Strony

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

BOOK CHON BANG HYANG

czyli niech cię nie zmylą dobre noty i opinie :-))) 
Naprawdę rzadko mi się zdarza, abym nie dotrwała do końca filmu. A już całkowicie, gdy wyłączam go po 25 minutach. Tak niestety jest w przypadku nowego filmu Sang-Soo Hong'a. Widziałam wcześniej jego OKI-HUI-UI YEONGHWA (sic!:-))) i o ile też był nieco specyficzny, o tyle dało się obejrzeć bez większego męczenia.
Reżyser najwyraźniej uznał, że jego dzieła utrzymane w konwencji czarno-białej mają wskazać, że podąża oryginalną artystyczną drogą. No cóż... ok, nie mam nic przeciwko, tylko proszę o scenariusz, którego historia mnie porwie.
W tym wypadku jest to opowieść o średniej jakości koreańskim reżyserze, o którym nie wiemy wiele, prócz tego, że przyjeżdża do Seulu i spotyka się z ludźmi, których znał. Oczywiście te spotkania polegają na nic znaczącym gadulstwie o tzw."dupie Maryni" i prawdopodobnie tak to wygląda przez następne 60 minut, których już nie zdzierżyłam. Obawiam się też, że niewiele straciłam sensacji z życia miernego reżysera, jakim był główny bohater. Cóż... przeżyję tą stratę :-))
Moja ocena: 1/10


niedziela, 29 kwietnia 2012

MONSIEUR LAZHAR

Niesamowicie ciepły i przejmujący film o bezduszności i o skostniałym systemie edukacyjnym, w którym poprawność polityczna i nietykalność osobista przekraczają granice normalności.
Tytułowy Pan Lazhar to kanadyjski emigrant z Algierii, który poprzez kłamstewko i tragedię w jednej ze szkół dostaje pracę jako nauczyciel. Jego poprzedniczką była nauczycielka, która popełniła samobójstwo w jednej ze szkolnych klas. Niestety o nienormalności tej sytuacji głośno mówi wyłącznie główny bohater. 
Trudno zrozumieć nauczyciela, popełniającego samobójstwo w klasie, na przerwie lekcyjnej. Tym bardziej jest to trudne, gdy wiemy, że nauczyciel ten doskonale zdawał sobie sprawę, że znajdą jego ciało młodzi uczniowie. Oczywiście hipokryzja przerasta wszelkie możliwe ramy. Nikt nie chce rozmawiać głośno na temat tej śmierci. Nikt nie podejmuje ryzyka, by wytłumaczyć dzieciakom, że to nie ich wina, że to kobieta miała ze sobą problem i źle postąpiła. Wszyscy wolą przemilczeć sprawę, zamieść problem pod dywan i czekać, aż dzieci zapomną. Jednak ludzi, których się ceni, a których brakuje nie prędko się zapomina. I w całym tym "ułożonym", "poprawnym" świecie, żyje człowiek, który mimo braków w kompetencjach, luk w doświadczeniu i po masie przejść życiowych ma na tyle jaj i zdrowego rozsądku, by problem ten podjąć i spróbować go wyprostować. Oczywiście, dobrymi chęciami piekło wybrukowane, i tym razem dla bohatera nieba nie będzie. Ale to co zaszczepił swoim uczniom w głowach, nikt i nic mu nie odbierze.
Rewelacyjnie zagrał Fellag i znów żal na usta się ciśnie, że Oscar tegoroczny dostał tak przeciętny film, jakim jest ROZSTANIE.
Moja ocena: 8/10


10 1/2

Oglądając takie filmy, jak ENTRE LES MURS, POLISSE, czy właśnie tytułowy 10 1/2 odnoszę wrażenie, że Francuzi pozazdrościli anglikom kina społecznego i sami wzięli sprawy w swoje ręce, chcąc pokazać, że Francja to niekoniecznie kraj mlekiem i miodem płynący. Ale skostniały, chory, multikulturowy twór, którego zżera brak pomysłu na rozwój i opiekę nad ludzmi z nizin społecznych, czy emigrantów głównie z kolonii francuskich.
10 1/2 to drugi film Daniel'a Grou. O ile pamiętam, jego debiut LES 7 JOURS DU TALION też tematycznie do najprzyjemniejszych nie należał i poruszał równie ciężki problem, co w 10 1/2.
Fabuła przypomina nieco strukturę ENTRE LES MURS, z tymże w tym przypadku nie mamy do czynienia z grupą uczniów w najbiedniejszej dzielnicy Paryża, ale z dziećmi z problemami. Dziećmi chorymi, porzuconymi, z rodzin patologicznych. Autor główny nacisk położył na opowiedzeniu historii chłopca wychowywanego przez rodziców - narkomanów oraz jego opiekuna z domu wychowawczego. Sceny tu przedstawione potrafią wstrząsnąć i wzburzyć niejednego widza. Szacunek do opiekunów ogromny, bo nie wiem jakiej nadludzkiej cierpliwości i wyrozumiałości potrzeba, żeby zachować spokój w obcowaniu z takimi "egzemplarzami". Myślę, że historia tu opowiedziana, to nawet nie 10% góry lodowej. Nie chcę myśleć, z jakimi innymi przypadkami, wychowawcy mają do czynienia. Taki ułamek problemów z dziećmi "trudnymi" świetnie pokazuje film POLISSE.
Całość jest dość długa - 1.48 minut. Ale autor prowadzi nas przez życie tych dzieciaków i wychowawców w sposób naprawdę dynamiczny. Nie ma czasu na nudę, a i buzia ze zdziwienia z czasem coraz szerzej się otwiera. Mocne i przejmujące kino.
Moja ocena: 7/10



MEDIANERAS

Debiut długometrażowy argentyńskiego reżysera można uznać za udany. Jednak do fanklubu tego tytułu z pewnością nie przystąpię.
Zdecydowanie uwagę zwracają piękne zdjęcia Buenos Aires. Nawet szpetota architektury nie razi. Trzeba oddać wyczucie i oko operatorowi. 
Historia jest naprawdę prosta i tendencyjna. Z jednej strony mamy historię dwojga ludzi, którzy mimo bliskiego sąsiedztwa, podobnych schiz i upodobań mają ogromny problem z odnalezieniem tej drugiej połówki. Z drugiej strony poruszono wątek izolacji człowieka i jego kompletnego poddania się technologii i fobii, które z tego wynikają. Choroba współczesnego człowieka, nieumiejętność porozumiewania się bez użycia narzędzi typu IRC. Ha.. bez netu sama tygodnia bym nie przeżyła :-)))
Urzekł mnie klimat tego filmu, aczkolwiek sposób narracji i prowadzenia fabuły był największym mankamentem. Może zbyt to bezpośrednie, taki audio book, tylko z ładnymi obrazkami. Mało dialogów i interakcji. Można odnieść wrażenie, że scenografia, dialogi, lokacje, relacje były równie klaustrofobiczne, co bohaterowie. Nie ma scen w grupach, zazwyczaj jeden na jeden, a i miejsca są ciemne i ponure. Mimo to, oczywiście końcówka rekompensuje, bo jakże inaczej, cały ten chaos w końcu spotka swój happy end.
Moja ocena: 5/10


czwartek, 26 kwietnia 2012

CHRONICLE

Nie znoszę filmów kręconych w konwencji "found footage". THE BLAIR WITCH PROJECT, CLOVERFIELD, PARANORMAL ACTIVITY, czy THE DEVIL INSIDE wszystkie te filmy są dla mnie robione "na jedno kopyto" i tak samo monotonne. Dwa tytuły, które, jeszcze, uznaję  to REC - za zombiaki i norweski TROLLJEGEREN za poczucie humoru i oryginalność.
Sądziłam, że z tematyki sci-fi autorzy zdołają wyciągnąć coś więcej, niż gigantyczną tajemniczą dziurę i super moce rodem z SUPERMENA. O wiele bardziej fascynujące byłoby podążanie za tropem tajemniczej "skały" i znalezienie odpowiedzi co/kto się za nią kryje. W zamian za to mamy trójkę nastolatków płci męskiej, którzy tym razem nie od testosteronu, a poza ziemskich mocy dostają "pierdolca". I jak to w filmach typu found footage, mamy pomieszanie dokumentu z fabułą, gdzie ani to film dokumentalny, ani fabularny. Takie monstrum, co ma przynieść powiew świeżości w skostniałych ramach kinematografii. A w rzeczywistości nie przynosi nic więcej prócz bezsensownego bełkotu i trzęsącej się kamery, jakby operator miał parkinsona od dzieciństwa.
Film powinien zadowolić fanów seriali. Zarówno reżyser, jak dwóch aktorów pierwszoplanowych wyrosło na serialach telewizyjnych. Dla mnie to żaden plus, bo fanką seriali nie jestem. Wstyd jednak też żaden, bo od czegoś trzeba przecież zacząć :-))). Jednak czuć odrobinę ten serialowy swąd :-))
Z pewnością dużym plusem jest próba zmierzenia się z gatunkiem sci-fi, co w obecnym kinie dość rzadko widujemy, poza kolejnymi filmowymi wersjami komiksów. No i, jak na tak mały budżet, trzeba przyznać, że efekty, choć szału nie robią, poruty również. Widać, że ekipa się starała, a że wyszło tak sobie, no cóż... nie zawsze musi być dobrze. Przynajmniej mamy punkt odniesienia :-)))
Moja ocena: 5/10


CLAUSTROFOBIA

Holenderskie thrillery mają to do siebie, że ich treść może nie być taka, jak nam się wydaje :-))) W przypadku tego filmu mam wrażenie, że cała ekipa chodziła lekko naćpana.
Słabo i baaardzo przeciętnie. Historia psychola, który nabawiwszy się schiz w dzieciństwie, postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i pomścić swoją krzywdę. Przy okazji pobawi się z miejscowymi dziewczętami w chirurga. Jak ta historia ma się do podobnego w treści THE HUMAN CENTIPEDE (oczywiście pierwszej części) powiem tak... tutejszy chirurg mógłby co najmniej wymieniać Dr.Heiter'owi formalinę w słoiczkach z organami, bo niestety do tego się nadaje.
Marne to wszystko, przez co wiało nudą. Niedociągnięcia w fabule, która ma luki, jak gap w londyńskim metrze. Aktorzy też się nie postarali. I jeszcze to ostrzeżenie w końcówce.... Cały film było o schizofreniku, który mści się na swoim kacie, a przed końcowymi napisami reżyser uświadomił nas, cobyśmy nie wysunęli fałszywych wniosków, że to film o złodziejach organów. WTF ?? I pewnie się nigdy nie dowiem. Zatem nie warto zawracać sobie głowy, chyba że naprawdę nie ma już nic do roboty lub mamy nadmiar trawki, bo może wtedy zrozumie się intencję autora.
Moja ocena: 4/10



wtorek, 24 kwietnia 2012

DIRTY GIRL

Boże, dam się pociąć i wychłostać za soundtrack do tego filmu !!!
Słodkie i kolorowe lata 80-te made my fuckin' day !!! Jakżeż się rozmarzyłam ..........................
Od nadmiaru różu na ekranie całkowicie mnie zemdliło. Ależ jakie to przyjemne...i tu powracam myślą, do genialnej esencji mojej ulubionej epoki, czyli do filmu THE WEDDING SINGER.
Glam, pop, rock, tapir, koronki plus cała masa jablonexu i pełen wzrusz na resztę dnia :-)))
Za tego czerwonego Mustanga mogę nawet zbierać szparagi do emerytury :-)

A film... początek całkiem niezły. Główna bohaterka, totalna szkolna szmata, co to ze wszystkimi i wszędzie, była nawet zabawna. Szczerze uśmiałam się z niektórych tekstów, aczkolwiek tematycznie film raczej nie jest adresowany do ludzi w moim wieku ;-))) Wszystkie dylematy wieku dorastania, szkolne miłości i odrzucenia są mi tak samo obce, jak galaktyka UDFy-38135539 w gwiazdozbiorze Pieca :-))))) Mimo to przyjemne to było, absolutnie niezobowiązujące. Taki miły zabijacz czasu.
Z pewnością, jak na debiut reżyserski nie jest źle. Zaskakuje tak świetna obsada. H.Macy grający mormona, jest w prawdzie mało przekonywujący, ale jego synek wymiata :-))
Także, bez zupełnego nadęcia i filozofowania na tematy przemijania, jest to lekka i przyjemna komedyjka.
Moja ocena: 6/10



poniedziałek, 23 kwietnia 2012

MARECAGES

Jak na debiut - rewelacja. Ostatni raz, tak dobry debiut kinowy w kanadyjskim wydaniu widziałam u Fournier'a - TOUT EST PARFAIT, czy Dolan'a w J'AI TUE MA MERE.
Niestety, tak ja w przypadku dwóch wspomnianych tytułów i ten do lekkich i przyjemnych nie należy. Historia opowiada tragiczne losy małżeństwa farmerów, które poza suszą i biedą, musi zmagać się z rodzinną tragedią. 
Wbrew pozorom na większą uwagę zasługuje nie główna bohaterka, lecz jej syn. Genialne studium znudzonego życiem, dorastającego chłopaka, którego bardziej interesuje odkrywanie własnej seksualności, niż to co dzieje się w jego rodzinie. Zazdrość, nuda, zaniedbanie prowadzą do nieuchronnej tragedii. Wszystko potem lawiną toczy się w dół.
Oczywiście, jak to u Kanadyjczyków bywa, piękne obrazy. Przyroda sama pcha się w kadr, ale trzeba przyznać, że operator świetnie ją prezentuje. 
Nie jest to, z pewnością, film łatwy w odbiorze. Jeśli ktoś myśli, że gdy jest już kompletnie źle to gorzej być nie może, to raczej jest w błędzie :-)) Niestety ostatnio mam same filmowe rozdania w klimatach iście depresyjnych, więc zaczynam się uodparniać. Ale jeszcze dużo brakuje, by przejść bez wzruszenia obok takich filmów, jak między innymi ten dramat.
Moja ocena: 7/10



niedziela, 22 kwietnia 2012

THE SPECIAL RELATIONSHIP

Ten film telewizyjny mogłabym określić jako aseksualny :-))) Beznamiętnie prowadzona narracja. Zbyt dużo polityki, za mało osobowości.
Reżyser skupił się na prowadzeniu polityki zagranicznej, a raczej proamerykańskiej na linii Clinton - Blair. Wyszło nieco mdło. W sumie, niczym się ten film nie różni od wiadomości. Jest nudno i monotonnie.
Druga rzecz, która gryzie, to majestatyczne i uporczywe przekonywanie widza o wzniosłości sukcesów Blaira w Irlandii i Kosowie. Jak to wspaniały premier pod banderą królowej matki wyzwolił Irlandię Północną z rąk terrorystów, a i Kosowo od Miloszewicza. Autorzy najwyraźniej mają kłopot z niedoborem lecytyny. To raczej Anglicy byli przyczynkiem ruchów wyzwoleńczych w Irlandii Płn., a wyszło na to, że powinniśmy ich całować w stopy. O Albańczykach w Kosowie, w ogóle nie warto wspominać, bo za dużo by o tym mówić. Także hipokryzja goni demencję i na odwrót. Pełna żałość.
Najzabawniejsze jest to, że gdy przyjrzymy się bliżej postaci Blair'a wykreowanej w filmie ukazuje się naszym oczom mały, bezwzględny karierowicz, który z uporem maniaka ślizga się po plecach silniejszych i bardziej doświadczonych indywidualności. Smutny jest w tym wszystkim obraz Clinton'a, który w ostatniej scenie wygląda jak zużyty kondom. I mądre były jego słowa do Blair'a, bardzo mądre. Na szczęście rzeczywistość, a teraz i historia pokazała jakim miernym politykiem okazał się Tony, jeśli chodzi o współpracę z Bush'em. Ale najwyraźniej z kim przystajesz, takim się stajesz :-)))
Z pewnością dobrze dobrano aktorów. Sheen przekonująco zagrał Blair'a, natomiast podobieństwo Quaid'a do Clinton'a było niemal uderzające. Szkoda tylko, że nie przytył do roli, bo dość komicznie wyglądał w tej wypchanej marynarce :-))))
Moja ocena: 4/10

THE ADVENTURES OF TINTIN

Oj, długo podchodziłam do nowego/starego filmu Spielberg'a. Do dziś jak pomyślę o jego twórczym dziele WAR HORSE, to mam ochotę rzucić się z mostu, w locie związać sobie nogi i palnąć w łeb z dwururki dwa razy :-))) I tak obchodziłam ten tytuł z pięćdziesiąt razy, aż dziś się zmogłam i .... i oczom nie wierzę. Toć to animowany majstersztyk :-)))
Jestem pod ogromnym wrażeniem. Rewelacyjna przygodówka. To co działo się na ekranie łykałam z otwartą japą ze zdziwienia, zainteresowania i podziwu. Historia wchłaniała mnie od pierwszych minut i toczyła się z szybkością kuli armatniej. Ogromne i masywne przeżycie :-)).
Jeśli o mnie chodzi, to Spielberg całkowicie zrehabilitował się, jako najlepszy twórca filmów przygodowych, po masakrycznym gniocie ostatniej wersji INDIANA JONES. Ostatni raz, tak dobrze bawiłam się przechodząc kolejne etapy UNCHARTED. I jakżebym chciała, by to Spielberg przełożył tą grę na duży ekran.
Oczywiście trzeba nadmienić, że obsada jest iście doborowa. Wprawdzie nie możemy podziwiać jej, że tak powiem "en face", ale Spielberg'owi udało się dobrać samą śmietankę brytyjskiego aktorstwa.
Cóż tu dużo pisać ... pościgi samochodowe, lotnicze, morskie, jakie jeszcze chcecie, pojedynki, a przede wszystkim humor. Gagi w tym filmie i humorystyczne dialogi sprawiły, że całość wypadła lekko i zgrabnie. Szczerze polecam. Fantastyczna zabawa filmowa dla całej rodziny, tej dużej i tej mniejszej. Oczywiście, tradycyjnie polecam wersję bez dubbingu ;-)))
Moja ocena: 9/10


NEW KIDS NITRO

Kontynuacja losów debili z holenderskiego zadupia. Pamiętam, jak po NEW KIDS TURBO brzuch mnie bolał ze śmiechu przez parę godzin. Tak zajebistej komedii nie widziałam od czasów TRAILER PARK BOYS. Tym razem niewiele się zmienia. Ta sama ekipa kompletnych kretynów. Ten sam bezdennie głupi żart. To samo miasteczko. Tylko konflikt tym razem z ekipą innych kretynów z konkurencyjnego miasteczka.
Zapowiadało się przyjemnie. Jak na niedzielny ranek dobry "nastrajacz" humoru. Jednak coś chyba panom nie wyszło. Przez cały czas zastanawiałam się co poszło nie tak, skoro zachowano formę pierwszej części. Czy żart mniej głupi, czy chłopaki zmądrzeli, czy mnie przestało to bawić... nie wiem :-))) W każdym bądź razie w pamięci nadal tkwi genialny NEW KIDS TURBO, a tą część pozostawię głęboko w poczekalni.
Moja ocena: 5/10


sobota, 21 kwietnia 2012

KOI NO TSUMI

Jak zwykle w wymyślaniu pokrętnej fabuły Japończycy nie zawodzą.
Na samą myśl o produkcji z kraju kwitnącej wiśni, aż palce mi się trzęsły. Na próżno. Początek filmu mocny i bardzo dobry. Relacje młodej żony z zimnym i obślizgłym, jak jaszczurka mężem, bezcenne. Ta rutyna, pedantyzm i ślepe podporządkowanie genialnie przedstawione. I w momencie, kiedy żona, znudzona monotonią i brakiem zainteresowania męża, postanawia się nieco zrewolucjonizować, zaczyna się jazda w dół. Bez trzymanki. 
Cała historia osadzona jest na motywie tajemniczej zbrodni. I tu jak zwykle Japończycy trzymają poziom w filmowaniu golizny, flaków i robactwa. Obrzydzenie murowane. Ale gdy zaczynamy poznawać historię od podszewki, zaczyna się moralizatorstwo. Reżyser niepotrzebnie skupił tak wiele uwagi na wątku ideologicznym między bohaterką, a jej sprostytuowaną kompanką. Bełkot wyszedł z tego niemożebny. I tak właściwie nie wiadomo w jakim celu. Poezja wymieszana z uświadamianiem bohaterki, że puszczanie się za kasę ją wyzwoli, jest jak szorowanie gołą dupą po trotuarze. Bolesne.
Mimo tego niektóre sceny są bezcenne. Ustawianie papuci mężowi na powrót z pracy, scena zbrodni, sekcji zwłok czy rozmowa z matką jednej z bohaterek - majstersztyk. Trzeba przyznać, że autor ma niezwykłe wyczucie detali. Problem w tym, że chyba trochę za bardzo. Gdyby było odrobinę krócej i bez zbędnego słowotoku, byłoby miło i przyjemnie.
Moja ocena: 5/10


piątek, 20 kwietnia 2012

THE LADY

Przecieram oczy ze zdumienia i nadal nie wierzę, że ten tytuł wyszedł spod rąk Luc'a Besson. Po serii reżyserskich porażek z ostatnich lat jest to albo niezwykła metamorfoza autora, albo brak pomysłu na dalszą karierę.
Film opowiada, dość skrótowo, życie laureatki pokojowej nagrody nobla Aung San Suu Kyi. Z pewnością na większą uwagę zasługuje relacja między Aung, a jej mężem. Nadal nie mogę pojąć tego pełnego oddania ojczyźnie, ponad śmierć najbliższej osoby. Egoizm, czy poświęcenie ? Jest to dla mnie dość niejednoznaczna i mocno kontrowersyjna relacja, zwłaszcza jeśli między tych dwojga wpleciemy jeszcze dzieci.
Sam film....powiem szczerze, flaki z olejem. Makabrycznie długi i niesamowicie nużący. Wymęczył mnie nieziemsko. Przyczyną nie była fabuła. Wiele jest kontrowersji wokół osoby głównej bohaterki, ale z pewnością należy jej się szacunek i podziw. Czy Luc Besson oddał to w swoim filmie ? Myślę, że tak. Ale czy sposób w jaki to uczynił porwał mnie z kolan, to niestety, ale nie. I to NIE przez duże litery. Jedyne co rzuca w oczy, to piękne zdjęcia i powrót muzy Eric'a Serry, którego tak pokochałam za LE GRAND BLEU. Cała reszta usypia, jak końska dawka Hydroksyzyny.
Moja ocena: 4/10


środa, 18 kwietnia 2012

SMUKKE MENNESKER

Ożeż kurwa !! :-) Te słowa, aż cisną mi się na usta po obejrzeniu całości duńskiego dramatu.
To jest dramat w pełnym słowa tego znaczeniu. Rozpisany na cztery akty, przy czym każdy coraz bardziej przybliżający nas do katharsis. Trzeba przyznać, reżyser sceną końcową rozwalił mnie dokumentnie. Genialne posunięcie.
Kto chce się dowiedzieć, jak pięknie przechodzimy z odrębnych historii czworga ludzi w jedną całość, to polecam. Tylko uprzedzam, dla wybitnie wyrozumiałych i wytrzymałych jednostek :-)).
Długo nie widziałam równie depresyjnego i przygnębiającego filmu. Całość utrzymana trochę w stylu noir, trochę w stylu dzielnicy kopenhaskich burdeli :-)) Jest bardzo surowo i momentami szokująco. Historia mocno osadzona wokół seksu, który jest ostatecznym stadium upadku w poszukiwaniu miłości. Każdy z bohaterów ma zniszczone życie, skrzywioną psychikę i nie ma kompletnie nikogo, na kim mógłby polegać. I tylko sex, jest lekarstwem na zagłuszenie samotności. Pojawią się pewnie opinie, że to chora historia, bo gdzie się człowiek nie poruszy to każdy chce każdego wydymać. No cóż, takie jest życie :-))) A na poważnie, w świecie bohaterów spotkać jednostkę "normalną" jest jak spotkać jednorożca na przejściu dla pieszych. Nic tu nie jest przekoloryzowane. Moim zdaniem te historie są tak cholernie mocne, jak tylko ciężkie i brutalne potrafi być życie ludzi samotnych. Obawiam się, że tylko oni są w stanie zrozumieć powagę sytuacji. My możemy wykazać się jedynie odrobiną empatii.
Dla mnie szklanka jest zawsze do połowy pusta i te historie takie właśnie są. Nie ma w nich nic optymistycznego. A jak ktoś chce znaleźć dowód na potwierdzenie tezy, że życie jest piękne, to nie tutaj. To nie ten film, nie te drzwi. Polecam niezobowiązujące opowieści, typu historia haftu łowickiego, albo egzegeza apokalipsy św.Jana :-))) Nic bardziej podnoszącego na duchu.
Mimo tak przygnębiającego obrazu, cholernie mi się podobało. Mocne i dobitne i bez pierdolenia się w symbolikę i alegorie. Jest jak jest. Nikt nie cuduje, że białe jest białe, a czarne czarne :-) Bez zbędnej retoryki, ale na temat. Ci cholerni Skandynawowie tendencje samobójcze wysysają z mlekiem matki :-)) A mnie przeraża meritum tej historii, że człowiek musi do ludzi.... a ja taka aspołeczna, cóż...pesio ;-)))
Moja ocena: 8/10



wtorek, 17 kwietnia 2012

JESUS HENRY CHRIST

Niestety reżyserowi nie udało się przebić FIREFLIES IN THE GARDEN. Po takim pełnometrażowym debiucie, liczyłam na więcej.
Świetna historia. Bardzo oryginalna. Lubię opowieści o postaciach zagubionych, neurotycznych, lekko nieporadnych, przez co zabawnych. I te atuty tutaj są. Jest samotnie wychowująca syna matka. Małego geniusza, skądinąd zapłodnionego "z tubki". Jest domniemany ojciec, totalnie nieporadny naukowiec, który publikując psychoanalityczne banialuki, niszczy słodkie dzieciństwo ekscentrycznej córki. A w samym centrum - dziadek. Samczy pierwiastek, od którego lawina nieszczęść spadła z nieba, jak meteoryt na kompostownik.
Nic bardziej ciekawego w temacie popapranej rodzinki wymyślić nie można. Podłoże genialne, a jednak... Film ma być komedią. I ma rzeczywiście momenty iście zabawne. Jednak przytłaczająca depresja bohaterów, natręctwa i maniactwo, nie pozwala cieszyć się tym, co pocieszne. Atmosfera filmu jest tak ciężka, jak trzy kilogramowy głaz na klatce piersiowej. Od tej przyciężkiej masy "dołów" oddychać nie da rady, a co dopiero rozszerzyć usta z radości. 
Szkoda. Gdyby nadano historii nieco Allen'owej lekkości, byłoby super zabawnie, prawie jak w WHATEVER WORKS.
Nawet Sheen, i dość jednostajna Collette wypadają topornie. Mimo wszystko nadal jestem pod wrażeniem opowiedzianej historii. Takich perełek o neurotykach jest mało. Za mało.
Moja ocena: 6/10


poniedziałek, 16 kwietnia 2012

AMERICAN REUNION

AMERICAN PIE, a przynajmniej pierwsza część, to jedna z lepszych komedii o dorastaniu. Na myśl o kolejnej części, która ma mieć znamiona zjazdu szkolnego, bałam się że całość będzie nudna i przewidywalna. A jednak nie.... Świetnie połączono wszystkie elementy z pierwszej części i uwydatniono je, dzięki czemu esencja z pierwowzoru pozostała nietknięta. To co tak bawiło w AMERICAN PIE, zostało genialnie przeniesione do AMERICAN REUNION i dostosowane do nowej sytuacji.
Co tu dużo mówić, rewelacyjny come back. Łzy ocierałam ze śmiechu. Nie ma co liczyć na wysublimowane żarty. Jest chamsko, tandetnie i wulgarnie, ale granica złego smaku nie została przekroczona. Jest zajebiście zabawnie i dzięki bogu za Stiflera inaczej byłoby mdło. Z resztą co tu dużo gadać, jestem fanką Seann'a William'a Scott'a. A od pamiętnego GOON http://toppsycrett.blogspot.com/2012/03/goon.html, nie wyobrażam sobie innego aktora, który tak perfekcyjnie i zarazem naturalnie potrafi zagrać kompletnego kretyna :-)))
Tak w ogóle, to obsada poraża. Cały staf jest w komplecie. A jak komuś mało, to w pakiecie otrzyma rewelacyjną MILF, którą gra Rebecca De Mornay. Trzeba przyznać, że producenci wymyślili niezłą zemstę za matkę Stiflera :-)))
Oczywiście w całym tym szaleństwie jest podtekst. Jak to trudno jest rozstać się z szaloną młodością i zderzyć z życiem dorosłym. Ale... jak to w filmach, happy ending był, jest i będzie. Więc można liczyć na kolejną część losów bohaterów. Trzeba przyznać, że są to kolesie, za którymi tęskni się po napisach końcowych. Mnie przynajmniej już zaczęło brakować prymitywnych żartów Stiflera :-))))
Moja ocena: 8/10




niedziela, 15 kwietnia 2012

HAPPY PEOPLE: A YEAR IN TAIGA

Jacek Hugo Bader poprzez swoje reportaże i książki zaraził mnie miłością do ciężkich i surowych klimatów matuszki Rosiji. I jakże się ucieszyłam na możliwość obejrzenia dokumentu stworzonego przez jednego z moich ulubionych reżyserów Wernera Herzoga. Oczywiście miałam sceptyczne podejście do tego tytułu, biorąc pod uwagę ostatnie doświadczenia z http://toppsycrett.blogspot.com/2012/03/into-abyss.html. Jednak muszę przyznać, że nie było źle :-)).
Oczywiście może razić sposób narracji prowadzonej przez Herzoga, ale tematyka i miejsce tego dokumentu bronią się nadzwyczajnie.
Nie wiem tak do końca, czy rzeczywiście ludzie Tajgi są szczęśliwi. Widząc ich surowe życie, to kto wie...? Jedno co jest pewne, to chyba jedyni ludzie na tej ziemi, którzy są całkowicie wolni. Poza tym, czytając reportaże Badera trzeba uruchomić swoją wyobraźnię na tyle, by móc mniej więcej odzwierciedlić opisywane warunki przez autora. Tutaj spotykamy się z obrazami. I szczerze mówiąc niewiele one różnią się od tego, co czytałam wcześniej o Syberii. Biorąc pod uwagę wskaźnik alkoholizmu wśród ich rdzennych mieszkańców, obraz trochę jest złagodzony poprzez trzeźwych bohaterów :-) Ale któż chciałby przez półtorej godziny oglądać bełkoczących Jeńców, choć i tych nie zabrakło.
Uderza niesamowita wolność i czystość tego miejsca. Ci ludzie nie są skalani i zepsuci konsumpcjonizmem  i są całkowicie podporządkowani swoim umiejętnościom, inteligencji i znajomości przyrody. Są twardzi i wytrzymali jak Kaukaskie góry. Niesamowici. Któż z nas, cywilizacji kanapowców, wytrzymałby miesiąc lata z komarami i resztę roku w mrozach dochodzących do -50, bez radia, telewizji, centralnego ogrzewania i pizzy na telefon. Nie mając do tego drugiej gęby do pogadania, chyba że jest to pies :-)). Szacunek ogromny i podziw nie do opisania - to jedyne słowa jakie mi przychodzą po obejrzeniu tego dokumentu.
Moja ocena: 7/10


sobota, 14 kwietnia 2012

80 MILIONÓW

Krzystek najwyraźniej nie tylko kocha czasy PRL (MAŁA MOSKWA), ale również na siłę będzie nas przekonywał, że polski widz na tyle za tymi czasami tęskni, że po nocach śni, aby filmy o nich oglądać. Jakbyśmy jazgotu PRL-owskiego w kinie polskim mieli mało i nadętej ideologii patriotycznej tudzież.
Jak czytam recenzje, w których przypisują temu filmowi znamiona heist movie, to myślę sobie, czy ten kto to pisze w ogóle oglądał jakiekolwiek inne filmy poza polskimi i poza znajomością paru słów po angielsku, jeszcze je rozumie. Jeśli to jest heist movie, to ja jestem gołębicą na nieboskłonie. Porównam tylko, że w tym gatunku filmowym mieszczą się RESERVOIR DOGS, wszystkie części OCEAN'S Soderbergha, HEAT, ITALIAN JOB, i masa masa innych tytułów. Tak a propos, jaki tu mamy włam do banku, jeśli kolesie przychodzą na legalu z książeczką czekową w ręku ? Pościg... rozumiem czasy polonezów, fiatów, zaporożców, czy ład, ale tu raptem jeden fiacik z za zakrętu i koledzy złapani. Dajcie spokój.
Następna rzecz, która jest dla mnie absolutnie nie do przyjęcia, to jak zwykle przekoloryzowane postaci. Jeśli reżyser chce nam pokazać, że kapitan Sobczak jest zły, to na litość, czy musi on bluzgać co drugie słowo i zachowywać się, jakby wypuścili kolegę wychowanego przez nornice z tajgi syberyjskiej ? Ta oczywista oczywistość jest przekleństwem polskich reżyserów. Tak, jak u Holland symbolika ogranicza się do rzucenia na twarz widzowi ostentacyjnych kadrów, co by na pewno zauważył, tak i Krzystek wątpi w inteligencję widza, najwyraźniej uważając, że bluzgają tylko źli ubecy :-)). Natomiast dobrzy patrioci myślą wyłącznie o celach szczytnych i jak to powiedział główny bohater, "lepiej spłonąć płomieniem jasnym i wysokim, niż tlić się przez wieki" :-)))) Sory, ale ten ideologiczny bełkot jest ponad moje siły. Nie uwierzę, że ci ludzie nie klną, nie wkurwiają się i nie pierdzą w stołek, jak ubek, esbek i cała komunistyczna gawiedź razem wzięta. Zwłaszcza, że większość z nich jest pewnie po 7 klasach podstawówki i 3 letniej zawodówce. Nie urągając nikomu of coz :-)))
Wszystko byłoby fajne i przyjemne, gdyby Krzystek zamiast wciągać nas po raz setny w kołowrotek działania solidarności od samego początku skupił się na planowaniu wyciągnięcia tytułowej kasy z banku. Mógłby rozszerzyć ten wątek, zamiast ograniczać się do paru zdań. Film jest naprawdę znośny, pod warunkiem, że reżyser przechodzi z patriotycznych sloganów, do faktycznego meritum filmu, czyli 80 milionów. 
Gdyby rzeczywiście ten film miał znamiona i był filmem typu heist, a nie tylko się po nim prześlizgiwał, byłby naprawdę dobry, a tak, jak to w kinie polskim jest baaaaardzo średnio.
Moja ocena: 5/10


czwartek, 12 kwietnia 2012

SHERLOCK HOLMES: A GAME OF SHADOWS

Tak, jak myślałam, nie specjalnie przypadł mi do gustu. Zresztą pierwszą częścią też nie byłam zafascynowana. I najprawdopodobniej nie zostanę już fanką Sherlock'a Holmes'a w wydaniu Guy'a Ritchie.
Nie uważam, że jest to zły film. Ma swoje momenty złe i bardzo dobre. Zdecydowanym mankamentem jest czas i rozwleczona fabuła. Ale i ona ma swoje perełki. Sceny z lokajem brata Sherlock'a są mega zabawne. Problem w tym, że nie humor i efekty stworzyły mit genialnego detektywa. Pewnie przesadzam, ale to schiza wyniesiona z serialu o Sherlock'u na którym de facto wyrosłam. Ta magia suspensu i tajemniczości kojarzy mi się wyłącznie z opowiadaniami Poe i Conan Doyle'a. Ci co wyrośli na PSIE BASKERVILLE'ÓW z 78r., czy na ekranizacjach opowiadań Edgara Allana Poe z niesamowitym Vincent'em Price w roli głównej będą wiedzieli o jakim klimacie mówię. A ta część, jak i poprzednia jest pozbawiona wszystkiego na czym oryginalnie zbudowana jest ta postać.
Zdaję sobie sprawę, że w wersji Ritchie'go nie o dreszcze chodzi, raczej o rozbawienie widza i sprzedaż starego poczciwego detektywa w nowej współczesnej wersji superbohatera. Razi mnie to i Sherlock'a jasnowidza, telepatę absolutnie nie kupuję. Jest sztuczny. Jak balon nadmuchany do gigantycznych rozmiarów, wyłącznie na potrzeby marketingowe. Aby sprzedać, aby sprzedać, aby sprzedać.
I chyba pozostanę już przy swoich schizach, więc jeśli Sherlock to tylko w wydaniu najbliższym oryginałowi, jeśli Ritchie, to ja tęsknię za tym ze SNATCH, czy LOVE, STOCK AND TWO SMOKING BARRELS. Jednak jestem w pełni przekonana, że młodsza widownia uzna tą wersję za fascynującą.
Moja ocena: 5/10


środa, 11 kwietnia 2012

JOHN CARTER

Na temat tego filmu powiedziano już chyba wszystko. I muszę się zgodzić z negatywnymi opiniami. Ten film jest kiepski. Powstał za późno. Jest kliszą wszystkich poprzednich kasówek sci-fi. I być może producenci Disney'a powinni wyciągnąć wniosek, że reżyserzy filmów animowanych powinni kręcić filmy animowane, bo najwyraźniej tylko to potrafią robić najlepiej. Jak to mówią... specjalista od wszystkiego, jest specjalistą od niczego.
Przyglądając się trochę z boku postaciom i fabule nie da się nie zwrócić uwagi na uderzające podobieństwo do filmów CONAN, AVATAR, czy STAR WARS. W pewnym momencie główny bohater umazany niebieską krwią przypominał bohatera BRAVEHEART. Nie ukrywam, że jest to wkurwiające, bo jak człowiek pomyśli o kasie, jaką wydano na ten projekt, to zaczyna się zastanawiać, czy producenci ze scenarzystą nie przepili jej, ciągnąc rum na plażach Puerto Rico, obracając drogie dziwki. Dobrze, że nie widziałam wersji 3D, bo już pewnie wszystko by mi permanentnie opadło, łącznie z powiekami.
Fabuła również pozostawia wiele do życzenia. Lynn Collins niczym Kleopatra, wypina pierś i trzepocze rzęskami na widok ziemskiego samca. Niestety jest w tym równie urocza, co głaz Uluru w Australii - czerwony i martwy, jak mimika na jej twarzy. Tak...za to gardłowe intonacje Kitsch'a cały czas brzęczą mi w uszach. Ten aktor jest okropny. I jeśli miałabym wybierać pomiędzy Kitsch'em a Ben'em Barnes (są łudząco podobni), to niestety Panie Kicz, baj baj. Na szczęście nie mam takich dylematów :-))) A tak właśnie... fabuła... no cóż prosta w obsłudze i w konstrukcji, jak budowa cepa.
Efekty też nie zrobiły wrażenia. Ludu złoty.. za tą kasę, to te "latawce" (zerżnięte z WILD WILD WEST) powinny mi koło nosa fruwać.
Jednak wisienką na torcie była muzyka. Myślę, że Pan Giacchino, odpowiedzialny za ścieżkę, mając tak wielkie doświadczenie w pisaniu muzy do gier wideo, powinien się zakopać z nekrologiem, "odkopać przy następnej części MEDAL OF HONOR".
Nie lubię chamstwa. A dla mnie, w tym przypadku, chamstwem jest wciskanie mi gówna z pieśnią na ustach, że to cukierek :-))
Moja ocena: 3/10


wtorek, 10 kwietnia 2012

HYSTERIA

Przyjemna, niezobowiązująca komedia z romantycznym wątkiem.
Mimo elementu romantycznego fajnie połączono wątek historyczno-naukowy z komedią. Cała magia ukryta została w rozpuszczonych, znudzonych życiem matronach, które z cielęcym wzorkiem i śliną na ustach przychodzą po boskie rozluźnienie :-))) Aż strach myśleć, co to za czasy, że za braki w orgazmach usuwano macice :-))) I ta iście angielska powściągliwość... jakże pięknie ukazana. Hipokryzja wylewa się spod turniur wprost do Tamizy :-)
Także, my kobiety dziękujemy Panu wynalazcy za wibratora. A Pani reżyser za ciepłą, odstresowującą komedię w sam raz na wieczór i czekam na więcej.
A tak a propos... czy Rupert Everett nie przesadził z botoksem, bo jakoś tak mu się twarz skrzywiła :-)))
Moja ocena: 7/10


HWANGHAE

czyli południowo-koreański thriller.
Jakże dobre kino mają Koreańczycy i jak świetne thrillery potrafią kręcić. AJEOSSI, HANYO, CHUGYEOGJA, A-I-DEUL, HAENDEUPON to pozycje na które zwróciłam uwagę w 2011 roku. A na myśl o ZAGADCE ZBRODNI, I SAW THE DEVIL i BEDEVILLED, aż się rozpływam. Obowiązkowe "lektury" każdego maniaka dobrego thrillera.
Moim zdaniem kino południowo koreańskie ma znakomity warsztat i poniekąd jest drugą twarzą w kinematografii, która wyznacza światowe trendy. Niestety Hollywood podąża za nimi, jak ślepiec. Oczywiście trudno przebić zwariowanych japońców i ich nieodgadnione pokłady fantazji, ale przyznaję, miło się ogląda filmy koreańskie, bo naprawdę są oryginalne. Tylko czekać na remake.
Tak...to by było na tyle w temacie peanów. 
HWANGHAE to drugi film reżysera wspomnianego wyżej CHUGYEOGJA. I faktycznie te dwie pozycje mają ze sobą tyle wspólnego co tytuł CHUGYEOGJA w tłumaczeniu na angielski - CHASER. Trzeba przyznać, że bohater HWANGHAE potrafi biegać. Oj biega on biega..., tylko mu się zelówki grzeją. Aż dziw, że sam jeden na 50 i nikt go złapać nie może. Czego ten człowiek nie przeżyje... postrzały, noże, siekiery, wypadki samochodowe, obławy, pościgi, mróz, głód, you name it. On po prostu jest jak Robocop, zupełnie niezniszczalny :-)))
O ile w debiucie Hong-Jin niesamowicie potęgował napięcie i podkręcał akcję do niewyobrażalnego maximum, o tyle tutaj jest dwu i pół godzinna męczarnia. Tak naprawdę nie wiadomo o co w tym filmie chodzi, tak zagmatwana jest tu fabuła. Poruszono tyle wątków, od miłosnego, poprzez gangsterski, że tylko za głowę można się złapać. Niestety dwóch srok za ogon nie da rady chwycić i to właśnie jest największym mankamentem. Pan reżyser, tak chciał urozmaicić fabułę, że się w niej totalnie zapętlił, a widz się gubi.
Jedno trzeba przyznać, zajefajna ubojnia w końcówce. Scena masakry świńską kością...palce lizać :-))) Trup się ściele gęsto, a i juchy reżyser nie szczędzi. Szkoda.. bo to dobra podstawa, ale ciągle za mało, chociaż by stworzyć dzieło na miarę BEDEVILLED :-)))
Moja ocena: 5/10


poniedziałek, 9 kwietnia 2012

THE BIG YEAR

Zupełnie nie odczytuję tego filmu jako komedii. Jest to raczej urocza historia o rodzącej się przyjaźni i fascynacji do ptaków.
Swoją drogą niesamowicie pozytywni są bohaterowie. Z tymi swoimi maniackimi ptasimi odlotami i rywalizacją są przesłodcy. Nie ma tu chamskiego podkopywania dołków, czy nachalnego robienia krzywdy jeden drugiemu. Czysta, męska rywalizacja. 
Jest też oczywiście przesłanie. Iście holyłudzkie. Cóż z tego, że wygrałeś, skoro nie masz nikogo z kim tą wygraną możesz się podzielić. Ach...z jednej strony to prawda, z drugiej naprawić błędy zawsze można, a wygrany jest tylko jeden. I jak to jeden z bohaterów powiedział, drugich nigdy się nie pamięta :-))
WIELKI ROK zachwyca swoją obsadą. Choć nie są to role wielce wymagające, zawsze fajnie jest podziwiać aktorów, dla których we współczesnym kinie mało jest miejsca. Jest John Cleese, jako narrator, oczywiście Steve Martin, Dianne Wiest, Brian Dennehy, Tim Blake Nelson czy Anjelica Huston. Sama śmietanka. 
Jednak powiem szczerze, sam film mnie nie zachwycił. O ile wspaniale jest podziwiać, jak ludzie realizują swoje marzenia i pielęgnują hobby, o tyle sam film pokazuje to w sposób...nużący. Liczyłam na parskanie i bolący brzuch ze śmiechu, a tu raptem pełen "wzrusz" :-) Nie na to przygotowane były moje receptory. Może dlatego, że nie jestem typem odbiorcy filmów David'a Frenkel'a. Zarówno DIABEŁ UBIERA SIĘ U PRADY, jak i MARLEY I JA były dla mnie baaardzo średnimi tytułami.
Moja ocena: 5/10


THE SAMARITAN

To było okropne.
Nie rozumiem, dlaczego tacy aktorzy jak Samuel L.Jackson, czy Tom Wilkinson zgadzają się na takie scenariusze. One godzą w ich dobre imię i talent. Sama już nie wiem, czy kolejne byłe żony tyle ich kosztują, że biorą udział w takiej szmirze.
Szkoda marnować nawet liter na opisanie fabuły.
Zupełne nieporozumienie i to by było tyle w tym temacie.
Moja ocena: 1/10


CONTRABAND

Aż mi dziwnie, bo muszę pogodzić się z faktem, że remake islandzkiego REYKJAVIK-ROTTERDAM jest lepszy od oryginału. Nie wiem, czy to za sprawą Kormakur'a, który w pierwowzorze grał główną rolę, czy za sprawą świetnej obsady aktorskiej, czy po prostu zamiany z islandzkiego "ponuryzmu" na amerykański "idealizm". 
Postać grana przez Wahlberg'a była na tyle pozytywna, że już od samego początku czułam, że temu kolesiowi musi się udać. Sukces wymalowany na czole ;-) O dziwo, ten amerykański optymizm nawet nie razi. Jest wartka akcja i trudno się zastanawiać nad bohaterem, skoro wszędzie jest go pełno i dużo się dzieje.
Nie warto się również zastanawiać nad scenariuszem. Czy fabuła jest naiwna, naciągana, mało realna? Nie ma sensu. Na ten film wystarczy patrzeć i dać się porwać akcji. A na całą resztę przymknąć oko i zdecydowanie lepiej się będzie całość odbierać.
Reżyser miał szansę współpracować ze świetnymi aktorami. Jakże się ucieszyłam na widok Davida O'Hara. Szkoda, że jego udział był epizodyczny. Mimo to, w każdej scenie, w której brał udział jego postać była elektryzująca. Oczywiście świetnie obsadzono Ribisi, czy Fostera. Ci kolesie są tak charakterystyczni, że nie nadają się do innych ról poza psycholami. Ribisi rozwalił mnie swoją postacią w THE RUM DIARY. A Foster'a nie mogę się doczekać w roli mojego ulubionego pedała William'a Burroughs'a :-)))

A tak z zupełnie innej beczki. Rzeczywiście coś jest w obrazach ekspresjonizmu abstrakcyjnego skoro traktuje się je jak szmaty :-)))

Moja ocena: 7/10


niedziela, 8 kwietnia 2012

MAN ON A LEDGE

Większej bajki długo nie widziałam. Gdzieżby indziej, jak nie w filmach problemy rozwiązywały się wbrew prawom fizyki i logiki.
Pierwszej rzeczy, której nie mogę zrozumieć, to dlaczego policjanci nie znaleźli odcisków palców, skoro zostawił je na oknie. A druga, to jak można skakać między wysokimi budynkami, gdzie hula prawie halny i nie rozbić się o mury. Nie mówiąc o tym, że policjanci, jacyś tacy dość ślepi i naiwni byli. A bohater chyba zeżarł te miliony za rzekomo sprzedany diament, bo jakoś nikt nie raczył ich szukać. Ale to już insza inszość.
Podsumowując. Przeznaczenie tego filmu to rozbawić widownię, która z otwartą jadaczką będzie podziwiać poczynania głównego bohatera. I to osiągnięto, bo która z dam nie rozdziawi japy na widok Worthingtona i który facet nie zacznie się ślinić na widok anielskiej blond piękności Banks.
Swoją drogą to co zrobił Worthington ze swoją postacią jest jak miś ... na miarę jego możliwości. On tym misiem otwiera oczy niedowiarkom. Takim niedowiarkom jak ja, którzy myśleli, że po LAST NIGHT będzie już tylko lepiej. Problem w tym, że coraz gorzej.
Moja ocena: 4/10


sobota, 7 kwietnia 2012

BIR ZAMANLAR ANADOLU'DA

Kolejna zemsta jury Cannes na widzach. Myślałam, że nie może być nic gorszego od WUJKA BOONMEE, a tu masz...
Jestem chyba za głupia na kino "intelektualne", ale nadal nie rozumiem, co mają na celu filmy, w których nic się nie dzieje. W tym filmie, oprócz zbędnej gadaniny o niczym, widzimy bohaterów, jeżdżących po polach anatolijskiego zadupia w poszukiwaniach corpus delicti. Dwie i pół godziny tej męki pańskiej jest ponad moje siły. Cóż jednak mówić, chyba ostatnio jest moda na kino kontemplacyjne :-)) Oprócz wspomnianego WUJKA, mamy THE TREE OF LIFE, THE TURIN HORSE, czy LE QUATTRO VOLTE. Zupełnie tego nie kupuję, absolutnie mnie to nie fascynuje i nawet nie próbuję tego zrozumieć. Bo i co tu do zrozumienia, jeśli usypiam po 40 minutach.
Reasumując ten film można opisać, jak jedną dwuminutową scenę. Jest tu tyle akcji i ruchu, co w przejrzałym jabłku spadającym z drzewa. Po takich filmach tęsknię za campowymi produkcyjniakmi z karkami w rolach głównych.
Moja ocena: 1/10


LES ADOPTES

Zdecydowanie za ciężki na dziś.
W obliczu śmierci można się przekonać, jak silna jest miłość i przyjaźń. Historia dwóch sióstr, z których jedna umiera na skutek wypadku. Zanim jednak do tego dojdzie, autorka powoli snuje historię obu sióstr i przygotowuje nas na śmierć jednej z nich. Jak bardzo potrafimy się poświęcić i ile bólu jesteśmy w stanie znieść, te kwestie przeplatają się pomiędzy słowami.
Autorką i reżyserką jest aktorka, znana większości z filmów BEGINNERS, czy INGLOURIOUS BASTERDS, Melanie Laurent. Cóż można powiedzieć. Jak na debiut kinowy, jest to bardzo dobry start. Poruszyła ciężki temat i jednocześnie zrobiła to w piękny, subtelny i nienachalny sposób. Jest naprawdę nieźle. Podobnie, jak ostatnio oglądany POLISSE, który reżyserowała również aktorka Maiwenn, muszę przyznać, że jestem w ciężkim szoku. Gdybym tylko znała adres domu Angeliny Jolie, chętnie bym jej przesłała te dwie pozycje z dopiskiem "watch, learn or never do it again" :-)).
Uwagę moją zwróciły również nietuzinkowe zdjęcia. Niektóre ujęcia są jakby zatrzymane w czasie, w bezruchu niczym obrazy. Bardzo piękne.
Tak właściwie można by się przypiąć do jednej rzeczy. Czas. Czas płynął powoli, wręcz się dłużył. To jedyny mankament. Trochę brakowało mi zaczepienia, które przytrzymałoby moją ciekawość na dłużej. Może też dlatego, że historia nie zaskakuje i nie razi oryginalnością. Z pewnością jednak jest to rzetelny dramat, który się ładnie ogląda.
Moja ocena: 6/10


piątek, 6 kwietnia 2012

NEW YEAR'S EVE

Kto nie chciałby choć raz w życiu być w Nowym Jorku ? Nie ma chyba takiego człowieka. I tak też reżyser ukazuje to miasto, jako marzenie po które każdy chciałby sięgnąć. Bajeczne i niedoścignione.
Niedoścignione jest również marzenie o dobrym scenariuszu. Autorka ściągnęła żywcem pomysł z VALENTINE'S DAY. Najwyraźniej albo zwątpiła w inteligencję widza, albo stwierdziła, że naród ludzki doznał nagłej, przypadkowej i tajemniczej amnezji. Zlepki scen przez prawie 2 godziny są równie męczące, jak wspinaczka na Mont Everest bez butli tlenowej. Przykro mi, ale cały seans zabrał mi 15 minut i dziękuję bogu za fast forward.
W związku z powyższym nie będę się rozpisywać, bo nie mam o czym. Chciałam tylko pogratulować producentom za zebranie wszystkich najbardziej beznadziejnych aktorów holyłudu. Dziękuję za Zac'a Efrona, Ashton'a Kutcher'a, Ludacris, Bon Jovi, Sarah Jessica Parker itd. Dobrze, że mało dziś jadłam, bo resztki spożywcze zablokowałyby klawiaturę. Od bieli zgryzu Swank będę miała poświatę przez resztę wieczoru, a Abigail Breslin wyglądała jak Pattinson w TWILIGHT. Coś okropnego. Brrr....
Moja ocena: 1/10


czwartek, 5 kwietnia 2012

POLISSE

Film ukazujący pracę grupy policjantów paryskiej jednostki Departamentu Ochrony Dzieci.
Reżyserka w zamierzony sposób przechodzi ze scen przedstawiających kompletnych psycholi do życia codziennego policjantów. W jednej scenie mamy matkę, która dla uspokojenia malucha, zamiast smoczka, robi mu handjoba, po czym przechodzimy zupełnie samoistnie do sceny meblowania pokoju w domu jednej z policjantek. Swoją drogą jest to dość "oryginalna" dygresja.
Ilość scen rodzajowych z przesłuchań jest ogromna i rozmaita. Pedofilia, gwałty, prostytucja, przemoc w rodzinie...bez końca. W tym całym cyrku są ludzie, inspektorzy, których życie prywatne również wiele pozostawia do życzenia. Problemy z dziećmi, z sobą, z żoną, mężem wszystko to przekłada się na ogromne poświęcenie swojej pracy. Jak wiele wymaga powrót do normalności pracując w takich okolicznościach ? Można tylko podziwiać wytrwałość, lecz ci ludzie są w pewnym sensie psychicznie złamani, zniszczeni. Jak dostrzec w ludziach piękno, gdy na co dzień mamy masę dowodów na to, jaki tkwi w nich syf ? Zadziwiające jest, że żyjąc w tak brutalnym środowisku, policjanci zachowali ludzką twarz. Są życzliwi, pomocni i okazują radość z każdej udanej akcji.
Kamera prowadzona jest momentami na wzór filmów dokumentalnych. Dzięki czemu ma się wrażenie udziału w autentycznych wydarzeniach.
Byłam sceptyczna do Pani Maiiwenn, byłej modelki, aktorki. Muszę jednak przyznać, że odwaliła kawał dobrej roboty i jest świetna w tym co robi. Poruszyła zarówno ogromnie trudny temat wykorzystywania dzieci oraz ludzi którzy muszą się z tymi problemami zmierzyć i im sprostać.
Moja ocena: 8/10


środa, 4 kwietnia 2012

BABYCALL

Mocną stroną tego filmu są z pewnością fabuła i Noomi Rapace.
Utrzymany w klimacie thrillera, mystery drama, którego cały środek ciężkości został położony na postać, rewelacyjnie zagraną przez Rapace. Ona całym swoim ciałem opowiadała przerażającą relację między nią a mężem i synem. Niewiele słów musiało być wypowiedziane, byśmy się dowiedzieli, jak tragiczną ma za sobą przeszłość.
Od samego początku reżyser prowadzi nas przez historię, której do końca nie jesteśmy pewni. Utrzymana w lekko schizofrenicznym klimacie opowieść sugestywnie oddziałuje na wyobraźnię widza. Tak jak główna bohaterka przez cały czas zastanawiałam się co jest prawdą. Przez te 100 minut podążamy za nią i tak jak ona niczego nie jesteśmy pewni, aż do napisów końcowych. Czy można lepiej zagrać emocjami widza ? Nie sądzę. 
Wczoraj czytałam artykuł w Wysokich Obcasach o tzw.skandynawskim bezstresowym wychowywaniu dzieci. W tym całym child care społeczeństwo się tak zapętliło, że rodzice bardziej się boją o swoje reakcje wobec dzieci niż na odwrót. A najbardziej przerażający jest udział państwa w ich wychowywaniu. I to przerażenie jest również przedstawione w BABYCALL. Czuć ten skandynawski chłód i strach matki przed utratą dziecka z byle powodu. 
Słusznie nagrodzono Rapace na festiwalu w Rzymie, za najlepszą aktorkę. Każdy detal miała precyzyjnie dopracowany. Rozpacz i zagubienie na przemian z przerażeniem wymalowane były na jej twarzy bardzo naturalnie. Jest to świadoma aktorka i wierzę, że jej udział w SHERLOCK HOLMES był jedynie epizodem na drodze do światowej kariery. Jest ona kolejnym powodem dla którego warto czekać na film PROMETHEUS. 
Moja ocena: 7/10



wtorek, 3 kwietnia 2012

W CIEMNOŚCI

Bałam się swojej reakcji po obejrzeniu filmu jeszcze zanim do niego przystąpiłam. Mam alergię na kino mesjanistyczne. Czuję się tą częścią polskiego społeczeństwa, która jest zaszczuta od dzieciństwa konradyzmem i gloryfikacją uciemiężenia narodu. Mówiąc krótko mam już dość nękania mnie przeszłością hitlerowską i nagonką antysemicką. Amen :-))
Niewiele się zmieniło w tym temacie po seansie. Nadal mam przyciężkie powieki i obolały mózg, bo ileż można. Nie pomogły porównania do PIANISTY, czy LISTY SCHINDLERA. To średni film, który powiela schematy z obu wspomnianych powyżej.
Nie pomógł klaustrofobiczny i mroczny klimat kanałów. Nie pomogły wstawki z okrutnej codzienności życia getta. Czytałam dzisiaj wywiad z Antoniak (CODE BLUE) i coś w tym jest, gdy zbyt bezpośrednio kadruje się okrucieństwo, człowiek obojętnieje. Taki nadmiar scen bezpośrednio oddziałujących na zmysły po pół godzinie przestał robić wrażenie. To wszystko już było, to wszystko już widzieliśmy. Nawet sugerujące brak intymności sceny seksu wywołały we mnie osobliwe przygnębienie - czy to było konieczne ? czy nie można było inaczej ? po kiego grzyba ? i w ogóle what a fuck ? Te ujęcia były jak przemarsz słoni przez jadalnię. Może zamiast nadawać scenom taką dosłowność, lepiej skłonić się ku alegoriom. W tym kierunku poszedł Kieślowski i osiągnął doskonały efekt.
Dziwię się, bo po tym seansie mam pustkę w głowie. Niewiele do powiedzenia. A teoretycznie powinno się mieć słowotok. Toć to nominacja oscarowa, produkt eksportowy, duma kultury polskiej :-). A tu klops, bo najwyraźniej niewiele z tego zostanie w mej pamięci. Co też skłania mnie do jedynej słusznej koncepcji...to średni film, który można obejrzeć, wzruszyć ramionami, otrzepać kurz i iść dalej.
Przykre...
Moja ocena: 6/10


poniedziałek, 2 kwietnia 2012

ID:A

Ciekawa fabuła. Trochę, jak w przypadku polskiego ENEN. Różnica jest taka, że ID:A obejrzałam do końca, a ENEN nie miałam siły zdzierżyć. Cóż esencja polskiej kinematografii. Albo dobre, albo gówno. Nic pośrodku.
Na samym początku poznajemy kobietę w dość osobliwych okolicznościach. Skutkiem wypadku doznaje amnezji, co skutkuje problemami w ustaleniu własnej tożsamości. Poznajemy ją i jej historię powoli, tak jak ona poznaje siebie samą.
Nie będę się rozpisywać na temat fabuły, ponieważ cały sekret w niej właśnie tkwi. Odkrycie jej sprawi, że cały smaczek gdzieś się ulotni. W każdym bądź razie historia dość mocno zawiła, ale nie traci przy tym logika i sens. A całość dzięki temu jest w miarę intrygująca. 
Na uwagę zasługuje bohaterka. Skóra ściągnięta z Noomi Rapace w MILLENNIUM. Może to zaleta, może wada. Mnie osobiście to nie przeszkadzało, choć szczerze mówiąc miałam lekkie daja vu.
Reasumując, kino rzetelne, bez rewelacji. Thriller skrojony trochę na TOŻSAMOŚĆ BOURNE'A tylko bez tajnych agentów, a z kryminalistami. Brak tu również fajerwerków, zapierających dech w piersiach pościgów, czy łamiących wszelkie prawa fizyki popisów kaskaderskich. Jest natomiast ciekawa fabuła, chociaż moim zdaniem dość niezgrabnie opowiedziana.
Moja ocena: 5/10


niedziela, 1 kwietnia 2012

WEEKEND

Pewnie się narażę tym stwierdzeniem, ale nigdy nie zrozumiem gejów. Nie żebym nie chciała, ale nie dają mi powodów, by moje rozumienie zmienić.
Czasami zastanawiam się do kogo adresowane są filmy o parze gejów, ekscytujących się ze szczegółami odbytym seksem. Nie sądzę, żeby do hetero :-)). Reżyser zapewne miał szczytny cel zmienić sposób myślenia większości o homoseksualistach. Ale opisywanie w szczegółach seksu dwóch schlanych i nagrzanych facetów rewolucji w temacie nie uczyni. Obawiam się, że jedynie obrzydzenie. No chyba, że targetem są wyłącznie homo, którzy w trakcie seansu, mają dojść do takiego podniecenia, że zwalą sobie konia :-))) Nie oszukujmy się, gdyby geje stanowili 50% populacji, nikt by się tym tematem nie ekscytował, ale jeśli już to robimy to róbmy to na tyle delikatnie, aby ludzi do siebie przekonać, a nie zrazić.
Jak dziś pamiętam izraelski EYES WIDE OPEN. Film był subtelnie prowadzony. Scenariusz opowiadał historię tragicznej miłości dwóch mężczyzn na tyle mocno, że można było się z ich emocjami utożsamiać niezależnie od orientacji seksualnej. W tym przypadku całkowicie zabrakło kontaktu emocjonalnego z postacią. O ile wątek zakochania jest mocno podkreślony, o tyle problemy związków dwóch panów są dla mnie tak surrealistyczne, jak obrazy Salvadora Dali. Problem w tym, że po tym seansie nadal wolę obrazy Salvadora.
Muszę jednak przyznać, że sposób prowadzenia kamery jest fantastyczny. Przez cały czas wydawało mi się, jakbym śledziła bohatera. Była tuż za jego plecami lub uczestniczyła w jego życiu. Ujęcia są piękne. Całość jednak jest tak przesączona treścią, że trudno się w tym kompleksie słów połapać. Bardzo mi brakuje subtelności i wyczucia, takiego jak fantastycznych filmach młodego Xavier'a Dolan'a.
Moja ocena: 4/10




MEETING EVIL

Od czasów TENURE, HENRY POOLE IS HERE, czy MIDDLE MAN jestem wielką fanką Luke'a Wilson'a. Nie jest on wprawdzie modelowym przykładem holyłudzkiego loverboja, ale ma taką nostalgię wymalowaną na twarzy, która mnie urzekła. Smutek i ciepło przeplata się nawzajem z totalnym zagubieniem i nieporadnością. I chyba właśnie dla niego skusiłam się na tą pozycję, choć dla większości to właśnie udział Samuela L.Jackson'a będzie głównym wyznacznikiem. Trzeba przyznać, że Jackson gra tak autentycznego psychola, że if looks could kill, they probably will.
Sam film prowadzony jest amatorsko. Momentami miałam wrażenie, jakbym oglądała kolejne masakryczne dzieło Uwe Boll'a. Gdyby nie grający tu aktorzy, pewnie nie wiele by się ten tytuł różnił od chociażby ostatnio oglądanej BLUEBBERELLA. Jak dodamy do tego kakofonię w postaci ścieżki dźwiękowej to niewiele brakuje do filmów klasy C. 
Nie jest to film najwyższych lotów i nie warto poświęcać mu zbyt wiele uwagi, ale dzięki parze głównych aktorów, którzy wznieśli ten film na wyżyny, reżyser nie musi się chować po krzakach ze wstydu. A mało brakowało...
Moja ocena: 5/10


THE DIVIDE

Długo nie widziałam równie dobrego psychologicznego sci-fi. Tak klaustrofobicznego klimatu nie było od czasów MOON, czy SUNSHINE. 
Całość utrzymana w świecie post nuklearnym rodem z gry FALLOUT. Garstka ludzi ukrywa się w schronie budynku po wybuchu bomby atomowej. Jeśli ktoś jednak myśli, że wybuch atomowy jest piekłem, to ostatnim kręgiem piekła jest to, co ludzie mogą zgotować sobie sami. Genialnie odwzorowano model zachowania grupy w zamknięciu. Niczym z experytmentu Stanford, pokazano jak inteligentni i ułożeni ludzie zmieniają się w zwierzęta. Gdyby jednak problem zezwierzęcenia był ostateczny, to nie byłoby najgorzej. Reżyser zabiera nas w głąb najciemniejszych zakamarków duszy i poza zdziczeniem, mamy czysty pokaz braku jakichkolwiek zahamowań, etyki, nie wspominając o moralności. Agresja, zło, okrucieństwo, kompleksy i słabość stają się głównym motorem w drodze do przeżycia.
Zaskakująco dobrze dobrano obsadę. Długo nie widziana Arquette. Moim zdaniem tutaj właśnie zagrała rolę życia. Jak wyczerpująca psychicznie musiała być ta rola, aż nie chcę myśleć. Cieszę się również z obecności Biehn'a, którego tak brakowało w dobrym kinie od czasów pamiętnego TERMINATORA.
Na szczególną jednak uwagę zasługuje ścieżka dźwiękowa. Piękne dźwięki i ascetyzm instrumentalny żył wspólnie z opowiadaną historią. Nie jest to pierwsza ścieżka dźwiękowa, którą stworzył Jean Pierre Taieb dla Gens'a, ale pierwszy raz wywarła na mnie tak ogromne wrażenie. Muzyka i THE DIVIDE to jeden organizm, który żyje i rozwija się w symbiozie. Jeśli ktoś zachwycał się muzyką John'a Murphy z SUNSHINE, to ta niczym jej nie ustępuje. 
Jest to przykład filmu, który uświadamia, że nie ważne ile kasy wpompujesz w projekt, ważni są ludzie, to co mają do powiedzenia i w jaki sposób to czynią. Xavier Gens posiada te zalety. Może odpłynął w HITMAN, ale na myśl o FRONTIERE(S) znów mam miękkie kolana.
Jeśli człowiek jest zwierzęciem stadnym, to ja dziękuję, ja odpadam. Jeśli większość, chce ratować się w grupie, w sytuacji ekstremalnej, to ja uciekam sama.
Moja ocena: 9/10