziela, 22 września 2013

3096 TAGE





3096 czyli ilość dni przetrzymywania uprowadzonej Nataschy Kampusch przez porytego Priklopil'a. Dziwię się trochę sfilmowaniu tej historii. Po całej schizie związanej z Fritzlem, która wstrząsnęła światem, historia Kampusch była gwoździem do trumny dla Austriaków. A już kompletnym dla ichniego systemu sprawiedliwości. Dlaczego się więc dziwię ?, ponieważ filmowanie wynurzeń dziewczyny, której losy są mega kontrowersyjne i otwarte do dziś trochę trąci myszką. Oczywiście nie kwestionuję jej tragedii, bardziej polegałabym jednak na faktografii. Syndrom sztokholmski, udział w porwaniu matki i jej związku z Priklopil'em, domniemanie jego zamordowania, związki z mafią pedofilską, współudział osób trzecich w porwaniu, ciąża Kampusch i jej zatuszowanie, jej wręcz małżeńskie przywiązanie do oprawcy to tylko część nierozwiązanej łamigłówki. Film natomiast w żaden sposób do nich nie nawiązuje. To wyłącznie wersja wydarzeń porwanej dziewczyny. Jak bardzo jest ona zbliżona do faktów ?, cóż... polecam parę sieciowych artykułów, mogą nam trochę rozjaśnić w głowie.



Biorąc pod uwagę jednak sam film, jego konstrukcję i dramaturgię to absolutnie bez szału. Na szczęście historia broni się sama. Natomiast aż się prosi, by wycisnąć taką ilość dramatu i tragedii z niej, że każdemu przeciętnemu widzowi poszłoby w pięty bez mydła. Mnie nawet czapka nie drgnęła. Po takim filmie, jak chociażby Michael tematycznie wręcz bliźniaczy, 3096 DNI wydają się męczybułą bez wyrazu. Ten obraz przypomina mi swoją konstrukcją bardziej fabułę dokumentalizowaną, niż dramat. Aktorstwo momentami jest sztuczne, jakby plastikowe i na siłę, jeszcze ten angielski (skąd ten pomysł). Bezpłciowa chronologia wydarzeń strasznie zaniża poziom, jakbyśmy odliczali dni w kalendarzu. Myślę, że w głównej mierze to zasługa aktorki , która nie pochwyciła tak ciężkiej roli. A aktorzy trzeba przyznać doborowi, zwłaszcza ci skandynawscy - , który absolutnie mnie negatywnie zaskoczył oraz - było jej tak mało, że naprawdę trudno ocenić. 



Z pewnością jest to historia, która powinna ludzi uczulać na każdego rodzaju specyficzne, czy dziwne zachowania, które mają w okół nas miejsce. Może 10 razy się człowiek pomyli, ale jak chociaż raz się trafi, to będzie to sukces. I choćby dlatego warto oglądać takie filmy. Różne friki żyją wśród nas, a niestety w krok za większą swobodą i wolnością, kroczy większe zboczenie. Z drugiej strony może to być niezły alert dla rodziców. Jak przestrzegać przed potencjalnymi sytuacjami dzieciaki, jak próbować unikać pewnych sytuacji. Oczywiście wszystko musimy brać w granicach zdrowego rozsądku, nie ma takiego kontrolera co by skontrolował każdą śrubkę na tym świecie. 
To również świetny obraz choroby psychicznej, jaka zżerała bohatera. Zaborcza matka, masa kompleksów, wyalienowanie i antyspołeczne zachowania. Człowiek ze zdumienia przeciera oczy, że nawet własna matka nie dostrzega zagrożeń w życiu swego dziecka. Obiektywizm wobec własnych dzieci najwyraźniej nie jest najmocniejszą stroną rodziców.


Z pewnością jest to historia wstrząsająca. Nawet trudno mi się wzbić na wyżyny empatii, bo każda taka próba wręcz boli. I z pewnością tragizm sytuacji niejednego widza zszokuje. Mnie jednak po rewelacyjnym MICHAEL'U - też austriackim - film nie zszokował. Nie poczułam przysłowiowego bólu istnienia. I dla mnie to największy mankament tego filmu.
Mimo to polecam, aczkolwiek ostrzegam przed faktografią - nie wszystko co widzimy na ekranie jest w 100% zgodne z prawdą. 
Moja ocena: 5/10 

THE DREAMERS




Dziś o godzinie 22:44 rozpocznie się astronomiczna jesień i gdyby nie fakt, że jutro trzeba jechać do roboty i jak zwykle za winklem psy będą stały z balonem, to jest to kolejna świetna okazja do przechylenia nie jednej sety. Jesienna deprecha zaczyna się. I jak to Kury śpiewały:
Ból przemijania
Choroby, wojny, rozpacz
Wszystkie ciemne strony życia
Dręczą mnie ach kurwa mać!
 


I ten ostatni okrzyk jesiennej radości faktycznie mnie dręczy w kontekście MARZYCIELI. Z jednej strony piękno i klasyka, z drugiej fabuła i ach kurwa mać ! 
, w przypadku tego filmu ta postać jakoś mnie nie dziwi, stara się uchwycić esencję, klimat, atmosferę lat 70-tych we Francji na przykładzie grupki młodych ludzi. Dwójka rodzeństwa angielsko-francuskiego pochodzenia plus Amerykanin. Trudno stwierdzić, czy w ramach nudy, czy eksperymentu, czy podejścia "na przekór" rodzeństwo zaprasza gościa, by zamieszkali wspólnie w mieszkaniu rodziców. I tak rozpoczynają swoje dość intrygujące i mocno specyficzne gierki.



Ten film jest równie dekadencki, co zachowania tej trójki. Seksualne rozpasanie, wolność ideologiczna, rewolucja w każdej dziedzinie życia. I chyba nie podążam za tym stylem życia i nie bardzo go akcpetuję, bo drobne mi się w kieszeni nie zgadzają, gdy kolo głosi peany w imię Mao, popiera komunistyczne zadymy, popijając burżuazyjnym winem Chateau rocznik '54. Ani to kloszard, ani bitnik, po prostu pełna emancypacja wywodząca się z nudy i pragnienia zaakcentowania swej bytności na tej Ziemi. I nie ważne jak irracjonalne i głupie zachowanie to będzie. Im bardziej skraje, im bardziej kontrowersyjne, im bardziej głośne, tym lepiej. Jeśli dodamy do tego niczym nieuzasadnione, wręcz kazirodcze przywiązanie rodzeństwa - drobne wypadły mi dziurą w kieszeni i już kompletnie się pogubiłam. W oczach Bertolucci'ego to europejczycy są postępowi, rewolucyjni, gdy tymczasem amerykanie jak owca na rzeź prowadzona, powolnie poddaje się politycznym rygorom swego państwa. W filmie młody Amerykanin jest głosem rozsądku, próbą wyrównania balansu, który powoli gnił i robił się niezdrowy. 


 
Z drugiej strony Bertolucci tą dziwną polityczno-miłosną mieszankę próbuje skontrastować z potrzebą zmian i podążania za nimi. Z miłością i obroną wolności. To tak, jakby na naszych oczach dokonywała się rewolucja a my spokojnie się jej przyglądali. Bohaterowie są młodzi, energiczni, to pasjonaci i trudno im podporządkować się tak łatwo zmianom. I jeszcze trudniej przyzwolić na ich ograniczenie. To właśnie pobudza w nich buntowniczą naturę i specyficzną metodę wyrażania swego niezadowolenia poprzez perwersję, dekadentyzm i niszczenie każdej formy, która kojarzyła się ze starym systemem. Podobno młodość rządzi się swoimi prawami, więc mimo faktu, że ciężko ogląda się takie scenki rodzajowe, tłumaczę to durnym wiekiem dorastania. I niech im będzie na zdrowie !



Poza tą otoczką, film to wspaniały hołd oddany kinematografii. Bohaterowie to pasjonaci kina. I nie tylko oni podążają za dawnymi klasykami, ale podąża za nimi kamera, a wszystko przeplatane rewelacyjną muzą Joplin, Hendrixa, czy The Doors. Wspaniale patrzy się na zdjęcia i scenografię. Mieszkanie bohaterów to moje marzenie, odrzucając oczywiście cały ten nieład, brud i smród. Jest to po prostu kolejny przykład filmu, który można oceniać za równo za fabułę, jak i realizację. I jeśli o mnie chodzi, to Bertolucci stworzył cudny film pod kątem technicznym. Jednak cała ta pretensjonalność, młodzieńczy bunt i przekora mocno mnie irytują. Kontrowersyjność poprzez negację obowiązujących zasad. Niedojrzałość bohaterów polegała jednak na tym, że absolutnie nie potrafili poradzić sobie z konsekwencjami własnych wyborów. Nie zawsze trzeba staczać się tak nisko, by stać się nihilistą ;-) Aktorsko też bez szału. Green została wyciśnięta jak cytryna. Osiągnęła swoje apogeum umiejętności aktorskich, choć moim zdaniem potrafi zagrać dojrzalej, co udowodniła swymi późniejszymi filmami (CRACKS, WOMB, PERFECT SENSE). Panowie (Pitt i Garrel) bardzo średnio, choć miło zawiesić oko na Garrel'u. Całość jednak spina niesamowite wyczucie, doświadczenie i talent Bertolucci'ego i dzięki niemu ten film jest po prostu dobry.
Moja ocena: 7/10

sobota, 21 września 2013

AFTER EARTH




Jak widać rodzina Smith'ów jest bardzo przedsiębiorcza. Sami wykreowali projekt, wyprodukowali i w nim zagrali. Nie ma lepiej. Z pewnością stworzyli fajną bajkę dla swoich wnuków. Jednak w natłoku tegorocznego wysypu filmów sci-fi po prostu zginie.


Niby to sci-fi, ale ja bym poszła innym tropem. To futurystyczna baśń o relacjach ojciec-syn i odbudowywaniu więzi. 
Początek trąci post apokaliptycznym klimatem, jak to ludzkość niszczy Ziemię i musi skolonizować inne planety. By potem powoli przejść w walkę o przetrwanie i wyścig z czasem wraz z filmowymi potworkami. Nie da się ukryć, że filmowi brakuje świeżości, nawet jest niezłą kliszą kliku wcześniejszych tytułów (trochę wygrzebano z I AM LEGEND, HUNGER GAMES, BATTLEFIELD EARTH, STARSHIP TROOPERS). Nie zmienia to faktu, że jest to jeden z lepszych filmów 'a od lat. 



Może faktycznie niewiele w tym filmie logiki. Przez cały czas zastanawiałam się, dlaczego przy takim rozwoju technologicznym nikt nie mógł wpaść na wymyślenie broni palnej na Ursę, tylko męczą się wypasionymi nożykami. Kompletna bzdura. Ale zostawiwszy logikę w kieszeni nadal uważam, że całość nie jest taka zła, jak ją malują. No dobrze, może scenariusz i dialogi, też nie są na wysokim poziomie. Może faktycznie historia nie należy do tych extra złożonych i rozbudowanych. Jednak, gdy pozostaniemy przy gatunku bajek, to znajdźcie mi skomplikowanie i intelektualizm w nich. A ten film to po prostu jedna wielka bajka. Tak go przynajmniej odbieram.



Dużo też w necie czepialstwa, co do samego występu Smith'ów. Will w tej swojej hardej pozie wygląda dość karykaturalnie, to się zgodzę. Natomiast synalek od czasów KARATE KID nabrał niesamowitej ogłady. Zagrał naprawdę dobrze. Chłopaczyna ani nie jest drewniany, ani monotematyczny. Potrafi przybierać odpowiednie pozy do odpowiedniej gry i jakby nie patrzeć kamera go lubi.
Jeśli mam porównywać poprzednie dokonania Shyamalan'a to stwierdzam, że jest nieźle. Nieszczególnie się nudziłam, raczej byłam ciekawa, jak potoczą się losy bohaterów. Nie ma w filmie durnawych pomysłów wyciągniętych z dupy, jak w jego poprzednich filmach. Konwencja trzyma się kupy. Nie jest może zajebistym reżyserem, co widać na ekranie (sztampa goni sztampę), ale nie ma też tragedii. Jeśli ktoś jednak szuka wywalonych w kosmos akcji to nie ma szans... to nie ten film. Obrazowi bliżej do OBLIVION, niż do AVATAR.
CGI bardzo przeciętne, bardzo bardzo. Jednak jeśli film mnie katorżniczo nie wynudził, i nawet, dotrwałam do końca, to znaczy, że obeszło się bez reanimacji. Fajne kino na niedzielne poobiedzie z rodziną.
Moja ocena: 5/10

piątek, 20 września 2013

ATA SOVA DO




JEDZ, ŚPIJ, UMIERAJ - czyli motto życiowe imigrantów z kraju byłej Jugosławii, pracujących w Szwecji. 
Liczyłam na więcej w temacie smutnej prawdy o życiu robola na obczyźnie. Kto jak kto, ale Polacy przyzwyczajeni są do "saksów". Można popłynąć myślą dalej i stwierdzić, że dla części Polaków bycie białym murzynem znaczy tyle samo na obczyźnie, co na własnym podwórku. Mam jednak nastrój tzw. bez kija nie podchodź i generalnie stałam się jakaś taka mocno wymagająca, bo mało który film ostatnio mnie cieszy. Ale do rzeczy...



Film nie pokazuje drastycznych obrazków z wyzysku pracownika. Wręcz przeciwnie. Skandynawski umiar i ludzkie podejście, aż rażą. Oczywiście w pozytywnym znaczeniu. Nikt tu nikogo nie molestuje, nagabuje, wyzyskuje. Każdy jest nadzwyczaj miły i uprzejmy, a nawet gdy dochodzi do kwestii zwolnień grupowych obywa się bez histerii i wyrywania kłaków, a i na lodzie nikt nie pozostaje. Jakoś to wszystko nadzwyczajnie zhumanizowane, aż oczy ze zdumienia przecierałam. Nawet do braku tolerancji zbytnio przyczepić się nie można, bo jak się w filmie okazuje to imigrant potrafi zwyzywać od niggerów innego imigranta. Ludność rdzenna raczej chłodno i z dystansem podchodzi do tego typu kwestii, jakby wyznawali zasadę, "wyrżnijcie się w pień sami, na tym tylko skorzystamy". I tak brnąć dalej w ten filmowy las drobne mi się nie zgadzały coraz bardziej, jedynie co kupy się trzymało, to depresyjna lokacja rodem z krainy wiecznych samobojców-skrytobójców.



Główna bohaterka, niezaradna życiowo dziewoja, która doświadczenie w pracy przy taśmie rozpoczęła w wieku 16-lat, mocno irytuje. Z jednej strony jej przywiązanie do ojca jest pochwały godne, z drugiej to przywiązanie jest kulą u jej nogi. Tata gotuje, tata wypierze, jak się koło dupy pali, tata kasę załatwi. Dziewczyna wprawdzie pełna werwy i energii, ale zachowuje się jakby co dopiero z drzewa zeskoczyła. Jest chaotyczna i naiwna. Wydaje się, że kluczem do sukcesu są wyłącznie chęci. A brak wyobraźni rekompensuje nadpobudliwością.



Zastanawiam się jaki cel przyświecał autorce w tworzeniu tego filmu. Czy chciała zobrazować ciężkie życie imigrantów, a może problem bezrobocia na szwedzkiej wsi, a może konieczność dokonywania trudnych decyzji spowodowanych sytuacją zawodową ? Okazuje się, że imigranci wcale tak ciężko nie mają, wszędzie spotykają się z życzliwością. Mogą liczyć na opiekę socjalną, na urzędy pracy, na psychologów. Nawet sam problem bezrobocia nie straszy kłami. Jak się dobrze przyjrzymy, to bohaterka mogłaby mieć kilka fajnych ofert, cóż z tego jak lenistwo i głupota bierze górę. Jakby nie patrzeć z każdej strony, bohaterce nie dano odczuć, że jest w czymś gorsza lub inna od rdzennej społeczności. Może faktycznie monotonia praca-dom-praca-piątek-piwo-sobota-kac-niedziela-sen-praca-dom-praca etc. może napawać o stany lękowe i depresyjne, ale wydaje mi się, że bohaterka lubi to co robi, mało tego denerwuje się, gdy roboty nie ma. No i takim oto sposobem stwierdzić muszę, że film nie wywarł na mnie żadnego wrażenia. Ani dramatyzmem, ani problematyką. Szwedzkie jedz, śpij, umieraj okazuje się bardzo przyjemną drogą do agonii... o wiele przyjemniejszą, niż ta którą znamy z własnego podwórka.
Moja ocena: 5/10

środa, 18 września 2013

PLAY




Jakoś nie mam ostatnio weny na słowotwórstwo. Gdyby było milion innych sposobów na wyrażanie myśli, emocji itp.itd. wybrałabym pewnie ten stydwudziestotrzy tysięczny, byleby tylko nie pisać.
Jak bardzo mnie ten film wymęczył ... brak mi słów do opisania. Ale od początku...


Film opowiada historię dwóch grup chłopców. Grupa czarnych imigrantów szlaja się po mieście w poszukiwaniu frajerów do okrojenia. Głównym celem są mali biali chłopcy, ich komórki i portfele. Historia sama w sobie wydawałaby się prosta. Cały jednak klucz tkwi w podejściu autorów do tematu.
Nie jeden z nas słyszał o tzw.skandynawskim modelu wychowania dzieci. Pełna wyrozumiałość, absolutny zakaz stosowania tzw.kar nawet jeśli miałby to być zwykły klaps, czy głośne karcenie dziecka. Dziecko jest równym partnerem wobec rodziców i dorosłych. I na zasadach partnerstwa relacje dziecko-dorosły/rodzic są kształtowane. Większość widzi w takim systemie masę zalet. Jednak dobrze wiemy, że nie ma idealnych systemów. W rękach patologii każda najlepsza, najzdrowsza idea kończy się tragedią. Prędzej, czy później. Wydaje mi się, że nadmiar wyrozumiałości kończy się tam, gdzie zaczyna brak zdrowego rozsądku. Skrajność przechodzi w skrajność a brak wypośrodkowania tworzy karykatury. I za taką karykaturę właśnie wziął się



Podobnie, jak w swym bardzo interesującym filmie De ofrivilliga (2008) Ostlund skupia się na problemie młodzieży. Idąc dalej kreuje obraz wyrachowania i absolutnego jej zepsucia przy totalnej porażce systemu. Owa tolerancyjność wobec młodzieży poległa na polu, w którym przeważa zło i agresja. Filmowa grupa czarnych imigrantów, do okradania używa bardzo intrygujących środków. Ich sposób postępowania i myślenia przypomina myślenie dorosłego człowieka. To już nie są maleństwa, niewinne dzieciaki. To kompletna machina do czynienia zła. Wszystko jest przemyślane do ostatniego detalu. Grają w gry przeznaczone dla dorosłych. Układ dobry - zły policjant, psychiczne tortury, by ostatecznie tak zmanipulować nieświadomymi niczego dzieciakami, że ci sami dobrowolnie oddają im to, co w zamiarze było przedmiotem molestowania. W oczach systemu grupa czarnych jest absolutnie niewinna. W oczach etyki, to czysta patologia i prosta droga do recydywy.




Ostlund w obu tych grupach pokazuje również pewien dysonans mentalności chłopców. Świetnie obrazują to zawody biegowe pomiędzy katem, a ofiarą . Zwycięzca zgarnia wszystko, czyli to co mają przy sobie najcenniejsze. Wyznaczają trasę, zasady, 3,2,1, start... Problem w tym, że poziom pojmowania uczciwości i fair play rażąco różni się u obu uczestników biegu. Co poniekąd przekłada się na realne funkcjonowanie w społeczeństwie. Oczywiście chłopiec z drużyny czarnych oszukuje, przypisując sobie zwycięstwo. W jego podręczniku życia nie ma równych zasad, jest za to jedna - prawo siły.
Oklund w bardzo inteligentny, delikatny, a jednocześnie dobitny sposób obnaża rysy systemu wychowawczego Skandynawów. I w tym kontekście wymowna jest ostatnia scena. Dwójka rodziców nagabywanych i okradzionych chłopców odszukuje jednego z członków grupy małych gansterów i postanawia go nastraszyć i odebrać mu skradziony telefon. Cały proceder ma miejsce w biały dzień w miejscu publicznym, niestety. A dlaczego niestety ? Mały cwaniak tak świetnie zmanipulował całą sytuację, że rodzice okradzionego chłopca okazali się przestępcami. Do świadków nie docierała wiadomość, że mają przed oczami złodzieja. Dla nich to mały, biedny imigrant. A skoro imigrant, do tego czarny, to już z samego założenia będzie miał cięższe życie. A skoro jego życie z pozoru będzie o wiele trudniejsze, należy mu się wyjątkowa wyrozumiałość. Absurd sytuacji nabiera takich rozmiarów, że prawi okazują się przestępcami, a przestępcy ofiarami. 
Co ciekawe, obrywa się również rodzicom. Nieobecnym, nieuchwytnym, pozwalającym na samowolne włóczęgi po mieście. Z drugiej strony, winić ich, czy system, który uczynił z nich marionetki ? Wystarczy spojrzeć, jak reaguje społeczeństwo na zaczepki, awantury i burdy filmowej gówniarzerii - bierni, cisi, skuleni, jakby chcieli być niewidoczni i przestraszeni. Każdy objaw odwagi kończy się agresją małych bandytów.



Oglądając pierwsze 30 minut miałam ochotę wyłączyć film w cholerę. Moc wkurwienia przekroczyła bowiem poziom krytyczny. Tak mną nie targało od czasów Haneke FUNNY GAMES. Irytacja przeplatała się ze złością. Raziła głupota i bezmyślność. Gdybym miała oceniać film pod kątem wywołanych emocji byłaby pełna pula. Niestety obraz ma też swoje mankamenty. Przede wszystkim monotonia. Przez te pierwsze 30 minut wmawiałam sobie... poczekaj, daj szansę kropkowi, przecież to nie Anatola, przecież nie będą tak łazić w koło Macieju przez bite dwie godziny. I tylko mój wrodzony upór przytrzymał mnie przy ekranie. I pyliło się. Warto poczekać. Film nabiera sensowności i kolorytu od połowy, ale braku emocji nie brakuje od początku. Może również razić statyczność kamery. To oko obserwatora ze sztywnym karkiem, jak to zwie. Część akcji potrafi się rozgrywać poza kadrem, a do nas dochodzą wyłącznie dźwięki.
Mimo wszystko warto. To kawał interesującego, niskobudżetowego kina prosto ze Skandynawii i ich depresyjnych klimatów. Może nie polubicie się z chłopcami, ale z pewnością lepsze to, niż bezmyślne wlepianie gał w ekran, w którym nie ma treści jedynie ładne obrazki. Jak to mówię, każdy przejaw emocji, nawet negatywnych, jest lepszy niż brak emocji.
Moja ocena: 7/10