DYSTRYKT 9 jest moim ulubionym sci-fi ostatniej dekady. Podoba mi się zarówno jego społeczny wydźwięk, historyczne tło, jak i futuryzm, który paradoksalnie brzmi, jak realizm przyszłości, niż wymysł szalonego umysłu. Liczyłam na wiele po nowym filmie Neill Blomkamp 'a. O ile cechy charakterystyczne z Dystryktu są widoczne, o tyle cała otoczka jest tak mocno holyłudzka, że o mało nie puściłam pawia na kinowy fotel przede mną.
Na początek nadmienię, że film Blomkampa oprócz nazwy i gatunku nie ma nic wspólnego z anime ELYSIUM. Akcja ma miejsce w przyszłości, oczywiście. Podobnie, jak w UPSIDE DOWN Ziemia jest przeludniona i ogarnięta chorobami. Żyje na niej generalnie plebs i tania siła robocza. Elita, by zaspokoić swoją elitarność i odseparowanie od motłochu, zbudowała sobie sztuczną, luksusową stację kosmiczną, która generalnie wygląda jak najbogatsza dzielnica Miami - Key Biscayne.
Główny bohater to pracownik fizyczny w jednej z ziemskich fabryk produkujących roboty. Całe dzieciństwo marzył o przeprowadzce na Elizjum, która nota bene jest wyłącznie dla elity i pospólstwu wstęp wzbroniony. Gdy ulega wypadkowi w pracy postanawia za wszelką cenę przedostać się na stację kosmiczną, by tam skorzystać z jednej z ekskluzywnych zabawek dla bogaczy, czyli specjalnej medycznej kapsuły, którą posiada każdy elizyjski kowalski. Dzięki niej elyta żyje wiecznie, dzięki niej elyta nie wie co to katar, dzięki niej elyta jest dalej piękna i dalej bogata. Przepustką na lepszy świat ma być dla bohatera pewien mesydż, który nosi w głowie (koncept jak żywo zerżnięty z filmu JOHNNY MNEMONIC). I tak się akcja zawiązuje.
Blomkamp po raz kolejny podejmuje temat społeczny. Przeludnienie planety, wyzysk pracownika, rozwarstwienie społeczne i spisek mas rządzących - korporacyjnych bogaczy utrudniający społeczeństwu dostęp do nowinek medycznych. Czytaj: umiesz się leczyć, lecz się sam ;-)
Znów przenosi nas do pewnego rodzaju faweli. Z tymże te są umiejscowione w zniszczonym Los Angeles, który swą urbanistyką przypomina bardziej slamsy tudzież getto. Albo przynajmniej miejsce, które właśnie przeszło nalot dywanowy. I gdzieś tam w tle żyje sobie nasz Mojżesz, który mimo partykularnych interesów zbawi świat spod jarzma bezdusznych bogaczy (patrz:
Wyscig z czasem
).
No i jak już to piszę to czuję ten patos i banał filmu. W sumie można zapytać, czego się czepiam ? Przecież ma to być blockbuster, ma być rozpierducha, ma być sci-fi i ma być generalnie odmóżdżająco. Problem w tym, że o ile w PACIFIC RIM banał przeszedł bez większej czkawki, o tyle po filmie Blomkamp'a oczekuje się czegoś więcej, niż mdłej opowiastki o hipopotamie i surykatce, która a propos przelała wszelką czarę goryczy. Skoro przyzwyczaił nas do powagi w Dystrykcie, dlaczego miałoby się nie oczekiwać tego samego po ELYSIUM ? Fabuła w pewnym momencie przechodzi ze społecznictwa na emocjonalny szantaż. Jedzie po psychice widza wprowadzając biedną matkę, samotnie wychowującą urocze dziewczę z białaczką, które swymi cielęcymi oczyma wciska cienką gadkę, by wymusić na bohaterze irracjonalizm. Ten film przez wprowadzenie tanich chwytów pod publiczkę podzielił się na dwie części: sensowną wizję społecznego post-apo oraz miałki melodramat rodem z wenezuelskich telenoweli.
Nawet aktorstwo raziło. O ile Damon był naprawdę przyzwoity. O tyle Sharlto Copley , grający super wojownika na usługach tajnych służb, w swej złowrogiej minie i zapchlonym ziemniaczanym worze doprowadzał mnie do łez rozbawienia. Jeśli takiego człowieka mam się bać... to proszę bardzo, przynajmniej umrę z uśmiechem na twarzy a'la Jocker. Poza tym oklasky dla Blomkampa za wygrzebanie z czeluści kina brazylijskiego Wagner Moura.
Jest jeden ogromny plus. Podobnie jak w PACIFIC RIM - CGI i efekty. Przepych tuczy oko. Wspaniałe odwzorowanie ELYSIUM. Utrzymanie charakteru cyber-punka i post-apo na wysokim poziomie. Choć dla mnie za mało, ze względu na wprowadzenie mdłych, melodramatycznych gadek. Ten film, aż się prosi o rozpierduchę od samego początku. Tak jak nam zaserwował Del Toro. Tutaj jednak musimy czekać 3/4 filmu, by w końcu coś konkretnego zaczęło dziać się na ekranie. Brakuje mi tąpnięcia, mega wypasionej akcji z super mechami i statkami kosmicznymi.
Podoba mi się również temat, który podniósł Blomkamp, a który pewnie przejdzie niezauważenie między robotyką a pięknymi lokacjami ELYSIUM. Nasza stopniowa autodestrukcja. Przeludnienie Ziemi i zagrożenia, jakie się z tym wiążą. Paradoksalnie czasy pokoju na świecie dobrze nam nie wróżą. I sama już nie wiem, czego mam się bać bardziej - postępującej cybernetyki (patrz: TERMINATOR), czy kolejnej ptasiej grypy rodem z filmu Soderbergha CONTAGION.
Także szału autentycznie nie było. Szmiry generalnie też, ale tylko ze względu na zastosowanie odpowiednich technik realizatorskich, które również zastosowano w Dystrykcie (choć kamera z ręki momentami sprawiała, że sceny walki były nieczytelne), no i efekty+CGI. Wszystko to wygląda dobrze problem jedynie z miałką, sztampową fabułą. Gdyby wyrzucić ze scenariusza bohaterkę i jej dzieciaka, to fabuła nie straciłaby na wartości. Bohater nadal miałby powód by przedostać się na Elizjum, nadal miałby wielką motywację i nadal spełniłby swoje dziecięce marzenie. Niestety laska spieprzyła cały film i ja jej mówię stanowcze NIE.
Ale film polecam, w kinach z pewnością zrobi większe wrażenie niż na małym ekranie.
Moja ocena: 6/10 (+1 wyłącznie za efekty)
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))