Wszystko można powiedzieć o filmach Wesa Andersona, można je chwalić, można ganić - kwestia gustu. Jednego zarzucić mu jednak nie można - braku oryginalności. Sama nie wiem, czy to wynik jego chronicznego ADHD, czy wyśrubowana wyobraźnia pracująca na silniku o napędzie atomowym. Jakby nie patrzeć, GRAND BUDAPEST HOTEL to najlepszy jego film, jaki dotąd widziałam, a przyznać się muszę, że nie jestem psajkofanką jego twórczości.
Opowieść jest magiczna, jak magiczny może być świat, który wykreował na ekranie Anderson. Cudowne kadry z dziecięcych książek, przesyt kolorów i równie barwnych postaci ubranych w jedną płaszczyznę, jaką jest kryminalna opowieść o pewnym lobby boy'u i jego mentorze. A wszystko zaczyna się od męskiej chuci, nieposkromionej żądzy do pieniędzy, władzy i podstarzałych, bogatych matron. Główny bohater, ów mentor - hotelowy konsjerż, wpada w sidła własnych słabości. Oto jedna z jego starszych kochanic zostaje podstępnie zamordowana i w rodzinnej walce o jej majątek cień podejrzeń pada na przybysza z zewnątrz, którego wybornie zagrał Ralph Fiennes.
Kryminalna przygoda bohaterów posiada drugi wymiar. Anderson świadomie ubrał fabułę w antywojenną wymowę, którą zainspirowany został twórczością Stefana Zweiga. Między absurdami, cynizmem i ironią spływającą z ekranu niczym wylane wino, słychać echo braku wiary w człowieka, w zdrowy rozsądek i zwykłą ludzką życzliwość. To drugie dno przykryte zostało przez Andersona naprawdę sporych wymiarów warstwą farsy i groteski. Przekoloryzowane postaci, zaczarowane wręcz lokacje i scenografia budowały klimat baśniowy, feeryczny i zjawiskowy. A przekomiczne sytuacje słodziły gorzki posmak fabuły.
GRAND BUDAPEST HOTEL pod każdym kątem jest filmem kompletnym. Oprócz wspomnianych przeze mnie wyżej zalet zachwyca obsada. Mimo krótkich, wręcz epizodycznych ról, każdy z aktorów błyszczał - wampirzy Dafoe, manieryczna Swinton, choleryczny Brody, czy flegmatyczny Norton. To tylko część z wybornej kadry aktorskiej. Mnie jednak zachwycił, i pewnie nie będę oryginalna, Ralph Fiennes. Głównie za sprawą swojej postaci i genialnych wręcz kwestii. Cudowne dialogi i rewelacyjna gra aktorska, która je niezwykle ożywiła i nadała cynicznego, kłującego niczym szpilka w tyłek tonu. Afektowana poza dżentelmena z igłą na języku - perfekcyjne!
Mogłabym się roztkliwiać długo nad tym obrazem i wiele innych atutów również bym wyszukała - chociażby niekończąca się ścieżka dźwiękowa Desplata. Ten film jednak poruszył pewną dozę nostalgii do czasów dzieciństwa, w których rozczytywałam się w prozie Irvinga i przywołał w pamięci mistrzowski "Hotel New Hampshire", trudno mi więc o obiektywizm.
Można również zarzucać Andersonowi pewną schematyczność, jednak jego oryginalność przerasta każdy schemat. Anderson jest całkowitym przeciwieństwem Xaviera Dolana, który z filmu na film zapętla się w swoim egzaltowanym tonie nie wnosząc nic ponad to co pokazał wcześniej. Gdy tymczasem Anderson choć w tym samym co poprzednio tonie wciąż zaskakuje. I jeśli tak mają wyglądać jego kolejne filmy, to niech mnie koń kopnie, poproszę o więcej.
Moja ocena: 9/10
mnie 'Grand Budapest Hotel' również zachwycił, cieszę się, że Ci się podobał :)
OdpowiedzUsuńKolejna wysoka ocena, a mnie "Grand Budapest Hotel" wcale tak bardzo nie porwał. Owszem, Anderson zrobił ten film perfekcyjnie, a przy każdym poszczególnym kadrze wręcz się rozpływałem. Z drugiej strony, miałem wrażenie, że jest to film z historią zbyt mocno rozciągniętą, którą można streścić w dwóch zdaniach. Ode mnie dostał mocną siódemkę, chociaż uważam, że był to obraz, który nie wniósł nic świeżego, a jedynie udowodnił, że Anderson to genialny reżyser :)
OdpowiedzUsuń