Podchodziłam do tego tytułu, jak kot do jeża. Przez tygodnie zmuszałam się, aż w końcu zmiękłam. Nie lubię ckliwych melodramatów, w których wszystko wszystkim wychodzi wbrew ogólnym prawom stosunków międzyludzkich i wogóle życia. Są to typowe sleeping pills dla realistów i ogłupiacze dla desperatów. A jak pomyślę o ostanim filmie Lasse Hallström - Wciaz ja kocham to w mym ciele budzi się wielki magnes, który przyciąga wszystkie metale, zwłaszcza te kuchenne, ostre.
By nie dywagować bez potrzeby powiem krótko. Podobało mi się. Ale nie historia romansu i przebudzenia głównych bohaterów, ale pasja. Dla mnie jest to film o wizjonerach. Ludziach, którzy będąc totalnie zafiksowanymi kroczą do przodu, mimo przeciwieństw, aż osiągną to co postanowili. O ludziach, którzy wyprzedzają standardy, utarte ścieżki i skostniałe myślenie. O tych, którzy mimo nierealności zamierzeń nie boją się stawić im czoła i udowodnić, że jest jeszcze dla nas światło w tunelu.
Tak odbieram ten film. A cała ta romasnowo-mydlana historia jest dla mnie otoczką marketingową, by przepchnąć pomysł, który ma drugie, głębsze dno - nie bójmy się realizować marzeń, nawet tych najbardziej nierealnych.
Btw. To co zrobiła Kristin Scott Thomas zasługuje na Oscara. A ogromną przysługę zrobili jej scenarzyści, tworząc tak zabawną, ostrą i kontrowersyjną postać, która mimo swego chamstwa i wyrachowania jest mega zabawna i sympatyczna.
Moja ocena: 7/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))