Francis Ford Coppola jest dla mnie tajemnicą. Człowiek, który w swoim dorobku ma kultowe filmy, spada na samo dno, po czym nie może się z niego wykaraskać przez lata.
Już myślałam, że uda mu się po świetnym
Tetro , a tu taki klops.
Film w zamyśle miał być raczej mystery niż horror. Mamy tutaj wielki ukłon w kierunku mojego ulubionego Edgara Allana Poe i jego opowiadań. Utrzymany w onirycznym klimacie ma przenieść nas w świat niczym z powieści Poe. Nie na darmo, na głównego bohatera Coppola powołuje, autora powieści o czarownicach, który przypadkiem znajduje się w miejscowości, w którym dziwne i mrożące krew w żyłach rzeczy dzieją się.
Historia snuje się powoli. Jednakże niewiele z niej wynika. Całość utrzymana trochę w stylu kina noir, ma nami wstrząsnąć do głębi. W rzeczywistości, raczej zmusza do szybszego przewijania. A nóż widelec coś zacznie się dziać. No i niewiele się dzieje. Czekałam, na szczęście, 84 minuty, aż trup wysypie się z szafy, sufitu, dziury w kiblu, whatever. Niestety w zamian za to dostałam snuja, w którym trupem raczej śmierdzi, niźli o nim jest.
Główną rolę dostał enfant terrible amerykańskiego kina
Val Kilmer . Lata ćpania, chlania i grania w filmowych mózgojebach odcisnęło swoje piętno. Jest raczej niemrawy i zupełnie nieprzekonywujący. Równie dobrze mógłby zagrać drzewo w lesie, staw z karpiami albo mgłę tyle było głębi w odgrywanej przez niego postaci.
Cóż chyba poczekam jeszcze na czasy, kiedy Coppola powstanie jak Feniks z popiołów. Jeszcze mam cierpliwość. Jeszcze mi się chce. Jednak po seansie moja cierpliwość została mocno nadwyrężona.
Moja ocena: 4/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))