Nicolas Winding Refn należy do jednych z moich ulubionych reżyserów. I tu pewnie nie będę oryginalna, choć z pewnością się powtarzam. Schody jednakże pojawiają się w miejscu, w którym większość widzi już wyłącznie niebiesie boskie. Od kiedy Refn, ups Winding Refn, zarobkowo emigrował do usa, mój entuzjazm wobec jego projektów mocno się ostudził. DRIVE mnie absolutnie nie porwał. Łady, kolorowy, widowiskowy, ze świetną muzą. Natomiast OGF nie odstępuje od tego wizerunku niestety na krok. Jakby Refn był kolorowy, widowiskowy w stanach, a ponury i surowy w Europie. Nie wiem, czy to kwestia pogody naszej północnej ? Czy padł mu na głowę amerykański "optymizm" ? Nie wiem, nie chcę wiedzieć, z pewnością moje dalsze chęci oglądania filmów tego Pana w wersji english, mocno zostaną przystopowane. Ja wolę europejskiego brutala i ponuraka.
Czytając wcześniejsze opisy OGF głosów podzielnych było praktycznie tyleż samo. Świetnie obrazowała to fota, która swego czasu krążyła po necie, w której to parafrazując biblijne opowieści... bóg dzieli morze na pół. Po jednej stronie zwolennicy filmu po drugiej przeciwnicy. A po środku on, siwy starzec i jego mądrość życiowa na ustach "tylko bóg wam wybaczy". Jedni kpili z dłużyzn, melodramatyzmu, gloryfikacji przemocy i typowej teledyskowej wydmuszki. Drudzy widzieli w tym kontynuację VALHALLI, zmierzenie się z archetypami i nieodzowny motyw zemsty, w którym nie przemoc jest wartością nadrzędną, a etyka.
Ja niestety jestem gdzieś pomiędzy, ale zanim do tego nawiążę to parę słów o fabule.
Fabuła jest dość prosta. Oto jeden z dwóch braci mieszkających w Bangkoku popada w poważne tarapaty. Gwałci i morduje nastolatkę, po czym zostaje wymierzona mu najwyższa z możliwych kar. Ciężar odwetu i pomsty za jego śmierć spada więc na barki jego młodszego brata. By jednak dodać oliwy do ognia po ciało syna przybywa matka, której mściwość i chęć zemsty jest silniejsza od zdrowego rozsądku. I takim oto sposobem przechodzimy do budowy postaci.
Refn bardzo dobrze nakreślił głównych bohaterów. Wprawdzie są oni prości jak budowa cepa, ale czasami w prostocie tkwi geniusz. Fakt, niewiele się o nich dowiadujemy. Bo i niewiele sami o sobie mówią. Dla jednych może to być jednak wada, dla innych zaleta. Jesteśmy raczej zmuszeni do obserwacji i samodzielnego wyciągania wniosków. I owszem, szczytny to cel. W dobie, w której wszystko podawane jest na tacy, wyciśnięcie ostatnich soków z szarych komórek może przyprawiać o niemały ból głowy. I byłabym skłonna poprzeć tę ideę, gdyby nie przerost formy nad treścią. Pan Refn popadł bowiem w zbytnią egzaltację w charakterystyce bohaterów. Mogłabym nawet powiedzieć, że są nieco "z metra cięci" i sztampowi.
I tak, pojawia się dobry policjant (Vithaya Pansringarm), który niczym ostatni sprawiedliwy, kroczy po mieście i wymierza nauczkę tym, którzy popełniają zbrodnię. Każdego czeka kara adekwatna do popełnianych czynów. I tak.. albo odetnie rękę, albo przepołowi wzdłuż, albo pobłażliwym gestem pozwoli odejść wygłaszając pompatyczną mowę moralizatora. On jest policjantem, on jest ojcem, on jest orłem i temidą. Nie ma dla niego substytutów. Albo jesteś zepsuty do szpiku kości, albo jest w tobie jeszcze dobro. Nie spocznie, póki nie odkryje prawdy. Z pewnością jednak jego przemoc jest uzasadniona. Jego moralność nie zostaje zachwiana nawet o włos. Jest ona bowiem krystaliczna niczym łza.
Po drugiej stronie barykady stoi matka bohaterów (Kristin Scott Thomas). Zepsuta do szpiku kości suka, której z oczu złem patrzy. Złośliwa i mściwa. Jednym słowem potrafi zgnieść i zniszczyć w człowieku dobro i nadzieję. Po jednym słowie można ją znienawidzić. To typowy szwarc charakter, który już na pierwszy rzut oka, widz ma ochotę utopić w szklance wody. Nie istotne dla niej są fakty. Jest zaślepiona rządzą władzy i pieniędzy. Brak jej szacunku do drugiego człowieka. A jej "melodeklamacje" o wartości rodziny w przełożeniu na rzeczywistość są pustymi słowami niepopartymi niczym, prócz własną ślepotą.
A gdzieś pomiędzy tą dwójką jest bohater grany przez Gosling'a. Silne przywiązanie do matki i starszego brata przeciwstawione jest równie silnemu poczuciu sprawiedliwości. W przeciwieństwie do matki nie czuje konieczności wymordowania pół miasta, z powodu bezsensownego morderstwa popełnionego przez brata. Resztki sumienia blokują go przed krwawą, niczym nieuzasadnioną jatką. Jednak dualizm sytuacji jest tak radykalny, że konieczność lawirowania między tym co chce matka, a tym co dyktuje mu sumienie, sprawia że bohater przechodzi wewnętrzne męki pańskie. I to one są najbardziej irytującą częścią filmu.
Jestem w stanie przeżyć te dłużyzny i zwolnienia tempa. Zdjęcia są po prostu piękne i wręcz spektakularne. Klimatem mocno przypominają mi filmy David'a Lynch'a. Dobór kolorów, światła, lokacji wprost porażają. Świetna robota Larry Smith'a.
Skoro więc jesteśmy już przy pozytywach to z pewnością będzie to rola Kristin Scott Thomas. Po raz kolejny pokazała, genialnie, swoją biczowatą twarz (przypominam rolę w SALMON FISHING IN YEMEN). No i muzyka Cliff'a Martinez'a. Nie jest może ona częścią nadrzędną filmu, tak jak to miało miejsce w przypadku DRIVE. Nie nadaje filmowi klimatu i tempa. Jest jakby bardziej stonowana i wrzucona w drugi plan. Nie zmienia to faktu, że jest zauważalna.
Skoro więc jesteśmy już przy pozytywach to z pewnością będzie to rola Kristin Scott Thomas. Po raz kolejny pokazała, genialnie, swoją biczowatą twarz (przypominam rolę w SALMON FISHING IN YEMEN). No i muzyka Cliff'a Martinez'a. Nie jest może ona częścią nadrzędną filmu, tak jak to miało miejsce w przypadku DRIVE. Nie nadaje filmowi klimatu i tempa. Jest jakby bardziej stonowana i wrzucona w drugi plan. Nie zmienia to faktu, że jest zauważalna.
I tak właściwie to koniec atutów tego filmu. Ogromnym mankamentem jest owa brutalność, nad którą większość się pastwi. Sory, ale po filmach Miike, dwusekundowa wstawka rozpłatanej czaszki, tryskające krwią członki, czy rzut okiem na przepołowiona klatkę piersiową wrażenia nie robią. Za dużo półśrodków i zjazdów kamerą w nieistotną część planu. Już w BRONSONIE było o wiele bardziej radykalnie.
Cechy wspólne tego filmu z VALHALLA RISING zaczynają i kończą się w kontekście ujęć i zdjęć. Należy jednak pamiętać o nie popadaniu w skrajność. Głównym powodem to osoba na stanowisku operatora. Poza tym, przyznaję, że aż tak pięknie w VALHALLI nie było. Z pewnością wiąże te filmy również osoba głównego bohatera. Bohatera wyrwanego z kontekstu, który błądzi po ekranie w poszukiwaniu sensu życia. Problem w tym, że widzowi jest go o wiele trudniej pojąć, bez choć ułamka wiedzy na temat jego przeszłości, o dialogach nie wspominając. Jednak klimat VALHALLI był tak przytłaczający, duszny i mroczny, że genialnie wpisywał się w stylistykę i historię opowieści. W OGF tego nie czuję. Bangkok, miasto życia, zgiełku - ten film aż się prosi o tempo. Mistycyzm nie jest wskazany w tym miejscu i nie mam tu na myśli świątyń buddyjskich.
No i tak od bohatera do aktora. Gosling... powodem dla którego Gosling jeszcze nie wyskoczył mi z szafy, jest brak posiadania szafy. Gosling w tym roku jest po prostu wszędzie. I jak bardzo szanuję go, jako aktora, o tyle powoli mam go dość. Facet po prostu mi się przejadł, jak jedzenie brokułów przez tydzień. Jeszcze trochę, a puszczę pawia. Dlatego też, słuszną koncepcję chłopak miał, stopując swoją karierę. Czasami trzeba dać sobie i innym złapać drugi oddech. Chociażby po to, by nie powielać siebie w kolejnych rolach. Żeby nie popadać w zbytnią megalomanię, od której krótka droga do manieryzmu. Sporo gwiazd popadło w ów manieryzm, od Kristen Stewart zaczynając poprzez Johnny Depp'a na Robercie De Niro kończąc. I niestety po DRIVE manierę odnotowuję na twarzy Gosling'a sporą. Pewnie znajdą się obrońcy, twierdzący że takie są wymogi roli. Roli nie roli, ale to nie ugór. A patrząc na jego mimikę, to albo przechodzi od miny zbitego psa, albo do miny wydłutowanej w świeżym drewnie. Trochę mnie to boli, a głównie dlatego że bycie monotematycznym jest po prostu nudne.
Wbrew pozorom nie jestem jakoś szczególnie krytycznie nastawiona do całości. Ogromny plus za klimat i zdjęcia, które skutecznie przytrzymywały mnie przy ekranie i naprawdę szczęka z każdym ujęciem opadała coraz niżej. Brakuje mi jednak surowości Refn'a europejskiego. Bez kompromisów, na które z pownością musiał pójść przy okazji tej produkcji. No i brakuje mi aktora... bardziej wyrazistego niż, sory, kołek drewna jakim wypadł Gosling. Mało tego, ten obraz mniej mnie zirytował niż DRIVE. Ale należę do dość specyficznych jednostek, więc może to kogoś dziwić, mnie już tak de facto przestało ;-)) Także totalnie bez szału i po raz kolejny z uporem maniaka proszę, wróć Pan, Panie Winding Refn do Europy, plizz plizz plizz.
Moja ocena: 6/10
Dla mnie zdecydowanie nie. W przeciwieństwie do Ciebie, mnie Drive bardzo pochłonął. I pomimo mojego całkowitego zamiłowania do Goslinga, już mnie nudzi te jego takie same role - jedna gęba przez cąły film i zero gadania. Także, nie chcę się rozczarować i chyba sobie daruję ten film. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńNo obawiam się, że w OGF jeszcze mniej gada i jeszcze bardziej marszy czoło, także rewolucji w temacie absolutnie nie uświadczysz :-(
Usuńpozdro.