Terry Gilliam potrafi zaskakiwać w swojej reżyserskiej twórczości zarówno od strony wizualnej, jak i tematycznej. I choć przekrój jego filmów jest ogromny i różnorodny (od PRZYGÓD BARONA MUNCHAUSENA poprzez 12 MAŁP i LAS VEGAS PARANO do PARNASSUSA) nowy film Gilliama THE ZERO THEOREM najbardziej ze wszystkich dotąd tytułów zahacza o absurd i ironię znaną z MONTY PYTHONA. Wprawdzie jestem fanką skeczów "pajtonowych" , mimo to fabuła THE ZERO THEOREM mocno mnie wymęczyła. Film może się wydawać zjawiskowy, kolorowy niczym światła odblaskowe i niezwykle witalny, jednak pod tą powierzchnią kryje się tło bardzo ciężkie, nieprzejrzyste i mało czytelne.
Główny bohater Qohen Leth to typ człowieka zafiksowanego, nadpobudliwego i mocno skomplikowanego wewnętrznie. Jego dotychczasowe poukładane życie zostało zburzone poszukiwaniem odpowiedzi dotyczącej sensu życia. Jeśli ktoś go również poszukuje rozwiązania tej odwiecznej zagadki w filmie Gilliama nie odnajdzie.
Problem Q. polega na podporządkowaniu swojego życia zafiksowanej idei. Praca nie daje satysfakcji, życie wydaje się bez sensu, a współistnienie w społeczności staje się męką nie do wytrzymania. Decyduje się zmienić swój tryb pracy, odizolować się od świata zewnętrznego, a wszystko to w oczekiwaniu na magiczny telefon z odpowiedzią na nurtujące go pytanie.
Przez większość trwania filmu nie opuszczało mnie jedno zasadnicze pytanie: o czym tak właściwie jest nowy film Gilliama ? Z jednej strony można się doszukiwać głębi w postaci poszukiwania wyjścia z życiowego impasu i izolacjonizmu. Qohen jawi się tutaj jako jednostka zaadaptowana wyłącznie do pracy. To trybik w maszynie, który przynosić ma korzyść pracodawcy, a jego wewnętrzne rozterki, czy samopoczucie są wyłącznie jego problemem. Gilliam wskazuje bohaterów jako narzędzie w maszynie, jaką stanowi system. System natomiast jawi się jako pożerający indywidualność, konsumpcyjny pasożyt. Iluzja szczęścia kryje się pod zakupoholizmem, a cel i sens życia zdobywasz w pracy przy bliźniaczych czynnościach, niczym przy prasie produkcyjnej. Q. wydaje się tutaj osobnikiem, który poprzez poszukiwanie odpowiedzi na sens życia poszukuje wyjścia z tego życiowego impasu. By do tego jednak doszło Gilliam wysyła mu na ratunek prostytutkę i nad wyraz dojrzałego, młodego geniusza.
Z drugiej strony Q. poza swym pędem do odkrycia życiowych prawd jawi się, jako człowiek psychicznie zniszczony. Gilliam wprawdzie zbyt mocno nie wchodzi w przeszłość bohatera, jednak nie da się ukryć, że była ona traumatycznym przeżyciem, które mogło zaowocować jego całkowitą alienacją i zafiksowaniem.
Może faktycznie świat Gilliama w TEORII WSZYSTKIEGO to świat rodem z MATRIXA, w którym życie zapisane jest algorytmem, a zamiast genów nosimy w sobie kod binarny. Może poza tym światem istnieje próżnia i pustka, która niczym czarna dziura w filmie Gilliama wsysa wszelkie istnienie. A może teoria wszechrzeczy to niczym nieuzasadniony sen wariata, słabość chwili i wymysł zranionego szaleńca.
TEORIA WSZYSTKIEGO to obraz nasycony niezwykłą scenerią. Z lekka steam punkowy, mocno futurologiczny, z pewnością bardzo odjechany. Dla mnie to ogromny atut filmu, który jawi się tu jak teledyskowa bańka pełna kolorów, wyrazistych postaci i onirycznych scen. Każda postać jest jedyna w swoim rodzaju i każda może stanowić kanwę na kolejny film. Rewelacyjnie dobrano również obsadę. Rola Qohena, w którą wcielił się Christoph Waltz jest niezwykle żywiołowa i energiczna. Waltz w swoim tylko stylu stworzył postać, która stała się punktem zwrotnym tego filmu i bez niego film byłby martwy. Nawet epizodyczne role Tildy Swinton, Matta Damona, czy Petera Stormare (na marginesie genialna scena diagnozy lekarskiej) niewiele do filmu wniosły. TEORIA WSZYSTKIEGO to film jednego aktora - Waltza, dla którego cała reszta to tło.
Jeśli ktoś więc szuka sporej dawki absurdów i kilku zabawnych scen absurdem pokrytych w scenografii ze snu pozytywnie zakręconego wariata, myślę że w THE ZERO THEOREM coś dla siebie znajdzie. Ja mimo zachwytów nad kreacją Waltza i genialnej scenografii będącej mixem TOTAL RECALL z BLADE RUNNERem jestem z lekka zawiedziona. Z jednej strony chaosem na ekranie, z drugiej - Gilliam zgubił sens idei tego filmu. Gdzieś pomiędzy bohaterem z ADHD i szaleńczym tempem jego monologów utracił sedno tego, co chciał mi przekazać. A może po prostu w tym zawrotnym tempie tego nie dostrzegłam.
Moja ocena: 6/10
Waltz tu gra? Było pisać na samym początku, skoro tak to pewnie, że zobaczę :)
OdpowiedzUsuńno fakt, po dupie z posteru trudno poznać ;-)
Usuń