Nadrabiania zaległości kinowych ciąg dalszy.
Tym razem chwyciłam się za potężny temat, czyli zmierzenie się z kultową powieścią przez reżysera znanego głównie z obrazu o młodzieńczych latach Che Guevara' y.
Nigdy nie byłam fanką beat generation. Choć ich nonszalancja i nonkonformizm, są mi bardzo bliskie. Jednak twórczość zarówno Kerouac'a, Burroughs'a, czy Ginsberga jest dla mnie nieprzyswajalna. Z małymi, ale to małymi wyjątkami.
Kto czytał "W drodze" ten wie, że główni bohaterowie to alter ego, wyżej wymienionych Panów plus do kolekcji musimy dodać Neal'a Cassady. Cała czwórka oprócz olewczego stosunku do systemu, zdrowo sobie folgowała z używkami, czemu dali upust również w swojej twórczości. Kolorowe życie wszystkich Panów mogłoby posłużyć do napisania ton powieści. A z pewnością świetnie nadaje się na scenariusz filmowy.
Już pierwsze sekundy filmu nakreślały charakter filmowi. Selles genialnie odtworzył ton książki poprzez ujęcia, narrację i muzykę. Od razu przypomina mi się rewelacyjny, aczkolwiek niedoceniony
The Last Time I Committed Suicide , opowiadający o Cassady'm. Nie wiem, czy Selles wzorował się na tym tytule, ale klimat został wzorcowo odtworzony. Knajpy, zadymione pomieszczenia, wokół jazz nadający rytm bohaterom, rewelacyjnie oddały ducha tamtych czasów. Z pewnością przyczynił się do tego w znacznej mierze operator. Zdjęcia były znakomite.
Film z pewnością nie jest dla masowego odbiorcy. To trudny obraz, przedstawiający życie artystów, ich drogę do osiągnięcia doskonałości, nawet poprzez złe wybory. Może całość jest zbyt długa, ale trudno byłoby oddać relacje bohaterów, próbując ująć je w pigułce. Również aktorzy zasługują na oklaski. Wszystko było utrzymane na bardzo wysokim poziomie. Mortensen rewelacyjnie zagrał mega ćpuna Burroughs'a. Nawet ton jego głosu, akcent odpowiadały oryginałowi. Railey ze swoim niskim charatkerystycznym głosem, również świetnie się wpasował. A Amy Adams, jako partnerka Burroughs'a poprostu zbiła mnie z nóg. Rewelacja. Jedynym mankamentem jest dla mnie udział Sturridge'a (aka: Ginsberg). Absolutnie nie pasowała mi jego obecność. Być może dlatego, że nie znoszę go, a jego widok sprawia mi fizyczny ból :-) Co do Stewart, to oficjalnie przestaje o niej źle mówić, choć złe słowa jak ślinotok wylewają mi się z ust. Powiem tylko tyle, lepiej jej w roli panny puszczalskiej, niż wiecznie bolejącej nad swym losem wampirzycy.
Co by jednak nie mówić, to bardzo klimatyczny film. Selles świetnie oddał czasy bitników. Z ich ćpaniem, chlaniem, zaliczaniem wszystkiego, co się rusza nie zależnie od płci i ilości. Wszystko tutaj miało swoje miejsce i świetnie ze sobą współgrało. I tak patrząc wstecz, wydaje mi się, że Selles był najodpowiedniejszym wyborem w doborze reżyserskim. Jego DZIENNIKI MOTOCYKLOWE zdają się teraz być, jakby prologiem do tak rewelacyjnego filmu drogi.
Moja ocena: 8/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))