Jeśli dla kogoś THE KINGS OF SUMMER jest sentymentalnym powrotem do lat młodzieńczych, tudzież naiwnym wspomnieniem czasów zamierzchłych, dla mnie takim jest właśnie NAJLEPSZE NAJGORSZE WAKACJE.
Twórcy filmu, którzy jednocześnie grają epizodyczne role w filmie, stworzyli obraz, który schematem nie odstępuje od LITTLE MISS SUNSHINE. Znajdziemy tutaj zahukanego małolata, mędrca i pana domu oraz krzątającą się gospodynię domową, która stara się jak może, by uszczęśliwić wszystkich, prócz samej siebie.
Różnica polega na entourage. Film bowiem osadzony jest w czasie letnich wakacji. Dla młodzieży to kolejny koszmar obowiązkowego pobytu ze starymi. Dla rodziców... spring break, w którym po roku harówy i zmóżdżania, mogą w końcu się schlać, ujarać i ewentualnie zaliczyć łóżkowe tete-a-tete z właścicielami sąsiedniego domku. Nikt nie widzi, albo przynajmniej udaje. Nikt nie słyszy, prócz szumu fal. A upał, jak to ostatnio usłyszałam, usprawiedliwia każdą niedorzeczność.
Większość odnajduje w tym filmie świetną, letnią komedię. Z naprawdę dobrymi, kąśliwymi dialogami. Z genialną kreacją Sam'a Rockwell'a. Na marginesie, jego aktorska wszechstronność jest wprost fenomenalna. Oraz z sentymentalnym powiewem czasów, które wówczas potrafiły wywiercić nam dziury pełne beznadziei, by po czasie stać się najlepszym wspomnieniem życia.
A ja znów pociągnę temat trochę dalej. I tak, po pierwsze... Rockwell to nie jedyna gwiazda na firmamencie, która świeci. Znakomita rola Allison Janney, która jest całkiem przyjemnie zakręconą samotną Panią domu, z trójką dorastających dzieci. W sumie żadne novum, a jednak. Podoba mi się jej podejście wychowawcze. Pełen luz, zero spinki i ta nonszalancja w wychowaniu dzieci. Jej świadomość uroków wieku dojrzewania sprawia, że jakby łatwiej przechodzi przez okres buntu swoich pociech. Jest w niej wiele miłości wobec swych oryginalnych potomków i strachu, ale wyrozumiałość przemieszana z odpowiednią dawką sarkazmu, sprawia, że to niesamowicie fajna matka jest. W takiej formie macierzyństwo absolutnie mi pasuje :-) No i Carrell, który stracił przyklejoną etykietę filmowego zabawiacza. Dodać mu odpowiednie okulary, ubrać w koszulę w kratę, pofarbować na blond i mógłby zagrać Dahmer'a.
Po drugie, obraz nie jest wyłącznie lekką, przyjemną komedią o urokach dorastania i wakacjach z neurotyczną rodzinką, w której problemy się przelewają niczym spienione piwo. To kłótnie, to zdrady, to rozwody, to głupota.
Główny bohater bardzo introwertyczny chłopiec patrzy na ten sfrustrowany świat niczym przez szkiełko powiększające. Kumuluje w sobie całą tę beznadzieję z życia dorosłych. Wszystkie ich smutki i troski. Taką po prostu ma naturę. Nie wszyscy stworzeni są na tym świecie, by świecić na parkiecie. Problem w tym, że w jego oczach świat dorosłych wypada strasznie blado. Ten życiowy depresyjny impas autorzy rewelacyjnie przełamali sporą dawką humoru i kolorowymi postaciami. Inaczej mielibyśmy klimat wprost z filmów skandynawskich. Tylko sznur, mocna gałąź i rwąca rzeka pod nogami.
Najciekawsze jest jednak to, że pod tą kołderką śmiechu, kryje się żal i rozpacz nad dorosłym życiem. Dzieci są o wiele dojrzalsze od swych rodziców. Wprowadzając sporą dawkę racjonalizmu w ich chaotyczne zachowanie. I tak patrząc na postać graną przez Rockwell'a, to nie śmiech, a smutek mnie ogarnia. To przedstawiciel pokolenia tzw.young adult - beztroska, brak odpowiedzialności w postaci poważnych związków i rodziny, wieczny humor i bycie duszą towarzystwa jest faktyczną pustką. Pod tą maską pozorów nie ma nic. Przez moment ta próżnia ukazuje nam się na ekranie. Jednak tak jak już wspomniałam, obraz jest niesamowicie pozytywny, więc natychmiast wszelkie doły wyparowują w eter.
Lekkość przekazu tak poważnej treści, jaką w tym filmie znajduje jest najlepszą rzeczą, jaka się mu przydarzyła. Już nie drażnią postaci dorosłych totalnie zagubionych i samotnych w swych skórach. Poszukujących na gwałt pocieszenia po przeżytych tragediach. Już nie irytuje debilna banda młodych troglodytów, których zwie się młodzieżą. Już nie drażni przygarbiona i zahukana, prawie usmarkana postać głównego bohatera. Emo, którego ma się ochotę wstrząsnąć przed użyciem. Wszystko nabiera jasności, bezpretensjonalności i zwiewności. Choć film momentami przynudzał kliszą znaną z filmów o mękach okresu dojrzewania, mimo wszystko jest to rewelacyjna pozycja na jesienne pluchy.
Moja ocena: 8/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))