Strony

sobota, 31 maja 2014

NON-STOP [2014]




Nie byłam przekonana do tego seansu.  Demotywował mnie reżyser - Jaume Collet-Serra. Widziałam trzy jego filmy (TOŻSAMOŚĆ, SIEROTA, DOM WOSKOWYCH CIAŁ) i żaden nie zrobił na mnie wrażenia. Nie lubię również filmów katastroficznych, a akcja, która rozgrywa się w samolocie to kolejny mankament. Filmy katastroficzne z zasady mają mocno schematyczną konstrukcję, w której musi zginąć kilku ludzi, w tym postać która wzbudza naszą wielką sympatię, a główny bohater i tak wychodzi z opałów cało. Natomiast akcja, która rozgrywa się w samolocie po prostu mnie nuży. Ciasnota miejsc, mała przejrzystość i wizualna monotonia męczy moje oko, nawet twarze tych samych postaci po półtorej godziny wydają się zbyt znajome. 



Te wszystkie mankamenty, które wyżej wspomniałam w mniejszym lub większym stopniu posiada NON-STOP. Trochę, jak w filmie FLIGHT z Denzelem zaprezentowano nam bohatera z problemem alkoholowym, po przejściach rodzinnych, w wieku średnim, który zaskakuje nas niezwykłymi zdolnościami i doświadczeniem zawodowym. Akcja rozgrywa się w samolocie, a nasz bohater zostaje wplątany w dość okrutną grę, w której kwestią jest ogromnej wartości gotówka, życie pasażerów i jego własna reputacja.



Co sprawiło więc, że film mi się spodobał ? Na szczęście scenarzyści podeszli z głową do scenariusza. Nie skonstruowali kolejnej oklepanej formuły, w której wariat-terrorysta przystawia broń do skroni kolejnym pasażerom wydzierając ryja, że chce mieć za 5 minut 200 mln dolarów i prywatną wyspę, na której się będzie ukrywał. Akcja również nie kończy się na półtoragodzinnych szamotaninach, ukrywaniu się w luku bagażowym, czy męczących negocjacjach. Scenarzyści postawili na intrygę. Główny bohater zostaje wplątany w bardzo ciekawą grę, w której stawką jest nie tylko życie pasażerów, a przede wszystkim jego własne. Nawet sposób uśmiercania został przedstawiony niesztampowo, co dodało dodatkowych 10pkt do zajebistości tego obrazu. Akcja toczy się niezwykle wartko. Tylko zakończenie, na co większość narzeka, ja również uważam za zbyt tendencyjne. O wiele przyjemniejszy byłby zwrot akcji i kompletny zaskok, jaki np.miał miejsce w końcówce filmu UNTHINKABLE z 2010r.



Mimo moich początkowych obaw seans z filmem NON-STOP uważam za udany, a dodatkowym atutem jest tu również dwójka aktorów, których naprawdę lubię. Neeson, choć na starość wziął się ostro za akcyjniaki, nie razi przesadyzmem, wypada autentycznie i jest w swej roli przekonywujący. Na uwagę zasługuje również mocny drugi plan, a tam jest naprawdę sporo świetnych aktorów.
Moja ocena: 7/10 (gdyby nie sztampa w zakończeniu byłoby 8)

czwartek, 29 maja 2014

OCULUS [2013]




Dość sporo czasu minęło od kiedy po raz ostatni oglądałam horror. Kolejka filmów urosła niemożebnie, a mnie zachciało się mało znanego straszaka. Jakoś po serii z filmem polskim zapragnęłam ostrego przebudzenia. Może ostro nie było, ale byle jak również nie.
Nie jest to cudny obrazek do którego przyzwyczaił nas James Wan. Brakuje tutaj efekciarstwa, pięknych zdjęć, znanych i ładnych aktorów i wymyślnej scenerii. Nie będę ukrywała, że pierwsza połowa raziła amatorszczyzną i była kompletnie przegadana. Powiedzmy jednak, że Mike Flanagan postanowił mało subtelnie uśpić nasze zmysły, by ostatecznie wypalić z dwururki.



Historia jest mało wyszukana. Opowiada o rodzeństwie, które postanawia walczyć z przeklętym lustrem i jego demonami. Fascynuje jednak pomysł rozwiązania tej oklepanej fabuły. Oprócz klasycznej zabawy mar lustrzanych z bohaterami autor wprowadził mocno psychodeliczny wątek. Świat rzeczywisty przeplatany jest z czasem przeszłym i z wizjami bohaterów. W pełni zostają zatarte granice pomiędzy jawą a snem. Te zgrabne posunięcia są na tyle dobrze skonstruowane, że naprawdę ciężko się połapać na jakim etapie toczy się faktycznie akcja - czy nadal są to wspomnienia z dzieciństwa, czy może bohaterowie ulegli zbiorowej iluzji.
Obraz nie jest pozbawiony brutalnych scen oraz mocnych wrażeń. Niekontrolowany wzrost ciśnienia pojawiał się u mnie wielokrotnie.



Generalnie jestem zadowolona z seansu, choć aktorzy dość miernie wypadli. Mocno irytująca Karen Gillan, która niczym karabin maszynowy wyrzucała z siebie słowa. Mało przekonywująca była również para odgrywająca rolę rodziców. Aktor wcielający się w postać ojca kompletnie nie pasował do roli opętanego wariata. 
To czego się jednak po horrorach spodziewam, czyli w miarę sensownej fabuły i ostrego jebnięcia od czasu do czasu zostało podane na tacy, więc seans z filmem OCULUS zaliczam do udanych.
Moja ocena: 6/10

środa, 28 maja 2014

Nadrabianie zaległości z kina polskiego, cz.V - W UKRYCIU [2013], PŁYNĄCE WIEŻOWCE [2013]

Ponownie dwa tytuły i są to już ostatnie zaległości w kinie polskim, jakie mi pozostały. Zanim przejdę do ich opisu krótko podsumuję to moje spotkanie z naszym rodzimym filmem.
W ciągu kilku dni obejrzałam 10 filmów. Nie rozpraszałam się w tym czasie kinem zachodnim, chciałam w pełni doświadczyć polskiego kina, filmów o których tak wiele w zeszłym roku się mówiło i przekonać się na własnej skórze w którym miejscu na światowej mapie kina jest polski film. Średnia ocena tych dziesięciu obejrzanych filmów wyniosła 5/10, więc statystycznie rzecz ujmując nie jest źle, ale i powodów do dumy brak. Statystycznie jednak to człowiek ma 3 nogi. A niestatystycznie muszę przyznać, że od strony wizualnej wszystkie te filmy były dobre, z czego PAPUSZA i W IMIĘ zasługują na największą pochwałę. Od strony fabularnej już nie jest tak różowo. Niektóre filmy raziły swoją miałkością, a i historie w nich opowiadane nie zawsze były intrygujące i oryginalne. W głównej mierze polskie kino bazuje na stereotypach, kontrowersji i ogólnikowemu podejściu do tematu, a brak pomysłu na porywającą i interesującą fabułę to główna ich bolączka (W IMIĘ, IDA, MÓJ BIEGUN, PŁYNĄCE WIEŻOWCE, BILET NA KSIĘŻYC). Są jednak trzy filmy, które śmiało mogę polecić i które zrobiły na mnie bardzo fajne wrażenie - PAPUSZA, CHCE SIĘ ŻYĆ oraz mało znany PIĄTA PORA ROKU.

No to czas na ostateczne rozliczenie z ...

W UKRYCIU




Zacznę od nowego filmu Jana Kidawa-Błońskiego, choć to był ostatni seans. Przed tym filmem bowiem obejrzałam PŁYNĄCE WIEŻOWCE. Świadomie jednak piszę o tym filmie teraz. Ze wszystkich 10-ciu filmów, jakie mi przyszło oglądać PŁYNĄCE WIEŻOWCE były walcem, jaki po mnie przejechał. Przebił nawet AMBASSADĘ. Zgodnie jednak z zasadą - najpierw chwalić, potem ganić zacznę od W UKRYCIU, ponieważ mimo wielu krytycznych głosów ten film mi się podobał. 
Po pierwsze, gatunek. Może nie jest to klasyczny thriller, jednak ma jego koloryt mocno przełamywany warstwą psychologiczną. Po drugie, tematyka. Filmów o lesbijkach jest mniej niż o gejach, więc raz - przyjemniejsze dla oka, dwa - zawsze to jakieś novum. I po trzecie - podejście do tematyki przechowywania Żydów w czasie okupacji. Powiem szczerze, dużo filmów widziałam, ale tak skonstruowana fabuła wydała się bardzo intrygująca i nowatorska. Nie przypominam sobie podobnego filmu polskiego, w którym owładnięta uczuciem obsesji i miłości Polka ukrywa Żydówkę nie informując jej o zakończeniu Wojny. W trakcie tej napiętej emocjami relacji pada kilka trupów jest to jednak i niestety wyłącznie ozdobnik w fabule.

Od strony wizualnej też jest jak najbardziej bez zarzutów. Uczucie klaustrofobii zamkniętych pomieszczeń, ciemność potęgują emocje. Razi kiepska scenografia zwłaszcza Warszawy pod okupacją. Widać tutaj braki w budżecie. Nie podjęto próby odwzorowania komputerowego, tak jak miało to miejsce chociażby w PAPUSZY. Bardzo podobała mi się za to rola Boczarskiej. Nie znam zbyt dobrze tej aktorki,  jednak po wykonie Janiny przyznaję, że potrafi bardzo precyzyjnie nakreślić emocje. Ponadto jej postać jest niezwykle plastyczna, wymaga ogromnej umiejętności w uzewnętrznianiu uczuć, co daje niezwykłe pole do popisu dla aktora. I moim zdaniem Boczarska wyszła z tego cało. Świetnie nakreśliła postać Janiny owładniętej obsesyjną miłością. Osoby zagubionej, przestraszonej i opętanej własną pokrętną naturą. Choć film od strony historycznej jest raczej bajką, przymykam jednak oko na nieścisłości, bo film autentycznie mnie ujął.
Moja ocena: 6/10 (mocne 6,5)

PŁYNĄCE WIEŻOWCE



No i dochodzę do sedna. Żaden z tych 10-ciu filmów, które obejrzałam tak mnie nie zirytował jak PŁYNĄCE WIEŻOWCE. I nie jest to kwestia homofobii, czy nietolerancji, co widać po moich wrażeniach z seansów W UKRYCIU, czy W IMIĘ. Staram się być wyrozumiała i tolerancyjna, jak każdy. Jak każdy również wyznaczam sobie pewne granice. Moją małą, prywatną przestrzeń. Film Wasilewskiego tę przestrzeń naruszył. I gdybym była gejem poczułabym się tym filmem urażona. 

Film opowiada o dwójce chłopaków, gejów, w którym jeden żyje w ukryciu pod przykrywką udanego związku z dziewczyną. Drugi właśnie wychodzi z cienia informując o tym swoją rodzinę. Obaj panowie się w sobie zakochują. Jeden z nich przeżywa wewnętrzne rozterki, wynikające z ukrywania swojej orientacji. Drugi z bohaterów boryka się z bolesną miłością oraz trudnymi relacjami z ojcem.

Film zbudowany jest na mega kliszach. Klisza pierwsza - rodzina. Obaj panowie wywodzą się z rodzin trudnych. Jeden z nich pochodzi z rozbitego domu, mieszka z nadopiekuńczą matką, która bardziej przypomina jego żonę, niż opiekunkę. Drugi bohater to przypadek surowego chowu. Autorytarny ojciec i zagubiona matka, która próbuje znaleźć kompromis pomiędzy miłością do syna a hardym ojcem zachowując przy tym święty spokój. Przyglądając się środowisku z którego pochodzą bohaterowie nasuwa się bardzo wyraźny wniosek - homoseksualizm dotyka osób z problematycznych rodzin. Takie zobrazowanie mocno mnie osłabiło.
Druga klisza -  to problem geja pokutnika, który z każdej strony dostaje łomot za swoją orientację. W filmie podejście takie prezentuje motyw ciąży, w którą próbuje wkręcić chłopaka jego dziewczyna, braku zrozumienia bliskich i odtrącenie oraz agresywność otoczenia, tutaj scena pobicia jednego z bohaterów. Klisza klisz natomiast to sposób zobrazowania seksu/miłości pomiędzy partnerami. Wymowne mlaskanie i cmokanie w męskiej toalecie, ocieranie się o siebie, czy seksualne wybryki pod domem bohatera nie przekonały mnie co do głębokości uczuć bohaterów. Wszystko to wydawało się bardzo fizyczne, impulsywne i generowane popędem, a nie uczuciem wyższym. Brakowało mi w tej relacji czułości i namiętności. Te wyprute z głębi relacje dodatkowo wzmacniane były kompletnym zagubieniem bohaterów. W tym filmie nie rozmawia się o problemach, w tym filmie się je przemilcza przewalając niezrozumiale oczami (relacja Sylwia-Michał) lub wyrzyguje (tutaj generalnie relacje rodzinne obu chłopców).
Cóż... stawiam "tak", dla problematyki tzw.wychodzenia z szafy. Natomiast duże "nie" za zastosowane w filmie schematy, stereotypy i utarte motywy. Ten film kompletnie wyzuty jest z subtelności, którą dostrzegłam w W IMIĘ Szumowskiej i głębi uczuć, tutaj kłania się W UKRYCIU. Ale Wasilewski już ma to do siebie, że lubi mocno podkolorowywać i wzbudzać kontrowersję, czego dał mi przedsmak filmem W SYPIALNI.
Moja ocena: 2/10

poniedziałek, 26 maja 2014

Nadrabianie zaległości z kina polskiego, cz.IV - AMBASSADA [2013], W IMIĘ [2013]


Natura nie lubi przypadków i choć dobór tych filmów wydawać się może przypadkowy to łączy je wspólna nić porozumienia - malizna, miałkość i stracony potencjał. W prawdzie w przypadku AMBASSADY trudno mówić o potencjale jakimkolwiek, jednakowoż takowy posiadał, a był nim gatunek filmowy. Powiedzmy sobie, że AMBASSADA jest równie zabawna, co zataczający się pijak na rowerze na polnej drodze - próbuje dojechać do celu, a to co po drodze osiąga to jedynie przydrożny rów.

No ale po nitce do kłębka...

AMBASSADA



Pan Machulski się skończył i nie bójmy się tego powiedzieć. Jego najnowsze dzieło skazane było na porażkę zanim ujrzało światło dzienne. Denny pomysł, w który ubrano jednego dobrego aktora i scenariusz, który nie powinien był powstać. Powiem szczerze, że nie mam pojęcia o czym ten film jest. Czy to próba stworzenia super innowacyjnej komedii ? Czy też sentymentalny powrót, którego głównym stwierdzeniem jest "co by było gdyby" ?  A więc Machulski poprzez podróże w czasie głównych bohaterów próbuje zmienić bieg historii, w której Hitler nie jest Hitlerem, a jego wąs nie jest prawdziwym wąsem. Druga Wojna Światowa to pierd na kartach historii, Kresy należą wciąż do Polski, a Warszawa to Paryż nad Wisłą. I jak tak patrzę na tę przysadzistą nostalgię, sentymentalne wstecznictwo i wrażliwość żelbetonowego kloca to stwierdzam, że chyba jednak nie mam poczucia humoru. AMBASSADA to jedna z tych komedii, w której nawet nie chrząknęłam "niby śmiechem", ukradkowe skrzywienie warg pojawiało się jedynie grymasem, a wszechobecna żenada panowała niczym szef wszystkich szefów wszem i wobec.
Cóż... strata czasu. Zaintrygował mnie jeszcze Nergal, który jest lepszym aktorem, niż bekającym do mikrofonu śpiewakiem i nawet życzę mu kariery w filmowym świecie.
Moja ocena: 3/10

W IMIĘ



Szumowska to ciekawy przypadek, ale to temat raczej na przewód doktorski, niż krótki blogowy wpis. Kobieta, która pędzi po szynach filmowej kontrowersji, jak przeciąg. W sumie, czy to źle ? ... jak mają mówić to niech mówią głośno albo wcale. Problem w tym, że W IMIĘ kompletnie mnie zawiodło w tej materii. Gdzie tu kontrowersyjność ?? W czasach, w których homolobby pełną parą wrze, filmy o gejach szturmują internety, w telewizorach straszy baba z brodą, a w polskim parlamencie cudaków nam też nie brakuje to postać księdza geja jest tu najmniej kontrowersyjnym wątkiem filmu. Może dwadzieścia lat temu, może kiedy do kin wchodził brytyjski KSIĄDZ, może wtedy bym się skwasiła i złapała za głowę. A teraz... wot facet, główny bohater ma poważny problem ze sobą, własną tożsamością i obraną drogą życiową. Z jednej strony chce być dobrym sługą Pana, z drugiej kłębią mu się we łbie seksualne wybryki z nieletnimi. Cóż... ksiądz to też człowiek. 

Główny więc atut tego filmu, czyli kontrowersyjność spaliła na panewce. Już chyba wolę oglądać sikającą na klientów Kulig w negliżu. Problem w tym, że szoku nie doznałam, jedynie wielkie znużenie. Nawet nie irytowały mnie wewnętrzne rozterki bohatera. Każdy takowe posiada, a z racji jego profesji trudno by ich nie miał. I tak dochodzę do wniosku, że Szumowska poszła trochę na kompromis. Skandaliczność tematu mocno zrównoważyła swojską dyskusją chłopców z poprawczaka. Muszę przyznać, że ich dialogi wywarły na mnie wrażenie, a obrazek rodzajowy z polskiej wsi wydał się nawet zabawny. Skoro więc nici z kontrowersji to trzeba pokazać najtrudniejsze, czyli spójny film z mocną fabułą, świetnie zarysowanymi postaciami i umiejętnością opowiadania, a tego właśnie w filmie Szumowskiej brak.

Reasumując, W IMIĘ to przede wszystkim piękne zdjęcia i dobra ścieżka dźwiękowa. Tego Szumowskiej odebrać nie wolno. Stworzyła niezwykle malowniczy film, wizualnie plastyczny i porywający. Z pewnością wybijający się spośród produkcji polskich, które ostatnio oglądałam i za to wielki szacunek. Od strony fabularnej film ssie, mówiąc kolokwialnie. Jest nudno, bez polotu, zero oryginalności, a problematyka gdzieś tam rozmywa się pomiędzy rozterkami Księdza, chłopców z ochronki, dylematami opiekuna i jego żony. Film stał się przez to chaotyczny, ale również monotonny. Od strony aktorskiej ... Chyra to oczywiście świetny aktor i dobra kreacja, a Kościukiewicz równie dobrze mógłby zagrać mima - mało przekonywujący, choć nadal dobrze wygląda ;-)
Moja ocena: 4/10 

niedziela, 25 maja 2014

Nadrabianie zaległości z kina polskiego, cz.III - BILET NA KSIĘŻYC [2013], PIĄTA PORA ROKU [2012]


Po długim oczekiwaniu udało mi się trafić na dwa filmy typowo obyczajowe. Filmy o ludziach, czasach w których żyją, a przede wszystkim o pełnej palecie naturalnych rozterek, które doskonale znamy, ale o wiele wyraźniej prezentują się one na ekranie, niż przed lustrem. Dwa filmy, dwa bardzo różne obrazy, ale mimo tych różnic to naprawdę ciekawe propozycje.

A więc...

BILET NA KSIĘŻYC




Reżyser Jacek Bromski wielokrotnie pozytywnie mnie zaskakiwał i tym razem trzyma naprawdę przyzwoity poziom. Opowiada historię faktyczną, w której dwójka braci, z czego jeden poborowy, wyrusza w podróż pełną przygód. Celem ma być odstawienie młodszego brata do wojska w Świnoujściu. Zanim tam jednak dotrą, przewędrują niemal całą Polskę, by znaleźć pannę dla poborowego, która zechce z nim przeżyć ten "pierwszy raz". I jak to w życiu bywa podróż skomplikuje się tak bardzo, że z pierwotnych planów już niewiele zostanie.

Wielkim atutem tego filmu są dialogi. Niezwykle zabawne i błyskotliwe. Nie ma w nich niepotrzebnego wysilania się, dzięki czemu całość wypada niezwykle naturalnie. Drugi atut to epoka. Późne lata 60-te, świetnie utrzymana konwencja. W pełni oddano ducha tamtych lat. Bardzo dobra scenografia i charakteryzacja, która przykuwa uwagę oraz dość niekonwencjonalna ścieżka dźwiękowa.
Film ma jednak spory mankament. O ile pierwsza połowa była niezwykle barwna zarówno w sytuacje, jak i ciekawe postaci, o tyle w drugiej tempo filmu spikowało w dół. Pojawienie się Przybylskiej na ekranie stało się pewnego rodzaju nemezis dla filmu. Nagle w cień odeszły świetne dialogi, przykryta cieniem została scenografia, a górę wzięły emocje i infantylność bohatera. Zdaję sobie sprawę, że ten wątek dla fabuły jest kluczowy, jednak rozwiązanie go niekoniecznie już do mnie trafiło.

Jakby jednak nie patrzeć to ciekawa propozycja. Bez nadęcia, politycznego bajdurzenia i wydumanego patriotyzmu. Fajne role Kościukiewicza i Pławiaka oraz wszystkich głównych postaci epizodów, które paradoksalnie stały się kręgosłupem tego filmu.
Moja ocena: 5/10 (ale to takie solidne 5,5)

PIĄTA PORA ROKU



To propozycja dla osób lubiących dojrzałe i mądre kino. Z pewnością seans z PIĄTĄ PORĄ ROKU wymaga wrażliwości i dojrzałości emocjonalnej. Głównie za sprawą pary bohaterów. Doświadczonych przez życie, pod 70-tkę osób, które w swojej samotności, spowodowanej prozą życia, szukają miłości i bliskości.

PIĄTA PORA ROKU to przede wszystkim teatr dwóch aktorów z bardzo mocnym drugim planem. Świetne kreacje aktorskie od Wiśniewskiej i Dziędziela, a wtóruje im Grabowski. Niezwykle zabawne dialogi podkoloryzowane śląskim akcentem. Kilka bombowych scen. Scena na komisariacie rozbawiła mnie do łez. 

Film mimo swojego dość przygnębiającego tonu jest niezwykle lekki. Głównie za sprawą przezabawnej postaci, którą gra Dziędziel. Ten erotoman, bawidamek i grajek nadaje niezwykłej barwy fabule. Jest on przede wszystkim kontrastem rozluźniającym atmosferę przy ciężkim i gburowatym nastawieniu jego nowej muzy (Wiśniewska). Oboje, mimo ogromnych przeciwieństw, świetnie się uzupełniają i stanowią trzon tego filmu.

Obawiałam się trochę tego seansu głównie za sprawą głównych bohaterów, a zwłaszcza ich wieku. Bałam się, że problematyka do mnie kompletnie nie trafi i zupełnie jej nie przyswoję. Miłość jednak, samotność i potrzeba bliskości są uczuciami uniwersalnymi. Niezależnie więc od tego kto jest ich nadawcą lub adresatem trafi do każdego.
Moja ocena: 7/10 (ale tu też mocne 7,5)


piątek, 23 maja 2014

Nadrabianie zaległości z kina polskiego, cz.II - CHCE SIĘ ŻYĆ [2013], MÓJ BIEGUN [2013]

Na dzisiejszy post wybrałam sobie kolejne dwa polskie filmy do opisu. Dwa tytuły posiadające cienką nić wiążącą, czyli tematykę niepełnosprawności. Czy jednak wyłącznie ?!! Dostrzegam w tym filmie nie tylko problem emocji wynikających z położenia tych osób i próby radzenia sobie w życiu. To dwa genialne peany na nieudolność polskiej służby zdrowia, której indolencja, głupota i grzech zaniechania jest niewyobrażalnie bardziej bolesny, niż historia dwóch głównych bohaterów tego filmu, a i niesie więcej krzywdy.

Ale po kolei...

CHCE SIĘ ŻYĆ




Nie ukrywam, że oglądanie filmów o osobach niepełnosprawnych nie jest moim ulubionym zajęciem. W kinie najbardziej nie lubię przesłodzonych historii, które wywlekają na światło dzienne skrajne emocje pod publikę. Dla zysku, dla kasy. Ból i cierpienie, jak seks, najlepiej się sprzedaje. Co mnie jednak ujęło w tym filmie, to kompletny brak igrania z ludzką emocją. Bardzo subtelnie wyciąga się z widza uczucia oburzenia, współczucia, czy sympatii. Bez podkoloryzowania i uwypuklania emocji, które są z gruntu rzeczy naturalne. Zaskoczyło mnie również negatywne spojrzenie tego filmu. Pieprzyca nie opierdala lekarzy za wstecznictwo, głupotę i brak wrażliwości. Nie wtyka palucha w oko tym, którzy na nieszczęściu ludzkim żerują lub którzy własne rodzinne problemy rozwiązują kosztem innych. Pieprzyca stosuje delikatne pstryknięcia w nos, które wyłaniają się z mgły prawie niezauważalnie, jednak gdy je dostrzeżesz, to widok bolesny będzie. Cieszy jednak postęp. Na przestrzeni lat, w których akcja ma miejsce widzimy, że edukacja i medycyna, mimo wszystko, mocno się poprawiła. A przede wszystkim świadomość ludzka, co daje nadzieję na przyszłość. Boli jednak brak oparcia ze strony państwa, a to przecież jego główne zadanie - opiekować się swoimi obywatelami, jacy by oni nie byli.

Historia Mateusza Rosińskiego nie jest najtragiczniejsza z możliwych. Posiada on bowiem najważniejszy czynnik - kochającą rodzinę. To on powoduje, że mimo przeciwności losu, tragedii i złych diagnoz chłopak nie zapada się w sobie. Znajduje siłę wewnętrzną, która utrzymuje go przy życiu. Przyglądając się rozterkom Mateusza dochodzę do wniosku, że umiejętność werbalizacji i porozumienia staje się dowodem naszego istnienia. Nie mówisz, nie żyjesz. Nie potrafisz wyrazić swoich emocji, to ich nie masz. Właśnie ten brak wyrażania siebie powoduje marginalizację Mateusza. Chłopiec zostaje spisany na straty i pozostawiony zwykłej wegetacji.

CHCE SIĘ ŻYĆ to przede wszystkim scenariusz. Rewelacyjne dialogi. Wprawdzie Mateusz wyraża siebie z pozycji narratora są to jednak słowa/myśli, które nadają ciepłego i lekkiego tonu, tej gorzkiej i przygnębiającej historii. Przewijająca się ironia i nieszablonowe odbieranie rzeczywistości sprawia, że proza życia staje się łatwiejsza do zniesienia. To odnajdywanie małych przyjemności, z przyglądania się cyckom, czy obserwowania ludzi za oknem zlepia życie chłopca w całość. Bardzo fajna muzyka, która nie stanowi wyłącznie tła i podobnie jak w AMELII staje się równorzędnym partnerem dla słów i emocji. No i genialna rola Dawida Ogrodnika - szacunek wielki!
Reasumując... polski CHCE SIĘ ŻYĆ można śmiało postawić na równi obok takich filmów, jak RUST AND BONE, MOTYL I SKAFANDER, NIETYKALNI, W STRONĘ MORZA, czy MOJA LEWA STOPA. Tym razem nie mamy się czego wstydzić.
Moja ocena: 7/10 ( ale to solidne 7,5)

MÓJ BIEGUN



Nie powinnam była popełniać tego seansu. TVN powinno się wstydzić dając ludziom "takie coś". Ale TVN najwyraźniej uważa 70% polskiego społeczeństwa za debili. Stworzyć z naprawdę ciekawej historii takie gówno ?!!! Trzeba być geniuszem, albo skretyniałym imbecylem, albo każdym po kolei. Producenta powinni wychłostać w biały dzień na Placu Zamkowym gołą dupą skierowaną ku słońcu i posypywać solą rany. Jak można wybierać za reżysera kolesia, który jedyne co w swej karierze reżyserskiej nakręcił, albo przynajmniej to czym się chwali, to program telewizyjny o nauce jazdy. No ja pierdolę !!! To tak jakby człowieka, który w życiu wybudował szalet z desek na działce zatrudniono jako głównego konstruktora budowy 40-sto piętrowego, super nowoczesnego wieżowca. Brawo!!! TVN rulezz... nawet na plakacie Musiał wygląda jakby chciał połknąć ich logo i pewnie zaraz wyrzygać, bo takie niestrawne. Ale ok... kończę z hejterstwem.
Film po prostu jest słaby na maksa. 

Po krótce... rodzinę Meli spotyka nieszczęście. W czasie leniwego wypoczynku nad jeziorem topi się jeden z synów Państwa Mela. Za tę tragedię obwinia się główny bohater, czyli brat nieszczęśnika Janek. Cała ta historia mocno naznacza nie tylko chłopca, ale przede wszystkim ojca. Ten to przypadek wręcz beznadziejny. Obwinia wszystkich, przez lata nosi kołek osinowy w sercu, tryska jadem i skutecznie wzmaga nienawiść Janka wobec siebie odsuwając przy tym resztę rodziny. Chłopak po jednej z większych kłótni w trakcie ulewy trafia do trafostacji, w której zostaje silnie rażony prądem. 

Sama nie wiem o czym jest ten film. Wydawałoby się, że zamiarem twórców było przeniesienie walki Janka ze swoją niepełnosprawnością i uchwycenie momentu, w którym mimo wszelkich barier i przeciwności dźwiga się na niezwykły akt - podróży na biegun. Nadmienię jedynie, że w skutek zaniedbań szpitalnych, najprawdopodobniej, Jankowi została amputowana ręka i noga. Niestety film skupia się wyłącznie na walce rodzinnej, wyrzygiwaniu sobie bolesnych prawd i strzelaniu focha. Ojciec wypadł niemiłosiernie antypatycznie, a matka razi swoją inercją. Scenariusz jest żałośnie skonstruowany. Ukazuje bohaterów w negatywnym świetle, by nadać im odrobinę ciepła w ostatnich minutach filmu. Dialogi są koszmarne, a gra aktorska leży i robi pod siebie. Nawet Topa nie pomógł, bo co można zrobić z tak beznadziejnie skonstruowanym scenariuszem i postacią. Jak to mówią - z gówna bata nie ukręcisz. No i te zdjęcia.... paralityka! Widz "latającą" kamerą dostaje po oczach, jak lampą stroboskopową.
Generalnie nie polecam i raczej omijać proszę, bo razi prądem <tu sarkazm oczywiście>. Czemu ja to zrobiłam ? Bo najwyraźniej jestem głupia, krnąbrna i rad ludzi nie słucham, jak mówią, że nawet kijem nie ruszać ;-)
Moja ocena: 3/10

wtorek, 20 maja 2014

Nadrabianie zaległości z kina polskiego, cz.I - IDA [2013] , PAPUSZA [2013]

"Cudze chwalicie swego nie znacie" - postanowiłam więc wziąć byka za rogi i przyjrzeć się temu naszemu kinu sprzed roku. Trochę mi się zaległości zebrało, zwłaszcza z tytułów o których szeroko i wiele się swego czasu mówiło.
Dzisiaj zacznę od dwóch obrazów. Dwie mocne postaci. Kobiety silne i doświadczone. I choć łączą te dwa filmy postaci głównych bohaterek, monochromatyzm i piękne zdjęcia są to jednak dwa piekielnie różne jakościowo filmy.

Zacznę więc od:

IDA



Choć najbardziej kontrowersyjne tytuły pozostawiłam sobie na deser naszła mnie myśl, czy w polskim kinie musimy poruszać tematy skrajne, by film został zauważony ? Kino obyczajowe o zwykłej doli człowieka leży i kwiczy w rynsztoku, gdy uwagę zwraca się na sprzedające dupę za dżinsy nastolatki (GALERIANKI), wyrodne matki z kwiecistą głową (KI, BEJBI BLUES), czy wywlekanie historycznych brudów (POKŁOSIE). Brakuje mi w polskim kinie realizmu DNIA KOBIET, nostalgii MIŁOŚCI Fabiańskiego, czy wrażliwości IMAGINE oraz DZIEWCZYNY Z SZAFY. I po IDZIE spodziewałam się właśnie ukłonu w stronę emocjonalnej strony polskiego kina. Otrzymałam natomiast przyzwoitą historię, którą trzeba było upiększyć historycznym bagnem.
Nie chcę tutaj snuć idei i uzewnętrzniać swoich opinii na tematy mordowania żydów przez polaków w czasie II Wojny Światowej. Uważam jednak ten wątek w filmie za niepotrzebny. Nie dodaje on niczego do fabuły. Nie sprawia, nawet odrobinę, że emocje sięgną zenitu, że bardziej będę współczuła losom osieroconej i porzuconej Idy i dzięki czemu łatwiej się z jej życiem utożsamię. O ile takie posunięcie nie jest propagandowe, to z pewnością wzmaga w widzu poczucie krzywdy i niesprawiedliwości. Jakiej ? Na to pytanie każdy odpowie sobie sam po seansie. Nie jestem fanką rozdrapywania zastygłych ran zwłaszcza w populistycznym, zakrzywionym zwierciadle ku pociesze gawiedzi.

Poziom kontrowersyjności nie jest jednak tak silny, jak w POKŁOSIU. Fabuła skupia się na młodej bohaterce, przyszłej siostrze zakonnej i jej ciotce - komunistycznej sędzinie, która ze śmiercią gra w szachy. Szkoda, że reżyser nie pokusił się na uwypuklenie tragedii ciotki. Z tych dwóch postaci ona była najbardziej interesująca (genialna kreacja Agaty Kuleszy). Seksualne rozterki przyszłej córy Jezusa wydawały się przy tym groteską.
Nie rozwaliły mnie również zdjęcia. Odczuwam tu pewne podobieństwo do filmów Ulricha Seidla. Statyczna kamera, niczym oko dokumentalisty obiektywnie rejestruje kolejne zdarzenia. Niektóre ujęcia zachwycają, zwłaszcza grą światła.
Mimo wielkiego szumu wokół tego filmu, rozpropagowania go na zagranicznych festiwalach (już nie dziwi mnie dlaczego) stwierdzam ostatecznie, że zbyt wiele szumu w tej szklance wody. Cieszyłabym się bardziej, gdyby to PAPUSZA zyskała tak wielki rozgłos, bo jest to zdecydowanie lepszy film
Moja ocena: 5/10

PAPUSZA




czyli historia cygańskiej poetki, której życie przypomina mi z lekka los francuskiej rzeźbiarki Camille Claudel. Papusza doświadczyła w życiu wszystkiego od głodu i biedy poprzez uznanie i podziw do odrzucenia i zbiorowej nienawiści. To rewelacyjna postać na film. Bardzo plastyczna, o burzliwym życiorysie i ogromnym talencie. Jeśli dodamy do tego jej cygańskie pochodzenie, nasze uprzedzenia i budowane wiekami stereotypy obraz Krauze nabiera wielowymiarowości, głębi i barw mimo swej czerni i bieli.

Wiele się mówiło, że PAPUSZA jest hołdem złożonym Cyganom i ich kulturze. Dla mnie to bardziej złożenie czci zmarłej poetce, jej ciężkiemu życiu i doświadczeniom, które musiała przejść. Krauze nie koloryzuje i nie ubiera Cyganów w piękne, barwne łaszki i korale. To społeczność mocno kastowa z wyznaczonym przywódcą. Tkwią głęboko w swych wierzeniach, które są niczym innym jak zabobonem wyciągniętym wprost z wieków średnich. To naród uparty i mocno osadzony na swej tradycji, której broni zaciekle. To zachowanie tajemnic o ich kulturze i życiu odciśnie piętno na życiu Papuszy.

Krauze zachwyca nie tylko naturalnością opowiadanej historii. Nie stosuje chronologii zdarzeń, dzięki czemu te dwie godziny seansu stają się bardzo ciekawe i w przejrzysty sposób ukazują kolejne etapy życia Papuszy. Na tle czarno-białego tła bardzo fajnie uchwycono zabytki przedwojennej Polski i zgliszcza powojennej Warszawy. Obraz nie jest rozmyty, a komputerowe efekty nie rażą tandetą. Jednak najmocniejszą stroną filmu są zdjęcia. Piękne, plastyczne i niezwykle poetyckie mimo swej jedno-wymiarowości. Najpiękniejszym ujęciem była scena przygotowań młodziutkiej Papuszy do ślubu. I o ile byłam pozytywnie nastawiona do IDY, tak myśl o seansie z Papuszą mocno mnie zniechęcała i jak to w życiu bywa los sprawił, że wrażenia stały się odwrotnie proporcjonalne do oczekiwań. IDA bowiem rozczarowała mnie solidnie, gdy tymczasem PAPUSZA stała się interesującym i godnym uwagi zaskoczeniem.
Moja ocena: 7/10

ps. ciąg dalszy nastąpi....


niedziela, 18 maja 2014

THE LUNCHBOX [2013]




Od dłuższego czasu ostrzyłam sobie zęby na SMAK CURRY. Intrygowało mnie to połączenie smaku indyjskiej kuchni, pełnej aromatów, kolorów i przypraw z gorzkim posmakiem miłości. Jaki efekt ? Choć w życiu gorycz nieudanych związków jest zadrą w oku niejednego, tak w przypadku tego filmu połączenie tych kontrastów zagrało. Mądry, nostalgiczny film o wyborach, samotności i próbach, jakie życie nam notorycznie podsyła.



Oryginalność fabuły jest ogromna. Oto pewna Pani domu przygotowuje swemu małżonkowi do pracy lunch, który dostarczany jest przez kurierów. Pewnego dnia menażka z obiadem małżonka trafia do innego mężczyzny, Saajana. Zaintrygowany nagłą zmianą i nowym smakiem postanawia korespondować z kobietą. Ich listy przechowywane w menażkach staną się początkiem niezwykłej relacji. Kobiety samotnej w swym małżeństwie oraz wdowca. Oboje znajdują między sobą nić porozumienia, która z listu na list zbliża ich ku sobie. Można powiedzieć, że w przypadku tej dwójki powiedzenie "przez żołądek do serca" urzeczywistniło się.



Mimo zgiełku ulic, tłumów ludzi i kolorów Bombaju film jest jednostronny. Gorzki posmak kryje się w kącikach ust, gdy przyglądamy się rozterkom bohaterów. Trudne są ich wybory, bo niezwykle ciężko jest zmienić swoje życie zachowując jednocześnie status quo. Wiele kłód pod nogami leży, a usystematyzowane życie, bariery i zdrowy rozsądek wspólnie działają na niekorzyść wielkim emocjom. 
Film w pewnym sensie rewelacyjnie podkreśla, że życie nie kieruje się przypadkami. Nawet najbardziej irracjonalne zdarzenia w całym tym chaosie mają sens. W przypadku bohaterów ich wspólne skojarzenie się jest pewnego rodzaju drogowskazem. Oboje nadają swojemu życiu nowy kierunek, pozwalają się sobie zmienić i mimo przeszkód, strachu przed nieznanym i moralnych rozterek nabierają wiatru w żagle. Jakby chcieli nam przekazać, że nie ma nic gorszego niż utknąć na życiowej mieliźnie.



Polecam. To jeden z tych nieśpiesznych filmów, które są opowiadane z niezwykłą lekkością i starannością. Zarówno scenariusz, jak i bohaterowie przykuwają uwagę, a ich wzajemne relacje nie obciążają nas emocjonalnie. Dzięki tak wyważonym emocjom cierpki posmak filmu zostaje zneutralizowany. 
Bardzo podobały mi się kreacje aktorskie, no i świetne zdjęcia. Orient jednak ma to do siebie, że dla nas Europejczyków zawsze będzie zaskakujący i ciekawy.
Moja ocena: 7/10 (a właściwie mocne 7,5)

3 DAYS TO KILL [2014]




Dwie osoby zachęcają, by obejrzeć ten film - Luc Besson i Kevin Costner. Besson od lat tkwi w twórczym zawieszeniu, choć od czasu do czasu udaje mu się wyrzucić coś sensownego z siebie. Gdy tymczasem Costner wraca na tarczy z twórczego niebytu.



Skoro Besson stoi za scenariuszem to musi być Francja, musi być pościg, strzelanina, bijatyka i humor. Fabuła choć niespecjalnie oryginalna, momentami nawet z lekka przesadna jest znośna i przyzwoicie opowiedziana. Costner wciela się w agenta CIA, któremu zostaje niewiele czasu życia. Nie mając nic do stracenia angażuje się w zabicie terrorysty równocześnie borykając się z odświeżeniem i poprawieniem kontaktów z żoną i córką.



Reżyser o dźwięcznym pseudonimie McG specjalizuje się w kinie akcji, choć do tej pory nieszczególnie mu ono wychodziło. Gdzieś tam po drodze wypuścił widowiskowe potworki w postaci CHARLIE'S ANGELS, czy TERMINATOR SALVATION. Jeśli komuś odpowiadały te filmy z pewnością 3 DAYS TO KILL również przypadnie do gustu. Ba... ten film jest najlepszy z tego co do tej pory widziałam od McG. 
Akcja prowadzona jest przyzwoicie. Już od samego początku bohater nie owija w bawełnę, więc nie musimy się męczyć z czterdziesto-minutowym wprowadzeniem, by dostać "action" przez ostatnie 10 minut. Mankamentem z pewnością jest dwugodzinny seans, ale ból istnienia został złagodzony rewelacyjnym humorem. Długo tak się nie obśmiałam na filmie akcji, a relacje bohatera z kolesiem zwanym Mitat przypominają te z LETHAL WEAPON pomiędzy Gibsonem a Pesci. Fajne sceny akcji, najbardziej podobała mi się ta z paryskim pościgiem samochodowym. A największą niespodzianką była rola Costnera i nawet go polubiłam ;-). Niestety boska Amber wyłącznie bosko wyglądała.



Oczywiście film ma też sporo niedociągnięć i niedoskonałości. Jednak spora dawka humoru skutecznie je retuszuje. 72 GODZINY stają się dzięki temu bardzo fajną rozrywką z głupiutką treścią, ale kompletnie niekrzywdzącą. Mnie się podobało. 72 GODZINY idealnie wpasowują się w niezobowiązujące kino na odmóżdżenie.
Moja ocena: 6/10 (to takie 6,5)

sobota, 17 maja 2014

GODZILLA [2014]




Niewiele jest głosów w filmowej blogosferze negatywnych o nowej Godzilli. Nie wiem, czy rzeczywiście ten film jest tak dobry, czy większość z oceniających sugerowała się wyłącznie oprawą wizualną. Co do niej nie mam wątpliwości. Jednak cała reszta, mówiąc kolokwialnie, ssie. I chyba będę w mniejszości, ale użyję tych słów, nie podobała mi się ta wersja Godzilli. Jej bezdennie głupia fabuła, nadmiar klisz i okropnie słabe kreacje aktorskie powaliły mnie na kolana jak tytułowego giganta. Jeśli doliczyć do tego dłużyzny w rozkręcaniu akcji, gadulstwo o dupie Maryni i ckliwość spod małżeńskiej kołdry to powiem szczerze, umierałam na kinowym fotelu. Kręciłam się i wierciłam w poszukiwaniu efektów i akcji, a jak już się ich doczekałam to naprawdę niewiele tego było w stosunku do całości filmu.



Zaczynam się właśnie zastanawiać, czy mam nosa, czy to moja wypracowana na tysiącach obejrzanych filmów wrażliwość podpowiada mi, że nie polubię filmów Garetha Edwardsa. Historia z Godzillą poniekąd powtarza sytuację z MONSTERS. Kiedy świat około filmowy zachwycał się tym nie-wiadomo-co za niewielkie pieniądze ja stałam po drugiej stronie barykady uparcie twierdząc, że film wprawdzie za cienką kasę stworzony, ale reprezentujący adekwatny do niej poziom. No cóż... najwyraźniej Edwards ma swój film, ale on moim nie jest. I jak tak mają wyglądać kolejne blockbustery, to ja już się ślinię na myśl o kolejnych Transformersach, bo każdy inny będzie lepszy od tego co wczoraj zobaczyłam w kinie.



No dobra pojechałam po całości. A teraz co mi się podobało ? Nie jestem masochistką i staram się zawsze wychwycić jakieś perełki z koryta, coby defetyzmem za mocno nie wiało. 
Podobało mi się odwrócenie roli Godzilli nie jako zagrożenia, ale jako nadziei na pomoc w zbliżającej się katastrofie. Odczytuję to jako trochę nieudolny hołd złożony całej serii filmów o Godzilli. Podobała mi się ścieżka dźwiękowa Desplata i uparcie twierdzę, że zaraz po Thomasie Newmanie to najlepszy współczesny kompozytor filmowy. Zdarzają mu się wprawdzie wpadki, ale w tym przypadku muzyka robi nie tylko tło, ale też podbija emocje. Efekty również są świetne, co nie powinno nikogo dziwić. Tego typu filmy są predestynowane do tego, by kipiały genialnością umiejętności grafików komputerowych. Czy jednak jest coś w nich ponadnormatywnego w stosunku do tego co widzieliśmy, chociażby w PACIFIC RIM... hmmm, no nie sądzę. Jest dobrze, nawet bardzo, ale nie ma tu nic coby wykraczało poza ramy. To co rzeczywiście jednak wykracza, to według mojej skromnej opinii - dźwięk. Na który mało kto zwraca uwagę, a w przypadku Godzilli jest porażający. Jeśli ktoś będzie oglądał ten film bez surround to traci 60% zajebistości obrazu. Genialny, głęboki dźwięk, który buduje i nadaje niezwykłego sznytu efektom komputerowym.



Dziwnie się czuję krytykując ten film, ponieważ od początku idei stworzenia nowej Godzilli byłam wielką jego fanką. Czekałam i nastawiona wręcz byłam, między innymi po wielu dobrych opiniach, na epokowe kino i blockbuster roku. No nie wyszło. Nie wszystko złoto co się świeci, jak to mówią. Fabuła zbudowana na kliszach, tandetne dialogi, kompletnie poroniony wybór obsady aktorskiej i słabe role od Taylora - Johnsona, Olsen, Strathairna, Watanabe. Szkoda mi było Sally Hawkins i Juliette Binoche, które siódme poty przechodziły by nadać nieco dramatyzmu swym płaskim postaciom. Nawet dzieciak, który tam grał był sztywny jak pal Azji. Rozumiem też ideę tworzenia blockbusterów. Filmów, które nie mają porywać głębokością i złożonością dramatyzmu, a jedynie cieszyć oko. Tutaj jednak spłycono wszystko co się dało, a akcji nadano durnowatych rozwiązań po to tylko, by walka pomiędzy Godzillą i jej oponentem miała miejsce. I ta walka to jedyne fajne sceny tego filmu.
Moja ocena: 6/10 (za fabułę 4, +2 za dźwięk i efekty, a byłam na wersji 2D)

piątek, 16 maja 2014

MINDSCAPE [2013]




Coś mi koło nosa świszczy, że zapomnę o tym filmie już w przyszłym tygodniu. A to dość osobliwe uczucie, bowiem sam film nawet mi się podobał. Całkiem przyzwoity thriller, trzymający w napięciu jedynie końcówka mocno mnie zawiodła.

Główny bohater John to mężczyzna po przejściach z niezwykłą zdolnością odczytywania ludzkich wspomnień. Po latach izolacji związanej z traumatycznymi wydarzeniami z przeszłości postanawia wrócić do pracy. Od swego szefa otrzymuje zlecenie polegające na pracy z chorą Anną. Poprzez analizę jej wspomnień odkrywa mroczne tajemnice skrywane przez Annę i jej rodzinę.

Ciekawa fabuła, która wkręca w fotel już od samego początku. Postać niezwykle uzdolnionej Anny, chorych rodzinnych układów, zamiatanych pod dywan tajemnic i problemów tworzą intrygującą aurę wokół tego filmu. I o ile wartka akcja trzyma w napięciu i zaciekawieniu, o tyle zakończenie tej przepychanki między postaciami już niekoniecznie mnie zadowala. Wydaje się, jakby scenarzysta poszedł po linii najmniejszego oporu.
Smaczku dodają fajne kreacje Marka Stronga i Taissy Farmiga, a najmocniejszym punktem filmu jest z pewnością fabuła, jej zwroty i wszechobecna tajemniczość.
Moja ocena: 6/10 (choć bliżej jej do 7)

czwartek, 15 maja 2014

SPIES & GLISTRUP [2013]




Zachęcająco wybrzmiewa bijąca po oczach reklama z posteru - "Europejski Wilk z Wall Street". I powiem szczerze, że jestem przykładem rybki, która połknęła ten tandetny haczyk. Nie miałam w planach tego filmu, a jednak złamałam się. I dziwne to filmowe doświadczenie było. Pierwsza połowa filmu sugerowała przekoloryzowany film bez ikry. Jednak każda kolejna minuta nadawała pewnego rodzaju sznytu fabule.


A propos fabuły. Tytuł filmu to nazwiska dwóch bohaterów. Jeden z nich to doradca finansowy, wróg wszelkich systemów podatkowych, ideowiec z głębokim poczuciem misji. Spies natomiast mógłby rzeczywiście podać dłoń Jordanowi Belfortowi, choć w kontaktach z mediami jest mistrzem świata. Dziwkarz, narkoman, zepsuty kasą i możliwościami jakie ona daje. Jego zachowanie przejawia wszelkie formy dekadentyzmu. Ta dwójka, spokojnej biurwy z żywiołowym biznesmenem, to genialnie przedsiębiorczy tandem. Przejmując linie lotnicze stają się jednymi z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi biznesu w Danii. Ideologia Glistrupa zahaczająca o podatkową anarchię stanie się jednak zgubą dla ich długotrwałej przyjaźni.



Przyjaźń w SEKS, NARKOTYKI I PODATKI to rewelacyjny przykład w jaki sposób budowane są przyjaźnie w biznesie i na jakich filarach są one postawione. Filmowych bohaterów mimo zażyłości dzieli gruba kreska pieniędzy. Tam gdzie kasa trudno o trwałe przyjaźnie i nie ma lepszego przykładu na udowodnienie tej tezy, niż para bohaterów.
Reżyser Christian Boe idealnie uchwycił również sposób w jaki dochodzi się do wielkich pieniędzy. Świat finansjery pozbawiony jest wszelkich skrupułów, a etyką w biznesie, którą wkuwa się na studiach, możemy podetrzeć sobie tyłek po porannym wypróżnieniu. Nic bardziej mylnego. Tam gdzie przelewają się miliony nie ma czasu na sympatie i antypatie. To czysty, wykalkulowany rachunek zysków i strat, w który wliczone są ofiary. Chwyty poniżej pasa, podchody, nielegalne wyciąganie informacji i intrygi to chleb, którym żywi się wielki świat ogromnych pieniędzy. Możemy się oburzać i obruszać, jednak tak skonstruowany system funkcjonuje od wieków i w tym temacie nic się nie zmieni. Mając taki obraz przed oczyma słodkie teksty o budowaniu majątku ciężką pracą wydają się nietrafione. Chyba, że rozmówca sprecyzuje co ukrywa pod pojęciem "ciężka praca". Jednego bowiem bohaterom zarzucić nie można, rzeczywiście "ciężko pracowali".



Od strony technicznej film jest mocno nierówny. Jak już wspomniałam, pierwsza połowa mocno nuży. Warto jednak przeczekać. Charakteru filmowi nadają bardzo kolorowi bohaterowie, pełni kontrastów i niespójności. Na uwagę zasługują aktorzy wcielający się w ten tęczowy tandem. Rewelacyjny, jak zwykle, Nicolas Bro oraz nie do rozpoznania Pilou Asbaek, który stworzył żywiołową postać Spiesa.
Moja ocena: 6/10

niedziela, 11 maja 2014

THE KILLER SHREWS [1959]




W sumie nie ma sensu zbytnio rozpisywać się o tym filmie, bo jest tak słaby, aż zęby bolą. Z drugiej strony, w pewnych kręgach to już film kultowy i bez niego nie odbędzie się żaden festiwal najgorszych filmów świata. ZABÓJCZE RYJÓWKI, bo o nich mowa, to obok filmów Eda Wooda pewien podgatunek najbardziej kiczowatego, beznadziejnie durnego i koszmarnie zrealizowanego kina dotąd. Jak bowiem wytłumaczyć atak zmutowanych ryjówek, porażających jadem groźniejszym od jadu węża, przegryzających się przez betonowe mury, a nie potrafiących przegryźć kawałka drewna, czy dykty od tapczanu ? No nie da się, jednak poziom absurdu jaki osiągnął Ray Kellog w swoim filmie jest po prostu bezcenny i mówię to z pełną świadomością. 



Od strony wizualnej również nie ma wyrafinowania. Ryjówki wyglądają, jak potraktowane tępym sekatorem owczarki niemieckie z doklejonymi plastikowymi kłami, a przeciwryjówkowy "czołg pancerny" zmiażdżył mnie jak walec... tarzałam się ze śmiechu po tapczanie. 
Całość dostraja kakofonia dźwięków w postaci przeraźliwych zgrzytów, pisków nożycami po tablicy, które imitują ryki ryjówek i orkiestry smyczkowej, która pojawia się w najmniej odpowiednich momentach np. w dialogach, które skutecznie wygłusza. Wisienką na torcie są właśnie owe dialogi, a właściwie ich bezsens. A smaczku dodaje aktorstwo. To ostatnie to mistrzostwo świata, w którym aktor zmienia akcent w trakcie dialogów na rosyjski, gdy w istocie jest szwedem. Genialne wprost genialne!



Gdybym miała oceniać ten film pod kątem zabawy jaką miałam to byłaby pełna pula. Uśmiałam się po pachy, dialogi momentami wgniatają w fotel swoją bezpretensjonalnością i dziecięcą wprost logiką. To przykład kina mega kiczowatego, z każdego kąta wieje amatorszczyzną, a absurd goni absurd. W pewnym sensie jest to zaleta. Oglądając bowiem takie filmy człowiek docenia kino nawet najbardziej przeciętne. Jakby nie patrzeć mnie się podobało.
Moja ocena: 2/10 (dając wyższą ocenę obraziłabym parę innych tytułów, ale biorąc pod uwagę klasę tego kina to 10/10)

IN SECRET [2013]






Ogromną miałam ochotę na ten film, głównie za sprawą bardzo dobrej obsady oraz czasów w których fabuła ma miejsce. Dodatkowego smaczku nadawał scenariusz oparty na powieści Emila Zoli. Ze smaczku pozostał niesmak, a ochota przeszła już po czterdziestu minutach seansu. Dwa dni męczyłam się, by go strawić i gdy ostatecznie się udało wpadłam w zamyślenie, w którym momencie popełniono błąd, że ten film był tak straszliwie nudny ? 



Akcja rozgrywa się w XIX-sto wiecznej Francji. Porzucona przez ojca dziewczyna zostaje wychowana przez ciotkę, zmuszona do zamążpójścia za swego kuzyna, by ostatecznie wpaść w romans z przystojnym przyjacielem domu, z którym zaplanują morderczą intrygę.



Klasyczna historia bohaterki uciemiężonej i nieszczęśliwej, która szuka miłości i spełnienia w ramionach innego. Niestety na progu tej idylli stoi niechciany mąż. Najprostszym z możliwych sposobów jest skuteczne się jego pozbycie i tu pojawia się wątek gryzącego, jak natrętny komar, sumienia. Czy związek przetrzyma czas moralnych rozterek ? Czy miłość nie wygaśnie obarczona czarną chmurą cierpienia bliskich ? Czy uda się unieść w sercu niezwykły ciężar okrutnej tajemnicy ? I tak przez ponad półtorej godziny mamy okazję obserwować emocjonalną szarpaninę bohaterów. Pełna gama emocji tłamsi się na ekranie, jak niezdecydowana panna na wydaniu. To bohaterka zmaga się z własną chcicą, to przeżywa ból istnienia, by ostatecznie odkryć gorzki posmak rozczarowania. Taki rollercoaster emocji nie może wyjść filmowi na dobre. Warto by było skupić się na jednym punkcie, by dotrzeć do niego i osiągnąć efekt kulminacji. W IN SECRET dostajemy wszystkiego po trochu, jak w sklepie "wszystko za 5 złotych". W tych kilkudziesięciu minutach uchwycono kilka gatunków filmowych - od romansu poprzez melodramat, dramat, kryminał i thriller włącznie. Spoglądając jednak na doświadczenie zawodowe reżysera Charlie Strattona, jakoś ten brak zdecydowania mnie nie dziwi. 



Scenariusz ma ogromny potencjał, jak i sama historia. Również obsada nie zawiodła. Każda rola była naprawdę dobra. By jednak osiągnąć efekt dobrego kina oprócz kilku dobrych składowych trzeba posiadać umiejętność i łatwość w opowiadaniu. Trzeba wybrać jeden punkt ciężkości i skutecznie go rozpracować. Tutaj osiągnięto rewelacyjny efekt balonu, w którym kotłasi się dosłownie każda emocja po trochu.
Rozczarowujący seans pełną gębą. Mamałyga przegadana, niedopracowana i chaotyczna. Dobre i to, że obsada nie zawiodła inaczej nie dotrwałabym do końca.
Moja ocena: 4/10

sobota, 10 maja 2014

THE ROCKET [2013]




Australijski kandydat do Oscara 2013 to przykład kunsztu, wizji i konsekwencji w jej realizowaniu. Cudowny obraz, który wizualnie pochłania, a przy tym tworzy baśniową aurę. Opowiadana historia wydaje się przez to niezwykła, choć jest boleśnie realna.



RAKIETA to wzorcowy debiut. Projekt, którego pozazdrościłby niejeden reżyser mający na koncie kilka dobrych filmów. Niezwykła historia o chłopcu z Laosu, który na przekór wszystkim i wszystkiemu chce pokazać swoją wartość przez czyny, a nie czcze gadanie i zabobony. Reżyser Kim Mardaunt na przykładzie gorzkich przejść chłopaka pokazuje ówczesne życie w Laosie. Miejsce duchów, ludzi żyjących wojenną przeszłością, których rany nie zabliźniły się do dzisiaj, a trauma dawnych dni odcisnęła piętno na ich losie. To równie smutna przypowieść o eksploatacji zachodnich korporacji, wysysaniu tego co najlepsze z ubogich krajów i kompletnej pogardy wobec losu rdzennych mieszkańców. I gdzieś tam jeszcze między tymi ciężkimi tematami przemyka odwieczny konflikt pomiędzy tradycją i kulturą przodków, a nowoczesnością i szybującą w powietrzu kulturą zachodu.



Cudowny obraz. Przepiękne zdjęcia i ciekawe kadry, które przeplata subtelna ścieżka dźwiękowa. Bardzo dobry, oryginalny scenariusz, niepozbawiony humoru. Przez większość seansu nie opuszczało mnie wrażenie bajkowości fabuły. Niewinność bohaterów testowana trudami życia codziennego, walki o przetrwanie w ekstremalnych warunkach, opuszczenie, samotność, a ponad tym umiejętność poradzenia sobie z tą szarzyzną, podźwignięcia i powstania z popiołów. I niezwykły obraz Laosu. Miejsca opuszczonego przez cywilizację, po które teraz się ona gwałtownie upomina. Wielowiekowa kultura, która gwałtem zostaje zbrukana przez industrializm i pazerność. A gdzieś tam na końcu tego krwiożerczego łańcuszka tkwi społeczność, która lawirując pomiędzy niewypałami, lejami po bombach i indolencją władz musi wstać, podnieść głowę i z godnością kroczyć przez życie pielęgnując resztki swojej tożsamości.
Polecam!
Moja ocena: 8/10 (za zdjęcia pełna pula 10)

piątek, 9 maja 2014

JACK RYAN: SHADOW RECRUIT [2014]




Filmowa seria Clancy'ego o Jacku Ryanie znana jest fanom kina od lat. Wielu aktorów próbowało wcielić się w jego rolę, choć ta zaprezentowana przez Harrisona Forda brzęczy w głowie najmocniej. I trochę martwiłam się, czy aby dobrze robię włączając ten film, czy kolejne przygody tajnego agenta będą równie ciekawe i pasjonujące ? Może nie jest to wybitne kino, ale jak na film akcji spełnił swoje zadanie. 



Tym razem poznajemy Jacka w początkowej fazie jego agenturalnej kariery. Pracuje na Wall Street, gdzie od podszewki ma infiltrować podejrzane transakcje finansowe. W ten sposób wpada na trop rosyjskiego milionera Victora, którego podejrzewa o niecne plany wobec USA. Zaczyna się, więc pogoń za zającem.



Obraz nie ma spektakularnych efektów, jednak pościgi, czy strzelaniny wypadają bardzo autentycznie. Akcja od samego początku ma przyzwoite tempo, by w drugiej połowie znacznie przyspieszyć. Tak właściwie, naprawdę trudno mi się do czegoś przyczepić. Zarówno scenariusz, który prezentuje dość ciekawe rozwiązania, wartką akcję, jak i kreacje aktorskie są na wysokim poziomie. Najbardziej obawiałam się kreacji Chrisa Pine, który nieszczególnie pasował mi do roli Ryana. Stwierdzam, że spełnił swoją rolę, wypadł naprawdę dobrze i nawet gdybym chciała, nie mam mu nic do zarzucenia. I nawet cieszę się, że w postać Jacka po raz drugi nie wcielił się Ben Affleck.



Za reżyserię odpowiada mistrz w adaptacjach filmowych dzieł Szekspira Kenneth Branagh, który wcielił się również w rolę magnata rosyjskiego. Nie spodziewałam się po nim takich umiejętności. Ze wszystkich gatunków filmowych, które mógłby nakręcić akcja i horrory nie wchodziłyby w grę, jego THOR był dla mnie spalony. Świetnie się jednak wybronił, dzięki temu udowodnił, że jest wszechstronnym reżyserem.
Szczerze mówiąc nie spodziewałam się zbyt wiele po tym filmie. Finalnie jednak otrzymałam to, co od kina akcji oczekuję - wartką akcję i ciekawie sfilmowaną intrygę.
Moja ocena: 7/10

czwartek, 8 maja 2014

THE SACRAMENT [2013]




Nie mam pojęcia, w którym momencie tego filmu zaczyna się horror, a w którym kończy, bo ja go autentycznie nie znalazłam. Film zaliczyłabym do gatunku thrillera z kilkoma scenami gore. Jakby nie patrzeć nie straszyło, nie brzydziło, było zgrabnie i przyzwoicie.

Nie przepadam zbytnio za filmami Ti Westa. A jego ostatni film jaki oglądałam, THE INKEEPERS, solidnie mnie wynudził. West zrezygnował ze straszaków w postaci duchów i wziął na warsztat ambitny temat - sekciarstwa.
Dziennikarz z Nowego Jorku postanawia odszukać swoją siostrę. W  jej walce z uzależnieniem od narkotyków pomocą służy zgromadzenie, któremu przewodzi nawiedzony Ojciec. Dziennikarz wraz z dwójką kolegów po fachu postanawiają odwiedzić dziewczynę i zebrać materiały do reportażu o tajemniczej sekcie.



Obraz prowadzony jest w formie paradokumentu. Konwencja found footage zdecydowanie nie należy do moich ulubionych, mimo tego w THE SACRAMENT kompletnie mi ona nie przeszkadzała. Wygładzono efekt trzęsącej się ręki, kamera była bardziej statyczna, przez co obraz często tracił znamiona paradokumentu. Całość opowiedziana jest dość sprawnie. Jesteśmy bardzo szybko wprowadzeni w gniazdo os, czyli sekciarską wioskę. Krwawe sceny są zastąpione budowaniem napięcia, a aura tajemniczości przez długi czas unosi się nad fabułą. Oblubieńcy czerwonego koloru na ekranie w końcowych scenach znajdą również coś dla siebie, szału jednak nie ma.

Nie jest to dzieło epokowe zarówno w gatunku horroru, czy thrillera. Jatka została ograniczona do minimum, niewiele tu oburza i bulwersuje, a rozwiązanie fabuły jest raczej mało przenikliwe. Z pewnością jednak uwagę przykuwa aktor, odgrywający rolę Ojca - Gene Jones. Jest absolutnie przekonywujący w swojej roli, a scena wywiadu to jedna z lepszych scen tego filmu. 
Moja ocena: 6/10