Jestem osobą niezwykle cierpliwą jeśli chodzi o oglądanie filmów i wyrozumiałą w ich wyborze. Nie ograniczam się do gatunku, choć nie wszystkie lubię, nie sugeruję swoją subiektywną oceną aktorów czy reżyserów, staram się być po prostu otwarta na wszystko co w filmie piszczy. Są jednak filmy, które są tak niskich lotów, że nie tylko mój intelekt czuje się zawiedziony, ale i oczy odmawiają posłuszeństwa. Łzawią, kręcą się to w lewo to w prawo, znajdują każdy punkt zaczepienia byle nie na ekranie. Do takich filmów z pewnością dorzucam SABOTAGE.
Davida Ayera uważałam zarówno za dobrego scenarzystę (DZIEŃ PRÓBY, CIĘŻKIE CZASY, BOGOWIE ULICY), jak i dobrego reżysera. Po cichu liczyłam, że dorówna swemu mentorowi Antoine Fuqua zwłaszcza, że tematycznie ich filmy są bliźniaczo podobne. Oczywiście zdarzały mu się wpadki w postaci S.W.A.T, czy ZA WŚCIEKLI ZA SZYBCY, ale były to momenty słabości i było ich niewiele. Do czasu, jak się okazało.
Nowy film Ayera pretenduje do zaszczytnego kina akcji. I faktycznie takim jest. Grupa tajniaków z grupy narkotykowej przywłaszcza sobie w jednej z akcji kasę, którą w chwilę potem ktoś im kradnie. Policjanci są podejrzewani przez swych przełożonych, inwigilowani, odsunięci od służby, gdy jednak sprawę bezskutecznie zakończono wracają do akcji. Niestety wraz z powrotem do zawodu na ich życie polują tajemniczy mordercy, którzy krok po kroku eliminują kolejnych członków zespołu.
SABOTAGE to kompletnie mało skomplikowany, ordynarny, chamski, nachalny i prostacki obraz, którego intryga jest kpiną, a ciągu przyczynowo-skutkowego doszukać się trudno, a jeśli się już znajduje to jest on irracjonalny. Do teraz zastanawiam się, jak doliczono się spalonych 10 milionów, czy ułożono z nich puzzle, posklejano scotchem, a może wywróżono ze szklanej kuli czy fusów, i jak głupi musieli być członkowie grupy, że dali się tak łatwo złapać, zwłaszcza w końcowej scenie, gdy przez pół roku genialnie stwarzali pozory uczciwych ? Brakuje mi tu logiki, a poczynania bohaterów są nie tylko rażące, ale urągają profesjonalizmowi odgrywanego zawodu - policjanta.
Idiotyzmów można wyliczać co niemiara - durnowate ksywy członków zespołu, beznadziejnie niskich lotów dialogi, ordynarne postaci - zwłaszcza kobieca, kiepskie sceny akcji, jak i w ogóle sam montaż, czy aktorstwo. Sory Arni, ale jak bardzo Cię lubię i szanuję, tak dałeś u Ayera dupy na całej linii, choć i tak przy swej miernocie byłeś najlepszym aktorem w tej zgrai, a ten niemiecki akcencik i fryz na Adolfa nadal ubóstwiam.
Jeśli ktoś chce zmarnować czas na głupiutkiego akcyjniaka, z kilkoma brutalnymi scenami, choć i te są przekoloryzowane i kompletnie nie pasują do konwencji, to śmiało może sięgnąć pod SABOTAGE. Gdyby to było gore to rozumiem, gdyby exploitation jeszcze bardziej bym zrozumiała, ale wyrwane jak Filip z konopi sceny walających się flaków, resztek mózgu i porozrzucanych członków nie zrobiły większego wrażenia, jedynie zawiało żenadą. Co tu dużo gadać, słabe to było jak cholera.
Moja ocena: 3/10
Wczoraj to oglądałem i... w sumie to nie wiem, chyba mi się nawet podobało, ale nie wiem czy nie zdusić w sobie tego uczucia, bo to trochę dziwny film. W pierwszych 30 min. to dosłownie w każdej scenie jest jakiś skatologiczny żart, a potem przerzucają się na żarty o striptizerkach. Ale to jechanie po bandzie mnie nawet bawiło.
OdpowiedzUsuńJa bym zaliczył Training Day do momentów słabości Ayera, tzn. sam film był ok, ale scenariusz do najlepszych nie należał.
Wydaje mi się też, że za chamstwo, ordynarność i prostactwo tak naprawdę odpowiada Skip Woods, a nie Ayer. O ile dobrze pamiętam, Woods w Thursday - swoim pierwszym filmie - miał scenę, w której laska gwałci głównego bohatera, ale przedtem mówi mu, że ma okres i nie czuje się aktualnie zbyt świeżo, czy coś takiego.
Rzeczywiście chamówa nie była dotąd domeną Ayera. Owszem była w jego filmach brutalność, ale była ona uzasadniona i wpasowywała się w konwencje bardzo naturalnie. W tym przypadku Ayer przekoloryzował i za bardzo popłynął.
Usuń