Strony

niedziela, 29 lipca 2012

CODE BLUE

Filmy Urszuli Antoniak cechuje jeden motyw przewodni - samotność. Najgorszy jej etap, kiedy wyje z rozpaczy pod oknem prosząc o wejście. Zarówno w Nic osobistego , jak i w CODE BLUE ta tematyka jest główną myślą, która wypala dziury w mózgu, niczym kwas siarkowy.
Antoniak poruszyła masę tematów, które bolą. Poprzez swoją neurotyczną bohaterkę, jakże przypominającą grającą przez Hupert postać w PIANISTCE Haneke, przekazuje nam obraz samotności wielowymiarowej. Śmierci, miłości, życia, agonii, starości - całe życie jest nią przesiąknięte.
Film jest masakrycznie przygnębiający. Świat przedstawiony jest sterylny, pusty i zimny. Nie ma nadziei. Nie ma substytutów. Życie jest czarno-białe. Bez wymówek i podtekstów. 
Nie chciałabym znaleźć się w skórze bohaterki, bo faktycznie widzę jedyne wyjście z sytuacji. Niestety to najgorsze. Trudno znaleźć inne rozwiązanie widząc beznadzieję i pustkę jej życia. Antoniak również nie daje nam nadziei na to, że bohaterka upora się z problemami.
Sam obraz jest równie trudny w odbiorze, co tematy w nim poruszone. Wolne, długie ujęcia. Minimalizm w dialogach. Jednak reżyserka ma wyjątkowo sprawne oko. Braki w dialogach uzupełniają obrazy. To one przemawiają i są w tym piękne. Nawet scenografia jest fantastycznie dobrana. Całość wyjałowiona, jak świat bohaterki.
Mimo wielu kontrowersyjnych opinii, nie uważam czasu spędzonego na CODE BLUE za stracony. I w przeciwieństwie do NIC OSOBISTEGO, ten tytuł Antoniak przemówił do mnie zdecydowanie mocniej. Dłużyzny momentami mogą razić, ale widać, że są one uzupełnieniem tła. Ciężko strawnym, ale sensownym :-)
Moja ocena: 7/10


JAGARNA 2

Bardzo dobry szwedzki kryminał z rewelacyjną obsadą.
Nie oglądałam pierwszej części Łowcy, ale są to, prawdopodobnie, niezależne części, więc śmiało można sięgnąć po ten tytuł.
Historia dotyczy tajmniczej śmierci młodej dziewczyny na totalnym zadupiu Szwecji. Ze Sztokholmu przysyłają speca od rozwiązywania takich zagadek i cała zabawa się rozkręca.
Genialnie utrzymany klimat tajemniczości. Wspaniałe rozwiązania mające na celu przechytrzenie przeciwnika. I utrzymująca ciśnienie akcja.
Na nudne wieczory, gdy pogoda taka jak zwykle, czyli beznadziejna, takie filmy przynoszą radość.
Moja ocena: 7/10


THE EYE OF THE STORM

Nie ma przyjemniejszej dla mojego oka obyczajówki, niż rodzinne historie przesiąknięte żółcią i rozpaczą. I tak też jest w tym przypadku. Rodzeństwo spotyka się po latach przy łożu wiecznie dogorywającej matki, by wesprzeć ją, a przede wszystkim jej pieniądze, w tych ostatnich chwilach. Jeśli do tego dołożymy rodzinne rozliczanie przeszłości i rozgrzebywanie wzajemnych ran, to dostajemy obraz rodzinny, którego nie spotkamy na obrazkach, domowych fotach i wizytach u cioć.
Jest to trudny film do przełknięcia. Widząc poniżanie i brak szacunku w rodzinie, człowiek zastanawia się nad przymusową eugeniką. Ale każdy człowiek nosi w sobie patologię, problem w tym, że nie wszyscy potrafią ją utrzymać na smyczy.
Fred Schepisi przygarnął genialnych aktorów. Judy Davis zagrała pierwszorzędną rolę zmanierowanej, niepogodzonej z porażkami księżniczki. Geoffrey Rush odgrywający rolę podstarzałego loverboja, który nie dorósł do swego wieku. A nad tą dysfunkcyjną rodzinką czuwa Charlotte Rampling , która rewelacyjnie zagrała rozpuszczoną, wyzutą z emocji diwę, dla której nie ma żadnych świętości. 
Nie jest to pozycja dla każdego. Ale z pewnością nosi w sobie wiele życiowych i uniwersalnych prawd, które często chowamy pod dywan.
Moja ocena: 6/10


sobota, 28 lipca 2012

THE DARK KNIGHT RISES

O ile PROMETEUSZ był filmem, który niestety nie przerósł moich oczekiwań, o tyle Nolan zrobił to w sposób więcej, niż satysfakcjonujący.
Już sam brak Batmana w tytule powinien nas zastanowić. Nolan twierdzi, że to ostatni film o Batmanie... właśnie... Batmanie. Końcówka daje nam jednak nadzieję, a ja po tym seansie zdecydowanie liczę na więcej.
Nigdy nie byłam fanką Batmana. Tak jak nie znoszę Spidermana. Jednak tą przekoloryzowaną postać człowieka - nietoperza Nolan tak uczłowieczył, że jestem w stanie uwierzyć, że Wayne to CEO wielkiej korporacji, a Gotham to Nowy Jork. I do tego odnosi się reżyser w całej swojej fabule. Mocno popłynął w alegorie społeczno-gospodarczo-polityczne. Nie da się nie zauważyć, jak mocno i ostro Nolan nawiązał do polityki Busha względem terrorystów, jak krytycznie podszedł do malwersacji i spekulacji na giełdzie, jak równo pojechał z wszelkiej maści "bogami" od finansów, którzy tak pięknie przepowiadają nam przyszłość na swoją korzyść, po czym zrzucają nam na głowę deszcz w postaci kryzysu finansowego. Wisienką na torcie była piękna alegoria do totalitaryzmu. I tu jak zimny prysznic, wróciły mi sceny przejęcia władzy przez Hitlera, czy komunistyczne hasła równości klasowej. Rewolucja według Nolana bazowała na typowych anarchistycznych hasłach z przeszłości. Gdzieś w powietrzu niczym przestroga, wisiały słowa "Śmierć tyranom i burżuazji! Śmierć rozlicznym właścicielom i dyktatorom! Precz z własnością prywatną i jej obrońcami demokratami". Wszystko to otoczone ramami współczesności, wywołało we mnie strach, że wiele nam nie potrzeba, by sytuacja się powtórzyła. 
Nolan oddał hołd praktycznie wszystkim bohaterom trylogii, przynajmniej tym żyjącym. Pojawił się Liam Neeson , czy Cillian Murphy. Niektórzy mogą się połakomić na porównania czarnych bohaterów, zwłaszcza Jokera granego przez Heath Ledger oraz Bane'a - Tom Hardy. Moim zdaniem, obaj panowie byli, są genialni i cokolwiek o nich mówić, oddali swoje postaci z pełną żywiołowością. 
Naprawdę zaskoczona byłam rolą Cat Woman graną przez Anne Hathaway. Nie jestem fanką wielkiego uzębienia aktorki, a jej uśmiech mnie przeraża :-)). Jednak postać Seliny oddała z taką lekkością, że nie sposób się nią nie zauroczyć. Z początku miałam za złe Nolanowi za tą obsadę, jednak teraz nie wyobrażam sobie inne aktorki w tej roli.
Cała reszta obsady to oczywiście kunszt aktorski najwyżej jakości, o którym nie trzeba wspominać. Widać, że Nolan wyrobił sobie już zdanie o aktorach na tyle, że większość z nich ponownie obsadza w kolejnych swoich projektach. Ma nosa, ponieważ wszyscy są genialni, mimo wieku i doświadczenia.
Jeśli do tego dodamy muzykę Hans'a Zimmera, czy zdjęcia Wall Pfister'a (panów od chociażby Incepcja (2010) ) to skaczę z radości pod sufit. Efekt katharsis Nolan osiągnął dzięki tym panom.
Dla mnie to nie jest kolejna część o poczynaniach superbohatera. Jest to mroczna wizja świata ogarniętego chaosem i nienawiścią. I jak dzwony kościelne, obijają mi się o głowę słowa Noam'a Chomsky, które tak świetnie oddają klimat tego filmu "Totalitaryzm jest wrogiem ludzkości. A XX wiek stworzył trzy formy totalitaryzmu. Faszyzm, bolszewizm i korporacje. Jedna z nich wciąż istnieje."
Moja ocena: 9/10


czwartek, 26 lipca 2012

THE GREATEST MOVIE EVER SOLD

Morgan Spurlock po obżeraniu się hamburgerami w Super Size Me (2004), czy poszukiwaniu Where in the World Is Osama Bin Laden? (2008) zadał sobie trud, by pomóc nam zrozumieć product placement, sponsoring, czy reklamę we współczesnej kulturze.
Czy mu się udało ? 
Cały czas zastanawiam się, co autor miał na celu. Przedstawianie prawd ogólnie znanym ogółowi "trąci myszką". Reklamy kłamią, ogłupiają, zaśmiecają nam mózgi i to wiadomo od dawna. Więc po co kręcić na ten temat dokument ? Dobrze wiemy, że bez sponsorów i product placement nie powstałoby 99% filmów na świecie. Więc o co chodzi ? Autor dość pobierznie przelatuje przez kluczową, w całym tym bałaganie kwestię, sprzedawania się. Niestety nie rozwinął tej tezy. Dał jej umrzeć śmiercią naturalną i to bez większego echa. A szkoda. Moim zdaniem tu właśnie jest pies pogrzebany.
Muszę jednak przyznać, że pomysły z reklamami były nawet zabawne. A sam produkt w postaci szamponu do włosów dla ludzi i koni jest dla mnie równie kosmiczny, co pięciopalczaste buty :-))) W każdym bądź razie widać, że autor miał z tego niezły ubaw, a cała ta szopka ze sponsorami to niezły wymyk na produkcję filmów za nieswoją kasę. 
Bardzo średni i mnie osobiście nie przekazał nic, czego bym wcześniej nie wiedziała.

Moja ocena: 5/10


MAGIC MIKE

Wybierałam się na nowy film Steven Soderbergh 'a , jak sójka za morze. 
Myślę jednak, że nie ma co rozpisywać się o fabule, bo nie jest ona zbytnio wyszukana. Wot, historia kariery strptizerskiej dwóch facetów. Z czego jeden wychodzi na ludzi (Channing Tatum), a drugi żyje w słodkiej ułudzie (Alex Pettyfer) zdobywania świata i robienia kariery w rozbieraniu się.  Fabuła to najsłabsze ogniwo, w całej tej maszynie. Co nie oznacza, że film był zły. 
To fantastyczne kino dla kobiet. W końcu !!! Doczekałam się męskiego odpowiednika Striptease .
Na sali kinowej same babeczki, więc ten widok mówi sam za siebie. A najważniejsze, że wszystkie były zadowolone i uśmiechnięte od ucha do ucha. Gdyby mogły się ślinić jak niemowlęta, startowałyby w miss mokrego podkoszulka. Bomba testosteronowa, która wybuchła na ekranie. I jeśli faceci twierdzą, że aktorzy są zniewieściali, a każdy z nich to paskowany gej... to panowie, daj wam bozia taki sześciopak :-)))
I nie ważne, że Tatum nie jest w moim typie. I nie ważne, że divine Matthew McConaughey się mocno postarzał. Who gives a fuck !!! :-))) 
Z resztą, co do Tatum'a to wielokrotnie już powtarzałam, że aktor ten prawdopodobnie odnalazł swoje miejsce na dużym ekranie. Soderbergh utorował mu drogę do wielkiej kariery i dał szansę na mega rozwój. To widać. Chłopak haruje i nieźle mu to wychodzi, póki co. Natomiast McConaughey, po latach niebytu i grania w koszmarkach typu Surfer, Dude pokazał swoje drugie ja, a wodzirej w jego wydaniu, w żółtym trykociku i obcisłych spodenkach, rozwalił mnie na łopatki.
Steven Soderbergh zrobił co mógł, by wycisnąć trochę świeżości z tak słabej fabuły. I nieźle mu wyszło. Uważam jednak, że nie jest to jego powrót do pełnej formy. Z pewnością jest to film o wiele lepszy od Scigana. Jednak podążanie za tematyką z The Girlfriend Experience powinien zakończyć na tym tytule. Mimo to czekam na następne filmy wypuszczone z jego rąk.
Nie żałuję kasy na bilet, choć z pełną świadomością twierdzę, że jest to świetny film na domowy babski melanż. Dobra komedia, a naprężone klaty bohaterów made my day !!!

Moja ocena: 6/10 (tańczącemu Tatum'wi bez koszulki daję dychę ;-))

poniedziałek, 23 lipca 2012

ON THE ICE

Jeden z najbardziej docenionych debiutów na Sundance 2011.
Wzorcowy film poruszający temat zbrodni i kary.
Akcja rozgrywa się na mroźnej Alasce. Grupa młodych chłopców wybiera się na polowanie. W trakcie bójki, jeden z nich traci życie. Jednak uczestniczący w bójce chłopcy postanawiają, upozorować wypadek. I tak zaczyna się cała lawina zdarzeń, która pociąga za sobą masę nieszczęść wśród osób najmniej zaangażowanych w całą sytuację. Kłamstwo, jakie zostało puszczone w eter i rozpowszechnione poniosło za sobą wiele szkód i nieszczęścia.
Autor świadomie porusza wątek zarówno popełnionej zbrodni, jak i kary za nią poniesionej. Świetnie też pokazuje przyjaźń, która została poddana ciężkiej próbie. Jakie skutki niesie za sobą brak odwagi, by przyznać się do popełnionych błędów. Aż wreszcie zabiera nas w świat kłamstwa, który niczym rewolucja, pożera własne dzieci.
Wszystko to są ciężkie, ale ponadczasowe tematy. Świat, epoki, cywilizacje i ludzie mogą się zmieniać, jednak zachowania społeczne były, są i będą wciąż te same. Jesteśmy egoistami, a przyjaźń, koleżeństwo, są usprawiedliwieniem naszych słabości i wybujałego ego.
Piękne surowe zdjęcia Alaski. Chłód i biel wszechogarniająca. Do tego świerza krew aktorska w postaci autochtonów. Trochę razi amatorszczyzną, ale młodzi aktorzy dali radę.
Mimo wciąż aktualnej problematyki, pięknych zdjęć i świetnej muzy, całość wypadła blado, jak tło filmowych zdjęć. Trochę mnie znużył ten film. Trudno do końca znaleźć wytłumaczenie. Może monotonia obrazu przyćmiła trochę zmysły... :-))) W końcu jak jest zima, to nie tylko musi być zimno, ale i biało :-)))
Moja ocena: 6/10


360

Nowy film Fernando Meirelles w swoim założeniu ma ukazywać związki międzyludzkie XXI wieku. I jeśli tak one wyglądają, to ja ludzkości nic dobrego nie wróżę.
Obraz ukazuje perypetie miłosne kilku par rozsianych po całym globie, które łączą sytuacje lub miejsca. Autor dość zgrabnie porusza się pomiędzy tematami i umijętnie przeskakuje z jednego na drugi.
Jednak właśnie te tematy mnie cholernie rozdrażniły. Rozumiem ludzkie tragedie, ale jakoś nie mogę przejść obojętnie wobec głupoty ukazanej w tym filmie. Postaci są jednowymiarowe i problemy par również. Albo mamy zdradzoną studentkę, która w amoku rzuca się w ramiona gwałciciela, który właśnie co wyszedł z więzienia. Albo mamy znudzonego życiem mężulka, który zamawia tanią dziwkę w drogim hotelu. Po czym okazuje się, że w domu czeka na niego ... Rachel Weisz. Sory...ale jak się ma taką żonę, to raczej się ją w klatce trzyma niż puszcza z innymi :-))) Jest podstarzały tatuś, który gania po świecie za zwłokami zaginionej córki i roztkliwia na widok każdej nastolatki podobnej do niej, nosząc w sercu misję ocalenia młodych dziewcząt przed złem. No i na końcu zniewieściały muzułmanin, dla którego skostniałe dogmaty religijne są ważniejsze, niż osobiste szczęście.
Sory ... ale takiej fabuły nie kupuję. Przesłanie jest tak oczywiste, jak prostytutka w barze ze striptizem. Nawet historie są nachalne i wymuszone. Nie ma w tym ani subtelności, ani emocjonalnego huraganu znanego z wcześniejszych filmów Meirelles'a, choćby Miasto Boga , Wierny ogrodnik , czy genialny Miasto slepców . Zastanawiam się, czy mając takie doświadczenie i talent w przypadku wymienionych wyżej tytułów, autor przypadkiem nie przeszedł lobotomii, bo żeby nakręcić taką słabiznę, trzeba stracić rozum.
Jedynym pozytywem są wyśmienici aktorzy, zarówno ci amerykańscy, jak i europejscy. Ale moim zdaniem nikt nie przebił Ben Foster 'a nawet Anthony Hopkins z tą swoją wiecznie zatroskaną miną starca.
Moja ocena: 3/10 

HERE


HERE jest jednym z nominowanych w zeszłorocznym festiwalu Sundance. I słusznie. Jest to zdecydowanie oryginalny i nieprzeciętny projekt, który wart jest zauważenia.
W sumie obejrzałam film wczoraj, ale i dzisiaj mam problemy z wykrzesaniem słów z siebie.
Niesamowicie emocjonalna historia o krótkim związku dwóch osób, które spotykają się na końcu świata. Ich relacja jest krótka, ale niesamowicie intensywna. Na tyle silna, że nie mam słów by ją opisać.
Nie jest to film wyłącznie o związku i nie uważam, że skończył się on wraz z upływem filmu. Jest to film o dojrzałości i konieczności podejmowania trudnych wyborów, nawet kosztem własnego szczęścia. Myślę, że nie jednej osobie trafiła się w życiu taka sytuacja. Wyrzeczenie powiązane ze stratą, która wyżera dziury niczym kwas i pozostaje do końca życia, gdzieś głęboko.
Film jest trudny. Narracja prowadzona może znużyć, ale to nie jest typowy romans. Raczej koncept autora na temat złożoności relacji międzyludzkich. Tych najbliższych.
Piękne role od mojego ulubieńca Ben Foster 'a i Lubna Azabal. Ta dwójka jest magią na ekranie i miło widzieć Foster'a w tak odmiennej roli od wszystkich wcześniej zagranych. Jest genialnym aktorem.
Jeśli dodamy do tego specyficzną, ambientową ścieżkę dźwiękową i piękne widoki Armenii, można odpłynąć razem z bohaterami.
Moja ocena: 8/10


sobota, 21 lipca 2012

PROMETHEUS

I oto nadejszła wielkopomna chwila :-)) Najbardziej oczekiwany przeze mnie film roku zaliczony...i....
...jest git :-)) Miałam wielkie wymagania, bowiem jestem psychofanką Alienów od wieków i nic mi nie pomoże :-)) Choć nie wszystkie zostały spełnione, wiele budziło mój zachwyt i o to chyba w kinie chodzi. Świetnie obrana forma, rewelacyjny początek. Potem film nieco zwalnia z tempa, by na koniec ponownie przyspieszyć. Brakuje mi jednak hard-core'u. Takiego, jak w całej czwórce Alienów. Momentu kiedy odwracasz głowę, bo wydaje się, że zaraz będziesz celem. Prequel Ridley Scott 'a pod tym względem jest wygładzony i nieco ugrzeczniony. Mam wrażenie, jakby nieco popłynął z całym tym psychologiczno-filozoficznym mumbo jumbo. Na szczęście ma to jakiś sens i ręce i nogi i może dlatego tak nie razi.
Zgodzę się również z recenzentami, że wiele z fabuły się kupy nie trzyma. Ale mam to, że się kolokwialnie wyrażę, w dupie :-)) Od lat całych czekałam na dobre sci-fi z ufokami, z kosmosem, ze statkami kosmicznymi i takimi innymi duperelami, że teraz niewiele mi trzeba, żeby się obślinić ze szczęścia :-)) 
Fantastyczna obsada. Oczywiście cyniczny android Michael Fassbender, zimna wyrachowana Charlize Theron, boski Idris Elba itp.itd. Jednak mnie najbardziej zachwycił, wbrew ogółu, występ Kate Dickie. Ten jej szkocki akcent rozwalił mnie dokumentnie :-) Wydaje mi się jednak, że już na starcie za dużo kredytu udzieliłam Noomi Rapace. Niestety jej występ okazał się drętwy jak korpus nieboszczyka. Cały czas, w tych zimnych ciemnościach brakowało mi ducha i charyzmy Sigourney Weaver.
Oczywiście wspaniałe zdjęcia Wolskiego. Początkowe sceny nawet w 3D dupę urywały. Piękne. A propos 3D...tym razem nie mam się do czego przypiąć. Mimo, że na ekranie panowały egipskie ciemności, 3D było wyraźne i czytelne. Jedyny mankament to bolące oczy :-))
Generalnie film ssie równo i teraz czekam na  Mroczny Rycerz powstaje :-))
Moja ocena: 8/10


LES NEIGES DU KILIMANDJARO

Ten film można opisać hasłem rewolucji francuskiej "wolność, równość, braterstwo". Nie jest to thriller, więc śmierć odrzuciłam :-)))
Tak socjalistycznego filmu długo nie widziałam. Zwolniony z pracy związkowiec - Michel, po przejściu na przymusową emeryturę zostaje okradziony przez również zwolnionego współpracownika. Cały problem w tym, że ów złodziej-młodzieniec, wywodzi się z patologicznej rodziny i wychowuje samotnie dwóch młodszych braci. Jednak długo to nie trwa, ponieważ zostaje złapany, a dwóm młodszym braciom grozi opieka społeczna. I tu zaczyna się wątek socjalistyczno-populistyczny, czyli śmierć burżuazji :-).
Sam film jest dobry. Porusza masę ciężki tematów. Mimo to trudno mi jest zrozumieć podejście bohaterów do życia. Zarówno złodziej ze swymi roszczeniami, jak i Michel z wyrzutami sumienia są dla mnie nie do ogarnięcia. Reżyser pięknie ukazał bezinteresowną pomoc i życzliwość ludzką, ale jednocześnie ostro przesadził z roszczeniową postawą do życia młodych. Zwłaszcza tych biednych. Bozia dała rączki i mózg to sory batory, zapierdalaj, a może po 30 latach pracy coś osiągniesz. Jednak zgodnie z podejściem autora, praca jest za ciężka dla 20 latka. On nie pracując chce mieć tyle, co koleś z 40 letnim doświadczeniem zawodowym. Jest to dla mnie pigułka nie do przełknięcia. Ale Francja to kraj socjalistyczny i rozumiem, że takie hasła dla narodu pracującego po 35 godzin tygodniowo do 60-tki to woda na młyn.
Cóż... zapraszam do Polski :-))
Moja ocena: 7/10





piątek, 20 lipca 2012

HISSHIKEN TORISASHI

Japończycy to kosmici :-)))
Nigdy nie potrafiłam przebrnąć przez filmy Kurosawy. Może dlatego, że za młoda na nie byłam. A w pewnym wieku zbyt wiele alegorii przyprawia o ból głowy :-) Ten film jednak niesie w sobie klimat jego filmów.
Historia opowiada losy samuraja, który jest symbolem buntu wobec wyzysku i okrucieństwa. Zostaje wplątany w intrygę, która jest jak jego umiejętność władania nożem, majstersztykiem.
Można powiedzieć, że to typowy film Japoński o epoce Edo. To chyba jedna z najpiękniejszych, najbardziej kolorowych epok Japonii, a jednocześnie najbardziej okrutna. Wyzysk feudalny siogunów sprawił, że głód wśród ludności był na porządku dziennym. Z drugiej strony izolacjonizm państwa wpłynął na względną stabilizację. Jest to chyba jedyny kraj na świecie dla którego odcięcie się od świata zewnętrznego przyniosło więcej korzyści, niż szkód. I dzięki bogu, bo to fantastyczny kraj i genialna kultura.
I to mnie w tym filmie urzeka najbardziej. Te różnice i przeciwieństwa. Ten naród to kosmos i lata świetlne przed nami. Niesamowita pokora, karność, posłuszeństwo i opanowanie. Spokój wewnętrzny i porządek. Nawet ruchy dłoni są nadzwyczaj poukładane, a każda czynność to dzieło sztuki.
A poza tym, to dobry i mocny film. W typowym wschodnim stylu, pełnym spokoju i opanowania, niesie silną treść. My ze swoim expresowym tempem życia możemy mieć problemy z odbiorem. Dość długie i monotonne obrazy mogą uśpić niejednego przeciwnika. Ale trzeba być czujnym i nie dać się ogłupić :-)) Scena końcowa rozwala i daje takiego kopa, że wszystkie dłużyzny szlak trafia.
Moja ocena: 7/10 (mało obiektywne, bo miłością kulturę japońską darzę wielką)


czwartek, 19 lipca 2012

JEFF, WHO LIVES AT HOME

Bracia Duplass lubują się w bohaterach neurotycznych. O ile bohater Cyrus w całej swojej złożoności był zabawny i w pełni autentyczny, o tyle dwaj bracia w JEFF, WHO LIVES AT HOME są przekoloryzowani. 
Jestem w stanie uwierzyć, że meteoryt może wylądować na moim tarsie, ale nie uwierzę, że dwa razy w ciągu roku. To samo mogę powiedzieć o bohaterach. Tytułowy Jeff (Jason Segel) podobnie, jak bohater CYRUS jest synusiem mamusi, który nie oderwał się jeszcze od jej spódnicy. Ma 30 lat, żyje na jej wikcie i absolutnie nie ma ochoty i pomysłu na to, by się usamodzielnić. Kompletnie ogarnięty manią predestynacji, nie zrobi nic póki ktoś lub coś nie napisze mu na ścianie, niebie, samochodzie lub desce od kibla, gdzie ma iść, z kim pogadać, lub co zjeść. Zamknięty w swoje ramy, żyje we własnym świecie i raczej jest mu w nim dobrze. Kompletnym jego przeciwieństwiem jest Pat (Ed Helms). Przykład mitomana i oportunisty. Niewiele mu w życiu wychodzi, a z pewnością mniej, niż o nim opowiada. Małżeństwo jest porażką, praca niemiłym obowiązkiem, a brat to piąte koło u wozu. Nad tym wszystkim czuwa matka (Susan Sarandon), która świetnie sprzedaje innym rady, nie potrafiąc przy tym zrobić porządku na własnym podwórku.
I tak mamy kompletną rodzinkę życiowych nieudaczników. Są tak sfiksowani, że jest mi trudno uwierzyć, że mogą w komplecie, razem, noga przy nodze, chodzić po tej ziemi.
Fabuła, nie jest skomplikowana. Sam film realizacyjnie też nie razi. Szkoda tylko, że bracia Duplass po sukcesie CYRUS postanowili kroczyć dalej tą samą ścieżką. Szkoda, ponieważ w tym przypadku obawiam się, że nie tędy droga. Brakuje mi lekkości z CYRUS i bohatera, który jest zabawny, zakręcony i jednocześnie łatwo można się z nim utożsamić.
Moja ocena: 5/10


THE AMAZING SPIDER-MAN

Amazing, my ass !!!
Pierwszy raz w życiu nie mogłam się doczekać końca filmu będąc w kinie. Miałam ochotę wyjść po 30 minutach. Moja rozpacz objawiała się nerwowym kręceniem w fotelu, jakby owsiki obsiadły moje cztery litery. Coś potwornego.
Jestem zaskoczona tak dobrymi recenzjami tego filmu. Spodziewałam się rewolucji w życiorysie Spider-Mana na miarę Batmana Nolana. W zamian dostałam unowocześnioną przeróbkę starej wersji bez komiksowego rysu. Panowie skutecznie wyelminowali cały ten przekoloryzowany blichtr znany z wersji komiksowej na rzecz bardziej realistycznych bohaterów. Pod tym względem wyszło przyzwoicie. Ale nadal w głowie o kopułę obija się pytanie: po co odświerzać stary kotlet, skoro poprzedni został przetrawiony na miliony sposobów ? Ta wersja niczym nie ujmuje. Niczym nie szokuje. Nie wprowadza nic nowego. Nie przynosi żadnej wartości dodanej.
I nie ujmie mnie urocza twarz Andrew Garfield 'a, czy wskrzeszeni z filmowego niebytu Martin Sheen i Sally Field. Nikt temu gniotowi nie pomoże. A wisienką na torcie była Emma Stone, która w roli licealistki wypadła dość nieautentycznie i staro. Chyba, że scenarzysta w założeniu przyjął, że bohaterka ma wygląd, jakby kiblowała w pierwszej klasie przez 6 lat.
Spider-Man był najbardziej nielubianym przeze mnie bohaterem z komiskowej układanki. I tak już chyba zostanie. Wersje z aseksualnym Tobey Maguire, jak i ta są równie beznadziejne. Więc... cała holyłudzka gawiedź niech się okopie z taką wersją w sześciometrowym dole i przerabia na kompost. Dziękuję bardzo za takie nowum.
Oczywiście o wersji 3D nie wspomnę. Niestety byłam na nią zmuszona. Szkoda mówić... równie dobrze mogłabym ubrać maskę spawacza na twarz... efekt byłby taki sam (czytaj: beznadziejny).
Moja ocena: 3/10


środa, 18 lipca 2012

HORS SATAN

Bruno Dumont najwyraźniej lubuje się w tematyce religijnej. Już w Hadewijch dał temu wyraz.
Powiem krótko. Nie rozumiem tego filmu. Błąkający się po polach bezdomny z nadludzkimi umiejętnościami, który potrafi zabić i wskrzesić zmarłych w tym samym czasie. O co kaman ? Szatan, bóg, ściema ? Nie mam pojęcia jakie przesłanie nam zaserwował autor, ale ja najwyraźniej jestem na nie za tempa.
Film jest po prostu nudny. Jest jednym wielkim snujem na miarę filmu Kon turynski. Z tymże u Tarr'a przez dwie i pół godziny bohaterowie wpieprzali ziemniaki, natomiast u Dumont'a błąkają się po polach, jak smród po gaciach.
Nie nadaję się na kino mistyczne, kontemplacyjne, czy metafizyczne, jak kto woli. Jestem pod tym względem totalną analfabetką. Zupełnie nie odczytuję przesłania, ale jakoś to przeżyję :-)
Moja ocena: 1/10

wtorek, 17 lipca 2012

SCHASTYE MOE

i niech tytuł nikogo nie zmyli. W tym filmie jest tyle szczęścia, co kofeiny w kawie bezkofeinowej.
Jakie jest zatem szczęście w Rosji okiem Sergei Loznitsa ?
To szczęście zdegenerowane, biedne, prymitywne, które bazuje na podstawowych ludzkich instynktach.
Bohater, kierowca ciężarówki, odbywa swoistą drogę do piekła. Jest on przykładem spokojnego człowieka, którego życie w ciągu jednej sekundy zmienia się gehennę. Traci wszystko.
Autor pokazał Rosjan z jak najgorszej strony. Gorzej już chyba nie można. Pokazuje masę przeróżnej maści postaci, z których żadna nie przynosi pozytywnej treści. Są to mordercy, alkoholicy, zwyrodnialcy, złodzieje, you name it. Nawet dzieci są skazane na życiową porażkę.
Rosja Łoźnicy to kraj zimny i odpychający. Nieprzyjazny obcym, nieufny wobec tubylców. To nie kraj spokojnego życia, to dżungla i wieczna walka o przetrwanie. Zdziczenie, samowola i brak jakichkolwiek zasad to chleb powszedni. Nie dziwię się, że ci ludzie są tak wytrzymali i zacięci. W takich warunkach tylko najsilniejsze jednostki są w stanie utrzymać się na powierzchni.
Film mimo dłużyzn w początkowej fazie z czasem nabiera niesamowitej intensywności. Tej mocy nadają bohaterowie i opowieści, jakie ze sobą niosą. Nie jest to obraz lekki i łatwy w odbiorze. Potrzeba masę determinacji i cierpliwości, aby dotrzymać do końca. Ale warto. Bo właśnie ostatnie 40 minut filmu nadaje sens i wartość pozostałym 80-ciu.
Powiem szczerze, jestem w szoku... Po opowieściach z podróży Hugo-Badera zostałam na tyle intensywnie zarażona Rosją, że jest to top of the podróżniczej listy. Teraz mam ogromny dylemat :-)) Po prostu strach się bać :-))
Moja ocena: 7/10



poniedziałek, 16 lipca 2012

BATTLESHIP

I am the god of hellfire and I bring you...czyli o tym, jak amerykański żołnierz potrafi stanąć na uszach i zaklaskać nogami wybijając w tym samym czasie komary siłą intelektu :-)))
Fabuła jest tak głupia, że gdyby mogła krzyczeć, wyłaby głosem rozpaczy.
Czegóż się jednak spodziewać po blockbusterze. Nie o sens i logikę przecież chodzi. Raczej o wzrusz serc damskiej części publiczności i ślinotok u męskiej.
I znów mamy do czynienia z pięknym propagandowym gniotem o wspaniałości amerykańskiej armii i zakopaniu toporów z japońcami. Aż odruch wymiotny się załącza na myśl o tak "szczytnym" przesłaniu.
O ile początek był tak rażąco głupi, że z zażenowania zamykałam oczy, o tyle sceny walki z ufokami były naprawdę imponujące. Trzeba przyznać, że skubańcy odwalili kawał dobrej roboty. Cały ten blond ambition love story i przebrzydły Mr Kicz zginęli w cieniu blasku wspaniałości CGI.
Pod tym względem przebija niezliczone wariacje na temat TRANSFORMERS, czy niedawny Inwazja: Bitwa o Los Angeles (2011).
Żal tylko mi dwóch aktorów. Przedwcześnie uśmierconego Alexander Skarsgård'a i Liam Neeson'a, którego rola ograniczyła się do dwóch zdań i dwóch przemów na początku i końcu filmu. Niestety efekty specjalne przyćmiły wypociny całej reszty aktorskiej gawiedzi i równie dobrze ciśnienie mogłoby ich wessać do środka ziemi. Żalu by nie było.
Popatrzeć można, ale wyłącznie popatrzeć. Myślenie proponuję zostawić w misce z popcornem :-)
Moja ocena: 6/10 (wyłącznie za efekty wizualne)


niedziela, 15 lipca 2012

BEING FLYNN

Czegóż można się spodziewać po filmie, do którego muzykę napisał BADLY DRAWN BOY ? 
Z pewnością pełnej nostalgii opowieści na podstawie bestsellerowej autobiografii bohatera.
Jest to jedna z tych historii, które są rozliczeniem z przeszłością i jej błędami.
Główny bohater (Paul Dano) zmaga się z postacią ojca (Robert De Niro), który niczym widmo pojawia się w jego życiu i znika. Pozostawia po sobie przy tym całą masę bólu, goryczy i niespełnienia. Jednak ani ojciec, ani syn nie są postaciami jednowymiarowymi. Można ich znienawidzić, po czym współczuć, aby przejść w końcu do uczucia sympatii wobec ich poczynań. Są pełni tragedii przez co całkowicie ludzcy. Mimo to, nie chciałabym być w skórze żadnego z nich.
Wspaniałą kreację przedstawił De Niro. Jest to postać na miarę jego możliwości. Pełna skomplikowania i wielowymiarowości. Myślę, że dla takich ról warto czasami sięgnąć bruku i zagrać szmirę, choćby po to by nie dać o sobie zapomnieć i cały czas utrzymać się na powierzchni. De Niro jest klasykiem. Tak jak klasykiem jest jego bohater. Niczym Bukowski i jego Chinasky, chleje za dziesięciu. Typowy mitoman, damski esteta, cham i homofob. Takich postaci w obecnych czasach nie ma wielu. Typy kolorowe, cyniczne i inteligentne, przez co skazane na porażkę. Świetna postać, świetna rola, świetny aktor.
Tak wogóle, to masa niezłego aktorstwa się tu przewija, by nie wspomnieć o Julianne Moore, Lili Taylor ,  czy Olivia Thirlby. Zawiódł jedynie Dano. Bardzo go lubię i cenię od czasów Az poleje sie krew (2007) , ale tu jakoś przesadził z tą neurotyczną pozą wiecznie przegranego inteligenta.
Film jest trudny w odbiorze. Porusza masę ciężkich, życiowych tematów. Ale warto się pochylić nad takimi tytułami. Są absolutnie nietuzinkowe w całej tej holyłudzkiej mega pulpie za miliardy dolarów.
Moja ocena: 7/10

DAS LETZTE SCHWEIGEN

Długo nie widziałam tak dobrego kryminału. 
Klasycznie dobrana forma. I nie trzeba była nadmiernej makabry i obrzydzających jedzenie scen, żeby ciarki przeszły po kręgosłupie. Genialnie dobrana ścieżka dźwiękowa wystarczająco mocno wzmacniała napięcie.
Historia opowiada o nierozwiązanym przed laty morderstwie na tle seksualnym. Sprawa dotyka problemu pedofilii. Oprawcy są skonstruowani na miarę seryjnych morderców. Tacy typowi koledzy z sąsiedztwa, co to skoszą trawnik, nakarmią psa, powiedzą dzień dobry, a wieczorem odrywają nóżki muchom, albo podpalają kota sąsiadki.
Autorzy nie moralizują na temat choroby jaką jest pedofilia. Nie wysuwają również zbędnych wniosków. Raczej okiem obserwatora pozwalają widzowi zrobić to samemu. Równie genialnie pokazane zostały zaniedbania i imbecylizm policji i policjantów. Jak wiele od nich zależy. Od ich intelektu, sprytu i spotrzegawczości i jednocześnie jak mały mamy na jakość ich pracy wpływ.
Napięcie w filmie absolutnie nie jest stopniowane. Emocje również. Na widok bierności i głupoty człowiekowi bebechy się przewracają.
Świetna rola od Ulrich Thomsen. Gra postać pedofila, który równie dobrze mógłby być twoim wujkiem, nauczycielem, sąsiadem, przyjacielem. A jednocześnie tak rewelacyjnie odtwarza rolę zboka, że ma się go ochotę wyciągnąć z ekranu i powiesić za to, o co mężczyźni dbają najbardziej i nie jest to pilota od telewizora :-)
I jak tak dalej ubolewam nad wczorajszym THE RAVEN to chyba właśnie takiego klimatu w nim brakowało. Esenscji dramatu, suspensu i emocji.
A już na zupełnym marginesie, słowa uznania dla operatora za piękne zdjęcia.
Moja ocena: 8/10


sobota, 14 lipca 2012

THE RAVEN

Najlepszym momentem tego filmu był utwór kończący film BURN MY SHADOW by UNKLE.
A taki potencjał... 
Liczyłam na zdecydowanie więcej...
Film jest jakby wariacją na temat tajemniczej śmierci Edgara Allana Poe. Uwielbiam go i tak wielkie miałam nadzieje na wyjechany w kosmos thriller na miarę Siedem. No cóż... umiesz liczyć licz na siebie :-))
Seryjne morderstwa tylko początkowo imponowały. Im dalej w film tym słabiej, jakby pomysłodawcom pomysłów zbrakło. Nawet rola John Cusack 'a jako Poe raziła. Nie wiem co stało się aktorowi, ale był histeryczny i zupełnie nieprzekonywujący. Miotał się po ekranie w konwulsjach, jakby wpadł do publicznego wucetu.
Jak kolorową i wdzięczną do ekranizacji postacią jest Poe, wie ten kto choć trochę zna jego biografię. Naprawdę nie trzeba było wielce się wysilać, by wykreować interesującą i elektryzującą postać. Niestety skiepszczono wszystko. Poe okazał się alkoholikiem, który wyłącznie pod presją utraty ukochanej może się wspiąć na wyżyny i jeszcze wykrzesać z siebie literackie dzieło. Żałosne. Okazało się, że wymyślony przez scenarzystów wątek miłosny był sensem życia i motorem twórczym Poe. Co w filmie wyszło jak opera mydlana w dziewiętnastowiecznej brukowej scenerii.
Słaby thriller. Zamiast skupić się na postaci psychopatycznego mordercy położono nacisk na love story. Nie tędy droga. Łączenie wątków romantycznych z tryskającą krwią i odciętymi członkami nigdy nie wyjdzie makabrycznie, raczej groteskowo. I taki też trochę jest ten film. 
Moja ocena: 5/10


COLLABORATOR

Jest to jeden z tych filmów, po których człowiek ma ochotę strzelić sobie w łeb, albo skoczyć z mostu, albo wszystko to w tym samym czasie. Nie był to dobry pomysł na sobotni poranek i zdecydowanie o tej porze nie polecam.
Film jest po prostu przygnębiający. Dwóch facetów, niespełnionych, w szczytowej formie robi życiowy rekonesans. Problem w tym, że jeden z nich jest wykluczonym ze społeczeństwa przestępcą (David Morse), a drugi próbuje się wbić w ramy sztuki, jednak talentu i polotu brak (Martin Donovan). Dawni koledzy z sąsiedztwa mają nagle swoje 5 minut i tylko od nich zależy, jak je wykorzystać. Oczywiście good guys always win, więc nie ma co się szczerzyć i spodziewać rewolucji na ekranie.
Życie jest sztuką i przez taką formę prowadzi nas autor. Utrzymane w formie inscenizacyji teatralnej kadry mają nas wprowadzić w zastanowienie, czy to wymysł autora, czy realne życie. Pomysł i realizacja jest poprawna. Jednak trzeba taką formę naprawdę lubić, by przez nią przejść bez rozdziawiania japy ze znużenia.
Bardzo fajne dialogi, aktorsko rewelacyjnie. Panowie są świetni i nie ma co mówić. Ale całość jest wyłącznie dla koneserów sztuk teatralnych. Dla mnie nieco przyciężka. Być może również dlatego, że sobotni poranek to nie pora na takie seanse.
Moja ocena: 5/10




czwartek, 12 lipca 2012

2 DAYS IN NEW YORK

Wprawdzie nie przepadam za kinem Julie Delpy , ale w tym przypadku chylę czoło.
Genialna komedia przedstawiająca kontrasty między amerykanami i francuzami. Delpy obnażyła francuzów do kości. Są złośliwi, nietaktowni, chamscy, aroganccy. Zrobiła to jednak z taką dawką humoru, że mało z krzesła nie spadłam.
Trzeba przyznać, że autorka musi mieć niesamowite pokłady samokrytycyzmu i totalny brak zahamowań. Jednocześnie poparty masą odwagi. Mimo to francuzi nie są, aż tak poważnym narodem, że wlepić Delpy zakaz wjazdu do ojczyzny za totalną obśmiechujkę. Z drugiej strony ciekawa jestem, jak by wyszli Polacy w takim zestawieniu. Aż boję się myśleć :-)) Choć mówiąc szczerze w oczach Delpy to raczej Amerykanie należą do tych co to połknęli kołek i teraz go noszą w dupie :-)))
Póki co rewelacyjna komedia. Bardzo pogodna i lekka. Polecam !!!
Moja ocena: 9/10

środa, 11 lipca 2012

ELLES

Jest jedna rzecz pewna po obejrzeniu tego filmu - nie zostanę wielbicielką twórczości Szumowskiej, ever.
Już  33 sceny z zycia były dla mnie niestrawne. Równie przytłaczający i ciężko strawny jest ten tytuł.
Mam też swoiste deja vu. Odnoszę wrażenie, że gdzieś już coś podobnego widziałam. Z pewnością wywody puszczających się studentek za kasę były tematem nie jednego filmu. Cóż temat dość wdzięczny.
Nie wiem też, czy było to założeniem autorki, ale bohaterki są zupełnie bezpłciowe. Trudno poczuć do nich sympatię, czy niechęć. Wszystko wydaje się być wysterylizowane, bez większych emocji. W sumie sam film również mnie niczym nie ujął. Opowieści "z pracy" bohaterek, sceny łóżkowe, czy dylematy Pani redaktor (Juliette Binoche), wszystko to było całkowicie beznamiętne. Ani szokuje, ani nie wzbudza współczucia.
Myślę, że problemem Szumowskiej jest opowiadanie o sprawach ludzkich w przeintelektualizowany sposób. Można by prościej, co wcale nie oznaczałoby, że gorzej.
Moja ocena: 4/10 (ktoś w necie napisał, że film jest bardzo słaby, ale daje 3 za fajne cycki Kulig, hmm... ja daję 4 ;-)))


wtorek, 10 lipca 2012

DE VRAIS MENSONGES

Permanentne porównywanie Audrey Tautou z filmem Amelia (2001) sprawiło, że nie mogę patrzeć na tę aktorkę inaczej, niż przez pryzmat tamtej bohaterki. Słodkiego, zahukanego dziewczątka. Piętno jakie zostało na niej odciśnięte pokutuje prakatycznie w każdej jej roli. Fakt, że od fizis nie ma ucieczki, ale na litość, może w końcu ktoś da tej dziewczynie szansę, na poważniejsze role, niż do tej pory.
Film niczym nie zaskakuje. Mało tego jest mdły i nuży po 40 minutach. Sposób prowadzenia fabuły opartej na całej serii przeróżnych manipulacyjnych kłamstw stosowanych przez bohaterów jest męcząca. Że też ludzie nie mają jaj na tyle, by mówić o rzeczach w prost, takimi jakimi są. Takie pieprzenie w bambus zawsze przynosi więcej szkód, niż pożytków.
Scenariusz niczym nie bawi. Nawet wątek romansu jest dość lakoniczny i autor przelatuje przez niego z prędkością nadświetlną. Ale co tam...jak ktoś lubi od czasu do czasu wypróżnić głowę z intelektu, to w sam raz :-))))
Moja ocena: 4/10


niedziela, 8 lipca 2012

LOCKOUT

Luc Besson jest skarbnicą pomysłów. Nieskończoną. Po całkiem udanym filmie akcji Colombiana przenosi nas w tematykę sci-fi, w której mamy Leona Zawodowca w kosmosie :-) I jak sobie pomyślę, że stoi za pomysłem Taken 2 , to już nie wiem, czy się bać, czy płakać.
Krótko podsumowując LOCKOUT. Jest to jeden z tych tytułów, które porażają swoją prostotą. Jednak nie w pozytywnym słowa tego znaczeniu. Prostackie są tu zdecydowanie dialogi i postacie. Wszystko jest najgorszym odzwierciedleniem maczomeństwa i totalnego zdziczenia ze wszystkich filmów akcji, jakie widziałam. Główny bohater jest tak zajebiaszczy, że gdyby jego fizis mogła zabijać, to wszyscy byśmy leżeli pokotem przed ekranem. Złoczyńcy natomiast to kompletna banda zezwierzęconych debili. W czaszkach pewnie się im rosa zbiera, bo broń w ich dłoniach ma więcej inteligencji.
Mimo to dało się obejrzeć. Momentami CGI razi amatorszczyzną, ale sceny w kosmosie, nad wyraz poprawne. 
Nie uważam tego czasu za stracony, bo filmów sci-fi na lekarstwo, a to jeden z moich ulubionych gatunków. Jednak kwestionowałabym poziom tego dzieła, bo jest on cokolwiek niskich lotów. Miło jednak popatrzeć na Guy Pearce 'a, choć moim zdaniem w takich produkcjach marnuje swój potencjał. Swoją drogą ciekawam ogromnie  Prometeusz 'a i już szlak mnie trafia, że wszyscy go widzieli tylko w Polsce euro, sreuro, olimpiada i na premierę czekać karzą, jak skazańcowi na wyrok.
Moja ocena: 5/10

czwartek, 5 lipca 2012

CLEANSKIN

Jest to najlepszy film w wykonaniu Sean Bean 'a od długiego czasu. Właściwie, to nie pamiętam już nawet od kiedy, tak dawno to było.
Jest to też jeden z lepszych action thriller, jaki ostatnio widziałam. Nawet fabuła traktująca, po raz kolejny aż do bólu, o terrorystach nie jest zabójcza dla zdrowia. Najwyraźniej jeszcze można coś wykrzesać z tej arabo-terrorystycznej nagonki po 2001r.
Jest to też jeden z tych angielskich typowych filmów akcji o służbach specjalnych i terrorystach, o których myślisz, że jak nie zagra Jason Statham to nie ma na co popatrzeć. A jednak...
Liczne zwroty akcji, całość wartko się toczy, nie ma typowego dziadolenia o dupie maryni przy grzybobraniu, i efekty nie zawodzą, zwłaszcza te z resztkami mózgu na trotuarze ;-))
A Sean Bean mimo upływu wieku daje spokojnie radę. Nawet jeśli nie odstawia kaskaderskich wygibasów. Scenarzyści tak umiejętnie zbudowali jego postać, że nie musi. Świetnie daje sobie radę okładając i będąc okładanym :-))
Bardzo dobre kino akcji. Z bandziorami i tajnymi agentami w tle, do tego misternie zbudowany spisek i niekończące zwroty akcji.
Moja ocena: 7/10

SALMON FISHING IN THE YEMEN

Podchodziłam do tego tytułu, jak kot do jeża. Przez tygodnie zmuszałam się, aż w końcu zmiękłam. Nie lubię ckliwych melodramatów, w których wszystko wszystkim wychodzi wbrew ogólnym prawom stosunków międzyludzkich i wogóle życia. Są to typowe sleeping pills dla realistów i ogłupiacze dla desperatów. A jak pomyślę o ostanim filmie Lasse Hallström - Wciaz ja kocham to w mym ciele budzi się wielki magnes, który przyciąga wszystkie metale, zwłaszcza te kuchenne, ostre.
By nie dywagować bez potrzeby powiem krótko. Podobało mi się. Ale nie historia romansu  i przebudzenia głównych bohaterów, ale pasja. Dla mnie jest to film o wizjonerach. Ludziach, którzy będąc totalnie zafiksowanymi kroczą do przodu, mimo przeciwieństw, aż osiągną to co postanowili. O ludziach, którzy wyprzedzają standardy, utarte ścieżki i skostniałe myślenie. O tych, którzy mimo nierealności zamierzeń nie boją się stawić im czoła i udowodnić, że jest jeszcze dla nas światło w tunelu.
Tak odbieram ten film. A cała ta romasnowo-mydlana historia jest dla mnie otoczką marketingową, by przepchnąć pomysł, który ma drugie, głębsze dno - nie bójmy się realizować marzeń, nawet tych najbardziej nierealnych.

Btw. To co zrobiła Kristin Scott Thomas zasługuje na Oscara. A ogromną przysługę zrobili jej scenarzyści, tworząc tak zabawną, ostrą i kontrowersyjną postać, która mimo swego chamstwa i wyrachowania jest mega zabawna i sympatyczna.

Moja ocena: 7/10

poniedziałek, 2 lipca 2012

TWIXT

Francis Ford Coppola jest dla mnie tajemnicą. Człowiek, który w swoim dorobku ma kultowe filmy, spada na samo dno, po czym nie może się z niego wykaraskać przez lata.
Już myślałam, że uda mu się po świetnym Tetro , a tu taki klops.
Film w zamyśle miał być raczej mystery niż horror. Mamy tutaj wielki ukłon w kierunku mojego ulubionego Edgara Allana Poe i jego opowiadań. Utrzymany w onirycznym klimacie ma przenieść nas w świat niczym z powieści Poe. Nie na darmo, na głównego bohatera Coppola powołuje, autora powieści o czarownicach, który przypadkiem znajduje się w miejscowości, w którym dziwne i mrożące krew w żyłach rzeczy dzieją się.
Historia snuje się powoli. Jednakże niewiele z niej wynika. Całość utrzymana trochę w stylu kina noir, ma nami wstrząsnąć do głębi. W rzeczywistości, raczej zmusza do szybszego przewijania. A nóż widelec coś zacznie się dziać. No i niewiele się dzieje. Czekałam, na szczęście, 84 minuty, aż trup wysypie się z szafy, sufitu, dziury w kiblu, whatever. Niestety w zamian za to dostałam snuja, w którym trupem raczej śmierdzi, niźli o nim jest.
Główną rolę dostał enfant terrible amerykańskiego kina Val Kilmer . Lata ćpania, chlania i grania w filmowych mózgojebach odcisnęło swoje piętno. Jest raczej niemrawy i zupełnie nieprzekonywujący. Równie dobrze mógłby zagrać drzewo w lesie, staw z karpiami albo mgłę tyle było głębi w odgrywanej przez niego postaci. 
Cóż chyba poczekam jeszcze na czasy, kiedy Coppola powstanie jak Feniks z popiołów. Jeszcze mam cierpliwość. Jeszcze mi się chce. Jednak po seansie moja cierpliwość została mocno nadwyrężona. 
Moja ocena: 4/10


A FEW BEST MEN

A myślałam, że tylko w Polsce robią marne kopie amerykańskich blockbuster'ów. Niestety Australijczycy również podążają tym samym tropem i imitacja Kac Vegas okazała się totalną klapą.
Nawet fabuła niewiele się różni od amerykańskiego kolegi. Wszakże tutaj przyjaciele nie robią rozróby przed weselem, ale na weselu. Scenarzysta, genialnego moim zdaniem, Zgon na pogrzebie ,  na siłę próbuję przenieść wzorzec z pogrzebu na imprezę bardziej rozrywkową. I tutaj mamy koks, wódę, chaos i blamaż w jednym. Jednak nijak się to ma do tych dwóch wymienionych wyżej tytułów. Marne kopie pozostaną marnymi kopiami. A wytarte pomysły, frazesami.
Absolutna pomyłka, choć parę razy się uśmiałam. Jednak to parę można zaliczyć do wymuszonej czkawki przy niesmacznym obiedzie. Aż dziwi, że autor megafakinosom Priscilla, królowa pustyni (1994) , nakręcił takie....coś!
Moja ocena: 4/10

THE BEST EXOTIC MARIGOLD HOTEL

Jest to jeden z tych niewielu filmów, które potrafią widza odprężyć, mimo dramatycznych momentami zdarzeń.
Słodko-gorzka opowieść o odnajdywaniu siebie po latach, o spokoju którego szukamy i na który przychodzi czas by został odnaleziony. 
Druga młodość w wydaniu reżysera wygląda iście bajkowo. Indie mimo swego brudu i ubóstwa wydają się ostoją spokoju na resztę życia. Kolorowo, ciepło i bajecznie. Cóż chcieć więcej... Każdy z nas chciałby dożyć emerytury w takim miejscu, w jakim przedstawił go John Madden 
Jednak, żeby nas tak nie znudziło i zemdliło od namiaru słodyczy, poznajemy bohaterów. Każdy z nich przez lata całe nosi swój krzyż pański. Życie nadało im sztychu i wielowymiarowości. Są to postacie złożone. Każda inna od drugiej, każda reprezentująca inny wymiar osobowości. Dzięki temu cała historia nie stała się banalną opowiastką znaną z romantycznych komedyjek, gdzie wszyscy są tak fajni, młodzi, piękni i bogaci, aż na samym końcu lukrem opływa już nawet rama telewizora.
Polecam. Genialni aktorzy, nie ma co nawet komentować. Lekka, przyjemna i nie męcząca historia, zabarwiona humorem i tą angielską lekkością w kinie obyczajowym. A przede wszystkim Indie, w których to co drażni, tutaj rozczula i bawi.
Moja ocena: 7/10