Jak na tradycję skandynawskiej kinematografii przystało jest rzewnie, depresyjnie i z lekka patologicznie. Wszystko więc na miejscu, tylko efekt finalny pod zdechłym psem. Po dość mocnej historii, którą prezentuje film, pozostała pustka, a i kurz już zdążył dawno osiąść.
RODZINA ORHEIMÓW to klasyczna opowieść o dziecku wychowanym w rodzinie borykającej się z problemami alkoholowymi. Głównego bohatera Jarle poznajemy w momencie otrzymania wiadomości o zmarłym ojcu. Jarle przenosi nas w czasie. Wraca do swych wspomnień poprzez które ukazuje swoje dość bolesne dzieciństwo. Ojciec bowiem nie wylewał za kołnierz, a i matce potrafiło się oberwać zarówno słownie, jak i fizycznie, czemu biernie przyglądał się chłopiec. To dość dziwna konstrukcja bohatera, muszę przyznać. W większości tego typu filmów dzieci alkoholików przedstawiane są w bardzo dobrym świetle. Z jednej strony mocno współczujemy Jarle z drugiej to mały rozwydrzony chłopak, który często nie znajduje granic między obowiązkiem, a własnym "chcę". Również matka, druga ofiara alkoholu, przedstawiona została jako bierna obserwatorka, która nie chce i nie garnie się, by coś w swym parszywym życiu zmienić. Słowem dość antypatyczne postaci i choć wiele wycierpiały parę mocnych słów w ich kierunku ciśnie się na usta.
Ukazując przemoc w rodzinie, alkoholizm, czy bunt wieku dorastania można spodziewać się eksplozji emocji na ekranie. Niestety obraz bez większej skazy na psychice widza przechodzi najtrudniejsze etapy życia filmowej rodziny. Totalnie nie porwała mnie ta historia, jest mdła i bez wyrazu. Nie pomaga obrazowi ani scenariusz, ani bohaterowie. Filmów o alkoholikach powstała masa i nawet biorąc pierwszy tytuł z brzegu, który przychodzi mi na myśl np.brytyjski TYRANOZAUR stwierdzam z bólem, że RODZINA ORHEIMÓW wypada na kompletną mamałygę bez polotu.
Moja ocena: 5/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))