Moja niechęć do kina polskiego wynika z faktu, że jest ono po prostu słabe.
A jeśli zrobi się krótki rekonesans po kinie lat 70-tych, 80-tych, czyli
po tzw.kinie moralnego niepokoju, to jeszcze bardziej człowieka szlak trafia. Sama myśl, że z
tak wysokiego poziomu można za pstryknięciem palcami, zejść do poziomu
troglodyty, jest bardziej niż zatrważająca. No ale cóż, pogadałam se...., ale do tematu marsz.
Bodo Kox, reżyser o wdzięcznym pseudonimie wraz ze swoim autorskim dziełem
jest na morzu polskiego kinowego chłamu niczym bezludna wyspa dopiero co
odkryta. Piękny i subtelny to obraz i nie ukrywam, że potrafi chwycić za serce
i rozbawić do łez.
Znalazłam w sieci sporo porównań tego tytułu do kina skandynawskiego. Jest w
tym jakiś zamysł. Sporo tu autorefleksji, sporo depresyjnych klimatów, a mimo
to opowiedziane tak lekko i przejrzyście. Prawie, jak mój ukochany, ulubiony, niezastąpiony, szyderczy Nie ma tego zlego (2010). Prawie...
A historia bazuje na relacjach dwójki braci. Jacka, który opiekuje się
upośledzonym i schorowanym bratem Tomkiem. Jacek, mimo ogromnego bagażu
odpowiedzialności jest niezwykle optymistyczny. Barwnie patrzy na szarą
rzeczywistość, nieco sobie ją nawet koloryzując. Ma sporo w sobie autoironii i
generalnie dość lekko traktuje krzyż Pański, który nosi. Nie oznacza to jednak,
że bratem się nie opiekuje. Wręcz przeciwnie. Zabiera go ze sobą wszędzie,
gdzie tylko może. Nie ma w nim z tego powodu wstydu, czy zażenowania. A gdy Tomek musi zostać
sam, Jacek o opiekę prosi sąsiadkę desperatkę, która wniesie w życie
upośledzonego Tomka nieco magii.
Bardzo pozytywnie odebrałam dialogi. Są zabawne, ironiczne, prześmiewcze i
nie boją się drwić z tematów tabu. Głównie za sprawą wyluzowania Jacka. Kox nie
wchodzi w szczegóły trudów życia opieki nad niepełnosprawnym. Kamera
obserwuje, choć potrafi być mocno subiektywna. Szydzi z obłudy, zakłamania i
chamstwa, które reprezentuje stara Kwiatkowska. A jednocześnie szuka nadziei w
miłości. Miłość u Koxa ma jednak znamiona mocno tragiczne. Nikomu nie uda się
bowiem stworzyć na tyle trwałych i mocnych więzi, by przetrwały. I mimo
pozytywnego oddźwięku, upośledzony Tomek znajduje bowiem swojego dobrego ducha
w postaci zdesperowanej sąsiadki, nie ma dla nich miejsca w świecie szarym,
burym, nastawionym na branie, pazernym i chamskim.
Zauroczył mnie ten film. Zauroczyły postaci. Rewelacyjne role Mecwaldowskiego
i Głowackiego. Choć przyznaję, że cała obsada pozostawia same pozytywne
wrażenia. A Magdalena Różańska niesamowicie, zarówno fizycznie, jak aktorsko, przypominała Isabelle Huppert.
Na uwagę zasługuje również ścieżka dźwiękowa. Rzadko zwracam na nią uwagę w
filmie polskim, bo tak de facto jej nie ma. Albo jakieś brzdęki z dupy, albo
Wilki, Kowalska i Edzia G, albo Edzia B. Niestety czasy Pendereckiego, Preisnera, Kilara, Komedy, czy Lorenca odchodzą w zapomnienie. Oczywiście jest to strata
niepowetowana. Tym bardziej serce cieszy, gdy gdzieś tam z rzadka, usłyszy się
fajne dźwięki.
Trudno ocenić jednoznacznie, co najbardziej podobało mi się w tym filmie
lub co szczególnie zwróciło moją uwagę. Lubię kino skandynawskie. Lubię te depresyjne
klimaty opowiadane z lekkością piórka. A w DZIEWCZYNIE Z SZAFY lekkości nadają
świetne dialogi. Oryginalny montaż. Ciekawie zobrazowane wizje narkotykowe i
schizy bohaterki. Film jest po prostu niebanalny i tchnie z niego świeżością. A
na marginesie już zupełnym, ogromnie jestem ciekawa, czy Pan Bodo Kox utrzyma
tak wysoki poziom, który zaprezentował. Czekam z niecierpliwością na kolejny
film z jego rąk, a póki co polecam.
Moja ocena: 7/10
Przepiękny film. Z klimatyczną ścieżką dźwiękową. Momentami zabawny ale też i depresyjny, zmuszający do myślenia.
OdpowiedzUsuń