Z mojego punktu widzenia Luc Besson od 1997 roku nie stworzył nic wartego większej uwagi. 17 lat mija, po drodze słabsze lub kompletnie złe produkcje, kilka przeciętnych scenariuszy i nagle nadzieja na wybudzenie z twórczego marazmu. Nie ukrywam, że na wypad do kina zainspirował mnie wyłącznie trailer. Pomysł zacny, domieszka sci-fi, boska Johansson, uwielbiany przeze mnie Min-sik Choi <OLDBOY, UJRZAŁEM DIABŁA>, Eric Serra w muzycznym tle i Besson, który zjadł zęby na akcyjniakach. I co ? I dupa blada, jak to mówią.
Już początkowe kadry wyśrubowały moją czujność do granic możliwości. Przemieszanie fabuły koloryzowanymi obrazkami dokumentalnymi obrazującymi zwierzęta drapieżne w akcji kompletnie nie pasowały do konwencji. Proste, żeby nie powiedzieć, prostackie alegorie i treść, która ma przysłowiowemu laikowi wytłumaczyć, jak musi się czuć biedna Scarlett, gdy jest prowadzona na ścięcie wściekłym mafiozom. O litości!, jakby widz był tak ciemną masą i nie rozumiał stanu uczuć osoby rozpłakanej i roztrzęsionej.
Fabuła to połączenie pseudofilozoficznego dyskursu o potędze ludzkiego umysłu, samoświadomości i materii wraz z kinem akcji. Główna bohaterka, Lucy, wykorzystana jako muł do przemytu nowego narkotyku zostaje brutalnie pobita, co powoduje przedostanie się do jej organizmu części narkotyku, który zaszyto jej w brzuchu. Owa substancja sprawia, że mózg bohaterki przechodzi przyspieszoną transformację, a Lucy nabiera zdolności wręcz nadprzyrodzonych.
Z punktu widzenia wizualnego filmowi nic nie doskwiera. Bardzo fajnie prowadzone sceny pościgu, walki, jak i wizualizacja nowych umiejętności Lucy robią naprawdę spore wrażenie. To co mnie jednak najbardziej zawiodło to fabuła i scenariusz. Luc Besson nadal tkwi gdzieś pomiędzy PIĄTYM ELEMENTEM a LEONEM ZAWODOWCEM. Nie bardzo może się zdecydować, w którą stronę ukierunkować swój przyszły dorobek. Lucy to NIKITA, która ma w sobie cząstkę PIĄTEGO ELEMENTU i robi rozpierduchę, jak w LEONIE ZAWODOWCU, a fabuła wydaje się sporą garścią czerpać z filmu JESTEM BOGIEM.
Drażnił mnie płynący z ekranu elementaryzm. Tłumaczenia i wywody wyciągnięte z bryka do biologii dla klas gimnazjalnych. Raziło niezdecydowanie. Albo to soczysty akcyjniak, albo metafizyczny dyskurs o ewolucji ludzkiego gatunku. A oliwy do ognia dodała ostateczna, żałosna konstatacja w końcowej scenie filmu.
Niestety i aktorsko nie dopisało, choć Scarlett wiła się i syczała swym seksownym tembrem, jak tylko mogła, była jedynym aktorem, na którego warto było patrzeć. Freeman to Freeman, stoi, ględzi i przesuwa się z kadru w kadr, jak to zwykł robić od kilku ładnych lat. Spartolony udział Min-sik Choi, jego postać zamiast stać się nadrzędnym punktem filmu została doklejona i kompletnie nie pasowała do całości. Pojawiał się na ekranie, jak przysłowiowy Filip z konopi, nie mówiąc o braku logiki w scenach z jego udziałem. A propos logiki, to kolejny słaby punkt filmu .... maszerowanie ze spluwą po szpitalu pełnym ludzi, wyciąganie arsenału przy policjantach, którzy nawet nie zwrócili uwagi na kilkanaście czarnych aut i kilkudziesięciu smutnych Panów w czarnych garniturach i ciemnych okularach... no sorry, kompletnie się to kupy nie trzyma.
Dlatego jestem na nie. Mogłabym żałować kasy wydanej na bilet, ale wizualnie to nadal fajny film, jednak drugi raz decyzji takiej bym nie podjęła.
Moja ocena: 4/10
No cóż, niestety można się było spodziewać po zwiastunie (chociaż nie wiedziałam, że będzie aż tak źle). Daruję sobie seans.
OdpowiedzUsuńEwentualnie polecam DVD, chociażby dla Scarlett i efektów, resztę można przewinąć ;-)
UsuńA ja chyba wybiorę się do kina. Ciekawa jestem tego połączenia i porównania Scarlett do Nikity i nawiązania do Leona Zawodowca :)
OdpowiedzUsuń