Wczorajszy dzień polegał głównie na opieprzaniu się, opalaniu i oglądaniu filmów. Czyli generalnie słodkie nieróbstwo. Dziwnym jednak trafem absolutnie się nie nudziłam. Siedzenie na kanapie i pykanie filmów jest najtańszą formą podróży wokoło świata, jaką można sobie zafundować. I tak pognało mnie najpierw do ruskich, potem chińczyków, by ostatecznie osiąść u wyspiarzy. Ale po kolei...
ZHILA BYLA ODNA BABA
Ten film przypomina filmidła Michałkowa pod tytułem SPALENI SŁOŃCEM. Dzieli się na dwie części i trwa dwie i pół godziny. Epopeja ta opowiada o losach dziołchy, która wypielęgnowana przez matkę i cerkiew zostaje wydana za lokalnego wsiowego chłopaka. Problem jednak nie tkwi w jej przystosowaniu się do nagłego przypływu obowiązków, ale laska ma po prostu życiowego pecha. Czego się nie tknie, to pali w rękach. A nieszczęścia te, które kleją się do niej, jak rzep do psiego ogona wynikają wyłącznie z jej naiwności i niewinności. Mężczyźni ją wykorzystują, a kobiety nienawidzą. Jak łata przylgnęła do niej etykieta czarownicy, a lokalna społeczność powoli odrzuca ją ze swego kręgu. Tuła się więc biedaczka i powoli poddaje etykiecie, jaką wyrobiło jej społeczeństwo.
To ciężki kawałek kina. Życie bohaterki na przemian przeplatają problemy prywatne z mężem, kolejnymi mężczyznami, społecznością, dziećmi oraz wojną bolszewicką. Gehenna przez jaką musi przejść jest jakby soczewką ówczesnego rosyjskiego społeczeństwa i życia. Głód, bieda, śmierć i anarchia. A egzystencję napędza totalne zezwierzęcenie ludzi, wojna domowa i bezprawie.
Film jest mocno nierówny. Początek jest rewelacyjny - scena rodzajowa z wesela, niczym z CHŁOPÓW Reymonta, genialnie odzwierciedla życie pospulstwa z tamtych czasów. Wódka, zabawa, bijatyka - to główna rozrywka. Ciężka praca i rewolucja naznaczyła ich jednak tak silnie, że można poniekąd ich zachowania usprawiedliwić. Niestety druga połowa filmu opiera się wyłącznie na pijaństwie i okrucieństwie wojny. Smirnow zagubił się w obserwacjach. Całość staje się bowiem nudna i jednostajna. Nie przekazuje już żadnej prawdy o ludziach tamtych czasów, jedynie bezsens goni kolejny bezsens. Z pewnością porównywanie tego filmu do RÓŻY Smarzowskiego jest przesadne. Jedyną współną cechą obu tych tytułów jest okrucieństwo wojny i umiejętność poradzenia sobie w tak ciężkich warunkach.
Jedno trzeba oddać Smirnowowi. Jego obraz nie odstaje kompletnie od wizerunku Rosjanina, jaki zdążył się w nas wykształcić przez lata. Przeciętny Rosjanin to nadal pijak, rozrabiaka i dzikus, dla którego normy społeczne kończą się za progiem jego domu.
Moja ocena: 5/10
DU ZHAN
Chiński kryminał od Johnnie To. Jego ostatni film ŻYCIE BEZ ZASAD był tak nudny i beznadziejny, że głowa boli. I na samą myśl o kolejnej podobnej nasiadówie zimny pot mnie zalewał. Haha - powiedziałby jeden z bohaterów... takiej zajebiozy na ekranie długo nie widziałam.
Generalnie fabuła nie jest zbytnio wyszukana. Ot, wydział narkotykowy tropi szmuglerów narkotyków. Udaje im się dorwać jednego z członków mafii, gdy ten przeholował z ilością białych kuleczek w swoim odbycie. Wizja kary śmierci tak go jednak przeraża, że mafiozo postanawia pomóc policjantom w zamian za złagodzenie wyroku. I tak zaczyna się akcja, która nieprzerwanie trwa przez ponad godzinę filmu.
Czego tu nie ma. Pościgi, strzelaniny, gonitwy, genialna intryga plus zwrot akcji w końcówce, po której mózg dęba staje. Rozpierducha niczym z westernów Sergio Leone. Zamiast piachu mamy asfalt, zamiast koni, auta. Zamiast rewolwerowców - mafiozów. Jedynie stróże prawa są na swoim miejscu. Ostatnia scena po prostu urywa czapę. Kolesie napieprzają do siebie z odległości 3 metrów bez osłony, jakby nałykali się speedu. Szał - wściekły, zwierzęcy, niepohamowany. A krew się leje strumieniami.
Ogromnym plusem filmu są postaci. Nawiedzony glina, który zmienia twarz niczym kameleon. Mafiozi, zwłaszcza jeden, którego słodko nazwano Haha. Kolo podobno nie łyka narkotyków, zachowuje się jednak tak, jakby zamiast krwi w żyłam toczyło mu się płynne THC. Przekomiczny gość, boki zrywałam. I porąbani bracia - niemowy. Scenarzyści wkręcili do akcji takie indywidua, że nie sposób się nudzić, a i parskać ze śmiechu można bez ustanku.
Tak dobrej napierdalanki długo nie widziałam. Totalnie od czapy, soczysta i krwawa. Do tego wyraziste postaci. Spora dawka humoru. I mimo swoich dwóch godzin siedziałam wryta w ekran, jak śnięta ryba. Także Johnnie To się zrehabilitował i ponownie się polubiliśmy.
Polecam !!
Moja ocena: 7/10
BYZANTIUM
Cóż... ostatni raz tak niemiłosiernie w kinie wynudziłam się na OBLIVION. Nie spodziewałam się takiej chały z rąk Neil'a Jordan'a. Dla mnie to swoista mieszanka TŁAJLAJTÓW z WYWIADEM Z WAMPIREM.
Film opowiada historię matki i córki, które przez lata całe uciekają przed zbliżającym się wyrokiem na ich życie. Ich przeistoczenie się było im zakazane. I tak przez stulecia uciekając przed swymi oprawcami nagle muszą stawić im czoło.
Film konstrukcyjnie przypomina WYWIAD Z WAMPIREM. Jordan ponownie wprowadza narrację głównego bohatera - młodej wampirzycy Eleanor. Z jej ust dowiadujemy się o jej losach i losach jej matki. Forma jest prosta i absolutnie nie rewolucjonizuje tego, co lata temu stworzył Jordan z Pitt'em i Cruise. Ponownie mamy dwie główne postaci, których relacje przechodzą spory kryzys. Ponownie wkrada się wątek romantyczny i ponownie bohaterka przeżywa rozterki z powodu bycia nieśmiertelną.
Obraz jest zgrabny. Klimatyczny. Ładne obrazy przeplatane są ładnym ciałem Gemmy. Niestety cycków nie pokazała, ale z gołymi półdupkami paradowała przez pół miasta... także Panowie będą mieli na czym oko zawiesić. I to ona jest jedyną postacią w tym filmie, która przykuwa uwagę. Swoją postawą, zachowaniem i indywidualizmem. To z krwi i kości kobieta, która ma mocno skrystalizowane plany i określone cele.
Natomiast to co wyprawia Eleanor, czyli Saoirse Ronan woła o pomstę do nieba. Jest tak wkurwiającym charakterem, że miałam ochotę wyjść po 10 minutach jej żałosnego roztkliwiania się nad własnym losem. Rozumiem rozedrgania emocjonalne 16-latek, ale ta 16-latka przeżyła 200 lat. Już w WYWIADZIE Z WAMPIREM Jordan wprowadzając postać graną przez młodą Dunst słusznie zauważył, że ciało jest powierzchowne, a dusza i tak się starzeje. Filmowa Eleanor zachowuje się jednak, jakby te 200 lat przeżyła w ciągłej psychicznej hibernacji. Konstrukcja psychiki ludzkiej przechodzi wystarczającą ewaluację przez lata, by nabrać pewnego dystansu do życia i siebie samego. Ja to nazywam potocznie cynizmem vel zblazowaniem. Eleanor natomiast to jęcząca pannica, płaczące emo, chodzące pożal się boże. Ciągle stęka. Ciągle płacze. Permanentne użalanie się nad sobą sprawia, że bolały mnie wszystkie końcówki nerwów. A jakież to bóle zaczęłam odczuwać, gdy na ekran wkroczył Frank (Caleb Landry Jones). Jedna nadwrażliwa panna plus nadwrażliwy nastolatek równa się nieustający ból mięśni i krwawiące uszy. Nie mogłam znieść tego podwójnego jęczenia. Koszmar.
Film jest słaby. Zanim akcja się rozkręci mijają wieki całe. Choć akcja to na wyrost powiedziane określenie. To coś, co ma wybudzić widza z nieustającego letargu. Hipnozy maniakalno-depresyjnej, w którą widz zostaje wprowadzony przez tę dwójkę jęczących emo. "Och jakież mam życie ciężkie ! Och, jak mi smutno ! Och, jak mi niedobrze ! Och, jak muszę kłamać !"
Get over it, bitch !! i daj se siana, miałaś na to 200 lat ... to jedyne co przychodziło mi do głowy w trakcie jej nieustających, rzewnych monologów.
Absolutnie nie polecam tym, którzy lubią wyraziste postaci w kinie, a nie roztrzęsioną emocjonalnie gówniarzerię, która snuje się w amoku po ekranie, niczym zombie w upale. Jordan dał dupy na całej linii. Dobrze, że była Gemma Arterton. Gdy wkraczała na ekran, nagle coś zaczęło iskrzyć. Bez niej ten film byłby nie do wytrzymania, przerośniętą męczybułą. Kompletna strata czasu.
Moja ocena: 3/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))