Oliver Stone po chudych latach daje nam znak, że mimo wieku, forma wciąż może zwyżkować. Tak de facto, od czasów filmu
Nixon było już tylko gorzej. Jak to jest tym razem...?
Fabuła jest dość prosta i bardzo przypomina film Blow. Z tymże tutaj mamy dwóch cwaniaków i piękną blondynę, którzy jako tercet egzotyczny niezależnych producentów gandzi, walczą z kartelem z Meksyku, który porwał się na ich "własność". Oczywiście, jak to w świecie bandziorów bywa, jeden próbuje być cwańszy od drugiego, a jak mu cwaniactwa we krwi brak, to z pewnością ma wprawę w posługiwaniu się niejedną bronią. Jak widać, fabuła nie jest zbyt wyszukana. Popełniono już masę filmów o cwaniaczkach, co to próbują zawojować świat bandziorów, chociażby ostatnia produkcja angielska
Mr. Nice. Naprawdę nic nowego w temacie.
Bohaterowie również są sztampowi do bólu. Para głównych bohaterów (Taylor Kitsch i Aaron Taylor-Johnson) to przyjaciele, którzy modelowo odgrywają role: dobry i zły policjant. Kitsch gra tu rolę złego twardziela naznaczonego wojaczką, a Johnson delikatnego buddystę, żyjącego w zgodzie z naturą. W całym duecie jest jeszcze bohaterka grana przez Blake Lively, która pasuje tu jak białe skarpety do czarnych lakierek, ale bez niej nie byłoby intrygi. Niestety, tak już sobie scenarzysta wymyślił. Postać O. (Blake Lively) jest najsłabszym ogniwem filmu, a i sam związek dwóch panów z blondyną, jest równie naciągany co procent THC w marii.
W całej rozgrywce najbardziej kolorowi są jednak ci, którzy powinni być monochromatyczni. Czarne charaktery grane przez Del Toro, Travoltę, czy Hayek, czyli cały drugi plan, był najsilniejszą stroną programu. Dzięki nim chwyta się każdą scenę i nie można się doczekać następnej. I tu chyba wracamy do kwestii kunsztu aktorskiego i doświadczenia. Mocno widać, jak starsze pokolenie aktorów góruje nam świeżym narybkiem. Różnica jest tak znacząca, że bez tej gromadki "wyżeraczy" ekranu, nie byłoby na czym oka zawiesić. Del Toro, a właściwie jego bohater, alter ego Frankiego Cztery Palce z PRZEKRĘTU jest nieobliczalny. Sposób w jaki oddaje graną przez siebie postać jest niesamowicie żywiołowa. Papieros w jego ustach, wzrok, gesty, wszystko ma swoje miejsce, czas i cel. Zastanawiam się również na ile rola Travolty była cwanym posunięciem, a na ile parodią z ostatnich poczynań w życiu prywatnym aktora. Ukryty gej roku, gra agenta FBI, który jest wtyką i sypie (czyt.daje dupy) na dwa fronty.
Dużym plusem oprócz gry aktorskiej jest tempo akcji. Zawrotne. Przypomina najlepsze czasy Sodebergh'a z TRAFFIC. Genialnie dobrana ścieżka dźwiękowa, szybkość zmieniających się kadrów i akcji są powalające. W połowie film lekko zwalnia, ale ponownie nabiera tempa pod koniec. I jeśli o końcu mówić, to Stone zaskakuje widza. Jakby chciał go przetestować, na ile jest zdolny przełknąć mega kicz i żenadę. Na szczęście to tylko próba, bo faktyczne zakończenie nie jest już kiczowatą analogią do tragedii romantycznej, ale świetnie rozegraną intrygą.
Stone w SAVAGES udowodnił, że najlepsze lata jego kariery mogą być jeszcze przed nim. I nie żałuję wyboru tego filmu w kinie, choć i tak uważam, że jest to typowo kanapowy film akcji. Scenarzyści jednak zadbali, by w scenariuszu nie zabrakło tego co najlepsze w tego typu filmach. Jest golizna, masa krwi, no i mojej ulubionej jatki z torturami. Stone wyprodukował kawał solidnego kina akcji, który nie może zostać pominięty.
Moja ocena: 8/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))