Niedaleko pada islandzkie kino od skandynawskiego. Ponura aura, desperackie klimaty, wewnętrzne rozterki, słowem - psychologiczna jazda bez trzymanki. MALMHAUS nie odstaje od przedstawionego wizerunku. I tutaj znajdziemy złamane ludzkie dusze, poczucie odrzucenia i wisielczą pogodę.
Główną bohaterką jest Hera, która w wieku 12-stu lat była świadkiem śmiertelnego wypadku brata. To traumatyczne przeżycie sprawia, że z beztroskiego i roześmianego dziewczęcia Hera zmienia się w ponurą dziewuchę, lubującą się mrocznej muzyce metalowej i przysparzającej rodzinie wyłącznie kłopotów. Niewiele osób jednak dostrzega w tym zachowaniu krzyk o pomoc. Hera, podobnie jak i jej rodzice, nie potrafią pogodzić się ze śmiercią, pielęgnując w sobie pamięć o osobie, która zginęła.
MALMHAUS nie jest wybitnym obrazem i niekoniecznie mnie chwycił za serce. Bohaterka jest przykładem sztampowo zbudowanej postaci - osoby zagubionej o buntowniczej naturze. Również fabuła niczym nie odstaje od tego typu dramatów. By nadać fabule lekkości próbowano wprowadzić kilka scen zabawnych, jednak i te niekoniecznie się sprawdziły. Całość rzeczywiście jest mocno przygnębiająca, zachowanie bohaterki często irytuje, a brak wprowadzenia większych zmian w fabule powoduje silne poczucie monotonii.
Chciałabym powiedzieć coś pozytywnego na temat tego filmu, przecież tak bardzo lubię skandynawskie dramaty, ale jego sztampa i przewidywalność zabija wszelkie słowa pochwały. Z pewnością jest to rzetelny obraz, jednak niczym nie wyróżnia się spośród jemu podobnych.
Moja ocena: 5/10 [w tym +1 za fantastyczną scenę końcową]
ps. ale soundtrack wymiata :-)
ps. ale soundtrack wymiata :-)
"Symphony of Destruction" zdecydowanie wymiotło pod koniec! :D
OdpowiedzUsuńoj tak, miło było znów go usłyszeć :D
Usuń