I am the god of hellfire and I bring you...czyli o tym, jak amerykański żołnierz potrafi stanąć na uszach i zaklaskać nogami wybijając w tym samym czasie komary siłą intelektu :-)))
Fabuła jest tak głupia, że gdyby mogła krzyczeć, wyłaby głosem rozpaczy.
Czegóż się jednak spodziewać po blockbusterze. Nie o sens i logikę przecież chodzi. Raczej o wzrusz serc damskiej części publiczności i ślinotok u męskiej.
I znów mamy do czynienia z pięknym propagandowym gniotem o wspaniałości amerykańskiej armii i zakopaniu toporów z japońcami. Aż odruch wymiotny się załącza na myśl o tak "szczytnym" przesłaniu.
O ile początek był tak rażąco głupi, że z zażenowania zamykałam oczy, o tyle sceny walki z ufokami były naprawdę imponujące. Trzeba przyznać, że skubańcy odwalili kawał dobrej roboty. Cały ten blond ambition love story i przebrzydły Mr Kicz zginęli w cieniu blasku wspaniałości CGI.
Pod tym względem przebija niezliczone wariacje na temat TRANSFORMERS, czy niedawny Inwazja: Bitwa o Los Angeles (2011).
Żal tylko mi dwóch aktorów. Przedwcześnie uśmierconego Alexander Skarsgård'a i Liam Neeson'a, którego rola ograniczyła się do dwóch zdań i dwóch przemów na początku i końcu filmu. Niestety efekty specjalne przyćmiły wypociny całej reszty aktorskiej gawiedzi i równie dobrze ciśnienie mogłoby ich wessać do środka ziemi. Żalu by nie było.
Popatrzeć można, ale wyłącznie popatrzeć. Myślenie proponuję zostawić w misce z popcornem :-)
Moja ocena: 6/10 (wyłącznie za efekty wizualne)
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))