Kiedy oglądałam trailery do tego filmu pomyślałam sobie, "eee tam... co mogą wycisnąć z filmu o babie zgubionej w kosmosie. ŚWINIE W KOSMOSIE są jeszcze zabawne, ale rozhisteryzowana astronautka w kombinezonie .... nuda. I że niby co ?? Tak przez półtorej godziny ?? "
I tak drugi trailer, trzeci... i już miałam położyć laskę na ten film. Do czasu pierwszych recenzji. Nie znalazłam ani jednej negatywnej. Oczywiście zaczęło się tzw.czepialstwo, jak w przypadku PROMETEUSZA, o szczegóły techniczne. Na szczęście warstwa emocjonalna jest dla mnie ważniejsza, a ta, to jeden potężny, mega wypasiony rollercoaster bez trzymanki.
O fabule można powiedzieć jedynie tyle... stacja kosmiczna zostaje zniszczona przez odłamki zniszczonej satelity. I by dalej nie spojlerować powiem tylko, bohaterowie w tej kosmicznej pustce, pozostawieni na łaskę własnych umiejętności muszą znaleźć sposób, by wrócić na Ziemię.
Jak widać nie ma wielkiej złożoności w fabule. W przypadku tego filmu nie jest to mankament, a wyłącznie zaleta. Alfonso Cuarón położył bowiem nacisk na przeżycia i walkę bohaterki o przetrwanie. Film jest niczym więcej, niż nieustającą walką o życie. Mimo, prywatnych dramatów, rozterek, chwil załamań... nie ma tu momentu wytchnienia. Bohaterka przez swoje tragedie staje się niesamowicie ludzka. To nie maszyna wyuczona i wytrenowana niczym cyborg do buszowania w przestrzeni kosmicznej. To kobieta naznaczona tragedią, która w tej kosmicznej pustce szuka bezpieczeństwa. Dla niej to ucieczka od ziemskich trosk. Od miejsc, ludzi, którzy na każdym kroku przypominają jej o dramacie, który przeżyła. Ten przeskok z jej wewnętrznej pustki do tej kosmicznej przybiera formę terapeutyczną. I ta terapia raz na zawsze zmieni jej postrzeganie świata. Jednak droga, jaką przejdzie jest żmudna. Bohaterka dostaje w dupę na każdym kroku. I gdy już myśli, że jej się udało, na zakręcie czeka jeszcze większa trudność. I to czyni ten film pięknym. Jeśli bowiem chcesz osiągnąć sukces, jakikolwiek, nie licz na to, że razem z deszczem meteorów spadnie ci on na głowę. To ciężki proces, który sam, powoli, skutecznie i konswkentnie z uporem maniaka musisz sobie wypracować. I ta cierpliwość, której trzeba się nauczyć, a która potrafi położyć na barki niejednego siłacza.
Film jest nie tylko piękny od strony wizualnej, ale i przepełniony symboliką. Cudowna scena, w której Bullock niczym płód, skulona, w perfekcyjnej ciszy, dryfuje w stacji kosmicznej, a kable otulają ją niczym pępowina. I ten pierwszy postawiony krok na Ziemi. Trochę patetyczny, ale wymowny. Jesteśmy dumni z tego, że niczym konkwistadorzy, podbijamy i buszujemy w kosmosie, próbując i go cywilizować. Gdy stawiamy pierwsze kroki na księżycu, a zapominamy jaką wartość ma dla nas to miejsce, w którym żyjemy. Jakże wymowne staje się w takich chwilach stwierdzenie: you don't know what you've got 'till it's gone.
Zdjęcia są porażające. Piękne, cudowne. Wybrałabym się ponownie z wielką chęcią do IMAXA. Pierwszy raz od AVATAR'a odczułam sensowność 3D. Początkowe sceny dryfującej stacji przyprawiały mnie o mdłości i autentyczny zawrót głowy. A przy wystrzeliwanych resztkach radzieckiego satelity cofałam głowę, robiąc uniki.
Mnie astronomia zawsze fascynowała. Nigdy też nie ukrywałam, że mój ulubiony gatunek filmowy to sci-fi. Jestem na tyle zafiksowana, że pół pokoju zajmuje mi moja synta SKY-WATCHER. I wobec takich widoków na ekranie nie potrafię przejść obojętnie. Pełna egzaltacja.
Nie tylko zdjęcia robią efekt, ale również dźwięk. Skutecznie dozowany. Budujący niesamowite napięcie. I ten efekt ciszy. Już w pierwszych sekundach filmu można się o tym przekonać. Ścieżka dźwiękowa jest rewelacyjna, choć paradoksalnie, cisza robiła większe wrażenie.
No i Bullock... nigdy nie uważałam jej za aktorkę wielce dramatyczną. Jednak to co wycisnęła z tej roli zasługuje na Oscar'a bez dwóch zdań. Była świetna w wyrażaniu emocji. A obarczona ogromnie ciężkim skafandrem i hełmem na głowie, jedynie mimiką mogła grać. I robiła to rewelacyjnie. Każda emocja rysowała się na jej twarzy, jak za kolejnym pociągnięciem pędzla. Potrafiłam się wzruszyć, obruszyć, przestraszyć i poczuć ulgę. I wszystko to w takim tempie, że po seansie wyszłam emocjonalnie wypruta. Jak flak. Jak balon bez powietrza.
Cóż... czekałam na swój top of the tops od 2011r. I się doczekałam. Tak jak już mówiłam, takiej dawki emocji nie poczułam od MUSIMY POROZMAWIAĆ O KEVINIE, po którym chciałam iść na kurs rzucania nożami, bo aż mną trzęsło. I wczoraj było podobnie. W przeciwieństwie jednak, uczucie złości zostało zastąpione spokojem. Spokojem płynącym z tej czarnej, nieodgadnionej pustki, która krąży nam nad głowami. Odpaliłam więc swój SKY - WATCHER i podążyłam za mgławicą gazowo-pyłową M42 w Orionie :-) I parafrazując słowa bohaterów stwierdzam: It is one hell of a ride.
Moja ocena: 10/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))