To moje pierwsze spotkanie z reżyserem Matthias Glasner 'em, choć sporo filmów do tej pory nakręcił. I wydaje mi się, że nie będę za nim tęskniła. Choć miło będzie, jak na siebie kiedyś, przypadkiem wpadniemy. LITOŚĆ okazała się bowiem bardzo dobrym pomysłem na dramat psychologiczny z kompletnie zmarnowanym potencjałem.
To typowy dramat małżeński, można by powiedzieć. Małżeństwo z synem postanawia przeprowadzić się z Niemiec na północ Norwegii, gdzie psy dupami szczekają, a wrony zawracają. Pół roku ciemnicy i dwa m-ce słońca każdemu na czapę siądzie. I to nie loteria. Akcja rozgrywa się zimą, w okresie nocy polarnej. W trakcie powrotu do domu bohaterce przytrafia się wypadek, który zmienia relacje w związku i wśród rdzennej społeczności.
Brzmi cholernie nudno, prawda ? Jednak kolorytu filmowi nadają postaci. W głównej mierze małżonek. Dobrze zbudowany loverboy, który nie potrafiąc zbudować normalnych relacji z żoną, po prostu ją zdradza. Trudno powiedzieć, czy to dla sportu, czy z nudów. Gdzieś tam podświadomie przyzwyczaił się już do takiego stanu rzeczy i jest to mu na rękę. W domu żona opierze, ugotuje, nagrzeje w mrozy, a po pracy mały numerek z miejscową dupcią. I gitara gra. Nikt nic nie wie, wszyscy szczęśliwi i w ogóle, everybody pomarańcze... To postać mężczyzny ślizgacza, jak mu się koło tyłka pali podejmuje decyzje, które każdy człowiek z kręgosłupem podjął by już wcześniej. Decyzje, które nie wyrządzą dalszych szkód, choć nie są łatwe. Nasz bohater bierze wszystko na przeczekanie. I gdy pod kopułą silnik się przegrzewa, nagle jak u Dobromira włącza się lampka "tak dłużej być nie może".
Nie chcę wyjść tu na złowieszczą hejterkę mężczyzn, bo i filmowa bohaterka nie należy do postaci zbyt sympatycznych. Z początku wydawałoby się, jest nad wyraz życzliwa i serdeczna. Czego jednak kobieta nie zrobi dla ratowania własnej skóry ... jak cyborg, maszyna, walec drogowy, zmiecie problem z drogi, a wyrzuty sumienia upcha głęboko w potylicy.
Sam film nie jest relacją z tragedii, która miała miejsce w filmie, ani też nie jest dramatem kryminalnym. To raczej próba obiektywnego spojrzenia na relacje damsko-męskie w przypływie większego kryzysu. Opieranie związków na strachu przed utratą (już nie ważne czego) lub strach przed (czym też nie ważne) zawsze mnie irytowało. Z mojego punktu widzenia, nie jest to najlepsze wyjście. I tak jak we wczorajszym koreańskim dramacie pojawia się pytanie: i co dalej ? Szczęście bohaterów budowane jest na egoizmie, na zrzuceniu z siebie własnych problemów, rozterek na barki innych osób. Strasznie mnie to drażni. Tak właściwie ciśnienie rozsadzające umysł zostało spuszczone kosztem obarczenia dodatkowym problemem innych. No cóż... może tak powinno się robić, by być szczęśliwym. Może rozwiązywanie własnych problemów nie jest wyjściem. Może lepiej przekazać je dalej... niech się inni martwią. W końcu z etycznego punktu widzenia, bohaterowie są usprawiedliwieni. Dla mnie jednak nie.
Świetne role Birgit Minichmayr, którą polubiłam za genialny DAS WEISSE BAND i rewelacyjną rolę w ALLE ANDEREN. Równie dobrze rolę antypatycznego męża i kiepskiego ojca odegrał Jürgen Vogel i tutaj kłania się genialny film DIE WELLE, który koniecznie wszystkim polecam.
Bardzo fajnie ukazano życie społeczności w punkcie najbardziej wysuniętym na północ Norwegii. Muszę przyznać, że życie w tym miejscu, nawet po obejrzeniu filmu fabularnego, a nie dokumentalnego, wydaje się extra extremalne. I nie wyobrażam sobie, jak silną psychikę muszą mieć mieszkańcy tego miasteczka, by ostatecznie nie sfiksować.
Film zatem oceniam, jako niezły. Z małą adnotacją, że mogło być dużo lepiej, bowiem potencjał w fabule jest, tylko nie został odpowiednio z niej wyciśnięty. W historii jest tak wiele wątków, na które można by położyć nacisk, a wydaje się, że ten który wybrał autor jest najmniej odpowiedni. Ale ... ale może tylko mi się tak wydaje, więc zachęcam, by samemu się przekonać.
Moja ocena: 6/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))