Woody Allen jest jednym z moich ulubionych reżyserów. Multi utalentowany, wszechstronny, świetny pisarz, cynik o mocno neurotycznym usposobieniu. W każdym filmie można odczuć Allena. W dialogach, postawie bohaterów, czy charakterystyce postaci. Lubię jego dramaty, jak i komedie. Obrazy przepełnione gorzkim odcieniem życia, niespełnionymi oczekiwaniami, czy goryczą miłości. Filmy Allena to przede wszystkim dialog i choć reżyser w swojej twórczości przechodził przez spadek formy i jej wyżyny, dialog zawsze pozostawał na wysokim poziomie. Ostry, tnący niczym brzytwa, niezwykle cyniczny. I to on właśnie jest najmocniejszą stroną MAGII W BLASKU KSIĘŻYCA.
Allen przenosi nas do późnych lat 20-tych poprzedniego stulecia, na południe Francji, gdzie główny bohater malkontent, mizantrop Stanley przybywa wraz z przyjacielem, by zdemaskować dziewczynę podającą się za medium. Należy dodać, że Stanley to światowej sławy iluzjonista, który wierzy w logikę i ciąg przyczynowo-skutkowy, a każde spirytystyczne chocki klocki są dla niego hochsztaplerskim wymysłem, nabijaniem w butelkę. Wykalkulowana dekonspiracja Stanleya przybierze jednak niespodziewanego zwrotu. Na widok pięknej i wiotkiej dziewczyny, twarde jak głaz serce starego satyra skruszy się w drobny mak.
Po raz kolejny Allen wprowadza nas w meandry związków damsko-męskich o mocno neurotycznym odcieniu. Początkowe obwąchiwanie i niechęć nabiera smaku i wyrazu, by zamienić się w pączkujące uczucie. Wszystko byłoby ok., gdyby nie ogromny banał, który wkradł się w scenariusz i nachalnie przepychał się między konstatacjami Stanleya na temat przeuroczej natury gatunku ludzkiego. Banał pożarł ten film, wręcz pochłonął klimat i bohaterów. O ile sama intryga wydawała się interesująca, o tyle miałkość relacji Stanleya ze słodkim medium kompletnie zatarły moment zaskoczenia. Sztampa, która ukryła się w charakterystyce bohaterów i ich wzajemnych relacji kole w oczy. On flegmatyczny Anglik, zatwardziały w poglądach, maruda z kompleksem Edypa i ona, żywiołowa Amerykanka, która swym urokiem roztacza magiczną aurę nad męskim gatunkiem. To nią zachłysta się Stanley i z zatwardziałego pragmatyka przeistoczy się w romantyka zdolnego do miłosnych uniesień.
MAGIA W BLASKU KSIĘŻYCA Allena na mnie nie zadziałała. Wręcz wynudziła mnie niemiłosiernie. Nie pomógł cynizm i gorzka ironia. Nie pomógł Nietzsche i urokliwy dąs Colina Firtha. Film trąci banałem i sztampą, a ja chyba po prostu jestem za stara na nostalgiczne wynurzenia nad wyższością uczucia nad twardą logiką. To takie passe!
Moja ocena: 5/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))