Powiem szczerze, że mam problem z opisywaniem filmowych biografii. W głównej mierze, większość z nich jest oczywistą oczywistością. Z drugiej nie potrafię pisać o filmach mdłych i kompletnie bez wyrazu. A takim wydaje się JOBS.
Kim był bohater, każdy wie. Joshua Michael Stern starał się jak mógł by wykrzesać z postaci, jak najwięcej. Jednak przy tak skonstruowanym scenariuszu, w którym etapy życia Jobsa przeskakują, jak ping-pong z jednego miejsca w drugie, trudno skupić się na jednej linii prowadzącej.
Z pewnością udało się stworzyć totalnie antypatyczną postać Jobs'a. Z drugiej strony próbuję zrozumieć człowieka. To gość skupiony na sukcesie, życiowy - wieczny winner. Nie interesują go półśrodki. Ludzie to instrumenty na drodze ku większemu dziełu. Liczy się wyłącznie produkt końcowy, nawet jeśli masa ciał miała polec. Jobs w tym obrazie to bardziej przywódca, niźli kontstruktor. Umiejętnie dobierał sobie osoby wokół siebie. Jedyne kryterium jakie w doborze stosował - to nadprzeciętna kreatywność i jeszcze większe oddanie. Z perspektywy łatwiej przychodzi nam usprawiedliwienie Jobsa, jako człowieka. Przez lata humorów i apodyktycznego zachowania widzimy go przez pryzmat efektu końcowego. Wspaniałe produkty, może nie unikalne, ale z pewnością pożądane. Powiem jednak, że nie chciałabym stać się, ani być przez moment, trybikiem w maszynie Jobsa.
Film przeleciał po łebkach przez najważniejsze etapy w życiu bohatera. Od ćpania i buddyjskiego nawrócenia, do garażowego oświecenia, wykluczenia i kłótni ze Sculley'em, do powrotu w glorii i chwale. Gdzieś w tym całym natłoku zdarzeń brakowało mi Jobsa - prywatnie, czyli ojca dzieciom, męża i partnera. Sam etap jego relacji z pierworodną był liźnięty, a powiem szczerze, jest to dobry motyw na osobny film. Brakowało mi również sensownego zarysu procesu od idei do produktu, czyli genezy garażowej działalności i powstania Apple. No i ku końcowi, najbardziej olany wątek, czyli odwieczna walka na linii Jobs-Gates. Tutaj oprócz jednominutowej wstawki, absolutnie nie przybliżono niewtajemniczonemu widzowi o co tak w ogóle kaman między obydwu Panami.
Nie jestem fanką „The Social Network”, jednak o wiele ciekawiej opowiedziane były losy Zuckerberg'a. Z pewnością jeden z najbardziej nielubianych przeze mnie aktorów, zaraz po Eisenberg'u, Kutcher wzbił się na wyżyny swojej roli. Z każdym kadrem widać było, jak bardzo się starał wypaść wiarygodnie. Pod kątem fizjonomii to idealny kandydat. Myślę, że charakteryzatorzy nie miele zbyt wiele do roboty. Jednak poza tą fasadą podobieństwa dalej jest to marny aktorzyna, który świetnie wpisuje się w role już teraz starzejących się lawdżojów. Na szczęście drugi plan dawał radę i może dlatego obyło się bez większych spazmów.
Kończąc już... nie można spodziewać się zbyt wiele po biografiach. Z pewnością niespodziewane trupy z szafy wypadać nie będą, a i nikt nie przemieni się w zombie. Szkopuł w tym, by ciekawą i intrygującą postać umieć w sposób jeszcze bardziej ciekawy i intrygujący przełożyć na ekran. To bardzo rzetelny obraz i o ile Jobs genialnie potrafił porwać za sobą sztaby ludzi, tak za Stern'em obawiam się niewielu podąży.
Moja ocena: 5/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))