czyli współczesny Don Juan. Napakowany, naoliwiony żelem niczym Ronaldo, z buchającym jak gejzer testosteronem i z mózgiem wielkości orzeszka. Można się obruszać, że taki kark, cham i prostak, ale filmowy Don Jon to sympatyczny chłopaczyna, który wybranki swego serca poszukuje stosując zbiórkę selektywną. Trzeba przyznać, że udał się debiut Levitt'owi. Ten spostrzegawczy chłopak stworzył niezły pastisz współczesnego żigolaka kontrastując go gloryfikacją miłości, jako siły, która zmiękczy najtwardszy głaz... i ten właśnie głaz ciągnie film ku dołowi.
Joseph Gordon-Levitt zastosował masę stereotypów, które ubrał w przezabawny strój. Jon to typowy Amerykanin włoskiego pochodzenia. Ten typ charakterystyczny dla filmów o mafiozach, to kultywator rodzinnej tradycji, wielbiciel makaronów, który ponad życie czci mamusię, a wybawienia z grzechów szuka w konfesjonale. I te boskie białe podkoszulki, sam seks.
Jedyną skazą w jego barwnym usposobieniu jest systematyczne oglądanie pornoli w ilości powodującej zwichnięcie nadgarstka. Nasz złoty chłopak wali konia notorycznie, przed seksem, po seksie, w czasach posuchy, czy po rybo braniu. Bez znaczenia. Pornole to jego życie, miłość i najwierniejsza kochanka, która spełnia trzy najważniejsze życzenia. Nie marudzi, robi loda i daje od tyłu.
Schody spotykają naszego bożyszcze, gdy spotyka tzw.10-tkę, czyli boską blondynkę z wyglądu i zachowania. Jej IQ podnoszę z prostego względu. Wie jak se chłopa wychować i czym go zmotywować. Prawdziwa gwiazda, którą słuchać trzeba, sprzeciwu nie znosi, a gdy się wkurzy ślady tipsów pozostawia na policzkach oblubieńca. Temperamentna kobieta, ale kompletnie nie życiowa.
Etap filmu, w którym Jon spotyka drapieżną Barbarę, wizyta w kinie, czy u znajomych i rodziny to najzabawniejsze sceny. Szczucie bohatera, przetrzymywanie go na smyczy, to lekcja popisowa dla każdej damy, lub nie damy ;-) Z pewością sfera filmu, w której Jon poznaje starszą od siebie kobietę i rodzi się w nim uczucie, którego przedtem nie zaznał tchnie z lekka swądem palonej opony. I nie wynika to ze zblazowania, cynizmu, czy malkontenctwa. Po tak przednim początku, rozmowach o ruchaniu, cipkach, czy minetach, mało kto spodziewa się głębokiego law story. Może inaczej... można się spodziewać, ale mało kto tego chce :-)
Trudno mi się przyczepić do debiutu Levitta. Raz, że bardzo go lubię. Dwa, to naprawdę fajny film. Jestem w stanie nawet przeboleć ten rażący błąd z wielką miłością. Rozumiem, akceptuję. Nawet polubiłam wszystkie pustaki pokroju Barbary. Choć moim skromnym zdaniem nie wszystkie kobiety uważają, że pornole, blołdżob, czy seks na pieska to świętokradztwo. Z pewnością jednak przekonująco zobrazował różnice między płciami. Są oczywiście wyjątki, do których ja się nieskromnie zaliczam. Ale coś w tym jest, że większość babek lubi łkać na ckliwych romansidłach, wzdychać do księcia na białym koniu i oszukiwać się, że jest jedyną, prawdziwą i niezastąpioną kobietą w życiu swego mężczyzny. Cóż, taką konstrukcję kobiety mają i jak to mówią, choćbyś nie wiem jak próbował, wyżej dupy nie podskoczysz. Bierz z dobrodziejstwem inwentarza albo giń ;-) Mimo to, ja się nie obrażam, bo niby o co/na co. Cały ten "pornoholizm" i mocno męski punkt widzenia uważam za bardzo zabawny podtekst pod budowanie fabuły. I tak właściwie te seksizmy, mizoginizmy i szowinizmy w jednym wyszły przyzwoicie zabawnie. Tylko Scarlett coś na starość z pyska brzydnie ;-)
Moja ocena: 7/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))