Nie zamierzałam oglądać tego filmu. Przynajmniej, jeszcze nie teraz. Nie da się jednak ukryć, że ilość pochlebnych recenzji, jakie na temat tego filmu przeczytałam, mocno mnie zmotywował. A że nie lubię zgadzać się z większością i jest to po prostu wbrew mojej naturze, postanowiłam okiełznać zwierza i sprawdzić je naocznie.
No i cóż tu wiele mówić. Vox populi vox dei. W drodze niewielu wyjątków, z większością tym razem, zgodzić się muszę :-)
Antti Jokinen to dość intrygująca postać. Reżyser pochodzący z Finlandii, swoje pierwsze dzieło stworzył w Stanach. Zwykle bywa na odwrót. Zanim nieanglojęzyczny reżyser dostanie bilet do holyłudu, musi się nieźle nagimnastykować na swoim własnym śmietniku. Jokinen miał więcej szczęścia, mimo to jego debiut Rezydent (2010) oceniłam swego czasu, jako mocno przeciętny. Najwyraźniej reżyser nieusatysfakcjonowany dalszą ścieżką swojej kariery, postanowił wrócić do korzeni. I już na własnym poletku stworzyć autorski projekt, który z pewnością stanie się swego rodzaju wizytówką jego twórczości.
W filmie są dwa aspekty, które mocno podniosły jego poziom. Pierwszy to historia, a drugi to bohaterka - Aliide. I tak właściwie oba te aspekty żyją ze sobą w symbiozie. Każda zmiana któregoś z nich powodowałaby mocne zachwianie równowagi w filmie.
Jokinen opowiada historię dwóch kobiet. Młodej Amandy i jej ciotki Aliide. Amanda zostaje sprzedana do burdelu, skąd udaje jej się uciec. Nie mając nikogo w pobliżu, postanawia odnaleźć swoją ciotkę, o której wiedziała wyłącznie ze starego zdjęcia, które podarowała jej matka. I właśnie ich spotkanie jest początkiem drugiej historii. Moim zdaniem o wiele bardziej tragicznej. Historii młodej Aliide, której życie zostaje zrujnowane najpierw przez niespełnioną miłość, potem wojnę, by horror Stalinizmu ostatecznie zrujnował jej psychikę.
Obie Panie to kobiety zniszczone przez mężczyzn. To silne jednostki, które nie poddają się przeciwnościom losu. Stawiają im czoło bez obawy o konsekwencje. Żyją w świecie brutalnym, w którym niezależnie od czasów, wróg zawsze jest ten sam, a strach jest równie silnym uczuciem. I to właśnie ów strach wiąże obie te historie i daje bohaterkom siłę. Młodej Amandzie pozwala ona wyrwać się z niewoli, zaś dla Aliide jest możliwością zbliżenia się do miłości swego życia. O ile poczynania Amandy mają na celu jej wyzwolenie. O tyle motywy Aliide są bardziej egoistyczne. Siła Aliide, bowiem nie tkwi w jej woli życia, ale w pragnieniu zbliżenia się do jej niespełnionej miłości. Aliide jest w stanie poświęcić siebie i swoje życie, swoją siostrę, jej małą córeczkę, po to tylko, by złudnie wierzyć, że człowiek którego kocha, będzie jej. To bardzo skomplikowana postać i bez niej ten film byłby mdły, jak niedosolona zupa. Oczywiście bez tak wspaniałych kreacji obu Pań odgrywających rolę Aliide, odczytanie wielkości dramatu nie byłoby możliwe.
Film momentami przypomina mi RÓŻĘ Smarzowskiego. I o ile RÓŻA była filmem konsekwentnym. Początkowe napięcie filmu, skutecznie było spotęgowane. O tyle w PUHDISTUS, początek filmu mocno się dłużył. Obawiałam się, że będzie to kolejny film o dziewczynie sprzedanej do burdelu, ale powoli rozkręcająca się akcja skutecznie mnie z tej myśli wybiła. Na szczęście jest to ogromny plus tego filmu. Nie było też tutaj tak drastycznych scen, jak w RÓŻY. Aczkolwiek pokazane sceny przesłuchań Aliide, czy prostytuowania się Amandy nie należały do przyjemnych. Jednak co odróżnia naszą RÓŻĘ od PUHDISTUS to dramatyzm. Wprawdzie było go wiele, ale szczena mi z nadmiaru nie opadła. Sam film nie wywołał również tak skrajnych emocji, jak u Smarzowskiego. Czułam trochę, jakby Jokinen oszczędzał widza przed tym, co nieprzyjemne dla oka. W momencie, kiedy Smarzowski wyciągając ze scen tyle okrucieństwa, pobudzał widza, by ten wykrzesał z siebie maksimum emocji. I nie ważne jakie, by one nie były. Były bardziej intensywne.
Moja ocena: 7/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))