Nigdy nie byłam fanką filmów Paula W.S. Andersona, bo nie lubię ludzi nieprzewidywalnych i chaotycznych. Jego filmy są jak sinusoida. Nigdy nie wiem, czego można się po nich spodziewać. Sądziłam, że POMPEJE będą raczej miałkim gniotem, którego nie da się oglądać dłużej niż 20 minut. Wbrew pozorom to mało wymagające intelektualnie kino okazało się nawet przyzwoitą rozrywką. Nawet! A tego było mi potrzeba po wysiłku emocjonalnym jaki zgotował mi niemiecki DIE WAND.
Takim filmom jak POMPEJE nie powinno poświęcać się zbyt wiele uwagi. Ich celem jest niesienie rozrywki, tylko i wyłącznie. Nie ma co tu szukać logiki. W tym miejscu jej nie ma. Tak, jak i praw fizyki. Anderson postawił na tanią przeróbkę fabuły GLADIATORA. Osadził ją w wulkanicznym, starożytnym mieście Pompeje, okrasił łzawym i tandetnym law story i koniec. Akcja toczy się naprawdę wartko. Jeśli ktoś lubuje się w scenach walki wręcz to z pewnością będzie miał na co popatrzeć. Panie zawieszą oko na muskularnych cielskach. Jedynie twarz Emily Browning przybrała niezwykle kanciastych kształtów. Nie dość, że była chuda, tak teraz jest chuda do kwadratu i z twarzą jak kwadrat.
Ogromnym atutem tego filmu jest fakt, że cel swój osiągnęłam. POMPEJE miały być bezmózgą rozrywką i taką mi zaserwowały. Emocjonalnie bez wahań, wręcz statycznie. Patrzy człowiek na te obrazki, które przewijają się w tempie kosmicznym i tak de facto absolutnie zero emocji. Efekty specjalne są naprawdę fajne. Dołożono starań do szczegółów i scenografia wygląda na bogato. Do aktorów też się nie ma co czepiać - jaka rola taka kreacja aktorska. Do kina bym się wprawdzie na ten film nie wybrała, ale w kinie domowym to całkiem przyjazna, niezobowiązująca, z lekka infantylna rozrywka.
Moja ocena: 6/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))