Nowy film Johna Currana, twórcy MALOWANEGO WELONU, czy STONE to przykład filmu surwiwalowego. Od większości tego typu obrazów odróżnia go ogromna doza nostalgii, pragnienia bycia jednością z naturą, czy strachu przed cywilizacją. Sprawdzenie swoich możliwości jest wprawdzie siłą napędową decyzji podjętej przez główną bohaterkę, jednak samemu filmowi bliżej do INTO THE WILD Seana Penna, niż 127 GODZIN Danny Boyle'a.
Historia oparta jest na faktach. Młodziutka Robyn Davidson decyduje się pokonać 1700 mil pustynnej Australii, a destynacją tej podróży jest Ocean Indyjski. Tą ponad sześciomiesięczną podróż spędzi ze swymi czterema wielbłądami, psem i natrętnym dziennikarzem National Geographic, który od czasu do czasu uprzykrzać jej będzie życie fotografowaniem.
Robyn to niezwykle zdeterminowana młoda kobieta. Jej pragnienie, cel i dążenie do jego realizacji jest niezwykłe. Można uznać ją za szaloną jednak jej wewnętrzny głos jest silniejszy niż współczesna logika. Robyn reprezentuje zaginione pokolenie. Pokolenie ludzi stroniących od zgiełku, cywilizacji, szukających wyciszenia i wewnętrznego spokoju. Ta podróż staje się nie tylko fizycznym wyzwaniem, ale również poszukiwaniem siebie. Tragiczne przeżycia z dzieciństwa, które niczym złe duchy nawiedzają ją w snach stają się determinantą. Robyn poznaje siebie, tresuje własne lęki, a przede wszystkim poznaje kulturę Aborygenów i kraj, w którym jest niechcianym przybyszem.
Myślę, że każdy, któremu spodobał się film Penna INTO THE WILD będzie zachwycony tą nieśpieszną historią pełną sentymentalizmu i nostalgii. Przeżycia Robyn podobnie, jak u Christophera z obrazu Penna są przepełnione mizantropią i niechęcią do konsumpcjonizmu. Wszędobylska cywilizacja jawi się tutaj jako natrętna mucha, która nie pozwala spać. Jednak w przeciwieństwie do bohatera INTO THE WILD Robyn nie zamierza przewartościowywać kompletnie swego życia i głową burzyć mur. Jej podróż nie wynika z buntu, a raczej z konieczności odnalezienia drogi do swego wewnętrznego głosu.
Jestem zachwycona tym filmem. Nietuzinkowy klimat i niezwykle malownicze zdjęcia. Cudnie plastyczne ujęcia i towarzysząca im przepiękna ścieżka dźwiękowa. A w tym wszystkim rewelacyjna i bardzo naturalna kreacja Wasikowskiej.
TRACKS to ogromnie wzruszający obraz, pełen pozytywnych emocji, budzący zachwyt nad postawą bohaterki i zazdrość, by samemu zmierzyć się z takim wyzwaniem. Mnie ten film połknął i przeżuł w całości, tak jak z resztą miało to miejsce w przypadku INTO THE WILD. Myślę, że jest to idealna propozycja dla osób kochających spokój, stroniących od zgiełku, szukających miejsca z dala od cywilizacji i obecności natrętnych ludzi. Takim osobom będzie o wiele łatwiej zrozumieć postawę i decyzje Robyn.
Moja ocena: 9/10
Kiedyś dawno oglądałem "Into the wild" i pamiętam, że nie przypadł mi ten film do gustu, jednak jeżeli chodzi o "Tracks" to na pewno zaryzykuję, bo strasznie mnie zaintrygowałaś tą recenzją. Biorąc pod uwagę to jak rzadko przyznajesz tak wysokie noty, "Tracks" musi być czymś naprawdę wyjątkowym. Mam nadzieję, że dla mnie również będzie tak bardzo emocjonującym przeżyciem - oby niezapomnianym. Pozdrawiam ;)
OdpowiedzUsuńTRACKS porusza o wiele lżejszą problematykę niż w INTO THE WILD, także myślę, że powinno Ci się spodobać. INTO THE WILD to film niesamowicie dojrzały emocjonalnie, czasami do takich tytułów trzeba dorosnąć emocjonalnie, nabrać ogłady, perspektywy i życiowego doświadczenia. Spróbuj ponownie za kilka ładnych lat i skonfrontuj ze swoją młodzieńczą oceną. Powinno być lepiej ;-)
Usuńpozdro