Strony

czwartek, 29 listopada 2012

PREMIUM RUSH

Dziwne to, jak na film od David Koepp 'a. Naprawdę nieźle sobie radził w mystery i thriller'ach. Potem przyszedł czas na komedię. A teraz akcja. Hm... to dość zastanawiające odstępstwa.
PREMIUM RUSH to niewyszukana fabuła na policjanta w tarapatach, który próbując ratować swoją skórę wdaje się w pościg za rowerzystą. Ów rowerzysta pracuje dla firmy kurierskiej. Ma więc on za zadanie przewieźć pewną bardzo kosztowną przesyłkę z miejsca A do miejsca B. Ale zanim to zrobi wpadnie w kołowrotek zdarzeń, pościgów, wypadków tych poważnych i nawet zabawnych, itp.itd. W tego typu filmach dobro i tak wygrywa, więc sensacji nie ma co się spodziewać.
To z pewnością film dla miłośników rowerów :-) Pościgi robią wrażenie swoją oryginalnością to pewne. Jak długo żyję nie widziałam podobnego filmu, w którym mazda na prostej nie doścignie roweru. Najwyraźniej sporo przede mną.
Z pewnością jednak nie o realia tutaj chodzi, a o wrażenia. I te są, coby nie gadać. Ciekawe są też ujęcia. Momentami czułam się jak w dobrej grze na PS3, w której jest wiele opcji do wyboru i mam wybrać najlepszą. Problem w tym, że to nie ja podejmuję decyzję, a nasz bohater. To ciekawa dygresja wizualna, która urozmaica nam migające obrazki na ekranie. A akcji jest co niemiara. Cały czas jest ruch. Non-stop coś się dzieje. Wszędzie jest wszystkiego i wszystkich pełno. I o to chodzi w filmach akcji.
Nie jestem jednak zwolenniczką tak płaskiej fabuły. Bohaterowie są przewidywalni. Ich zachowania również. Jednak chylę czoło za uchwycenie meritum...to film szybki, z zawrotnym tempem, może nie wizjonerski, ale oryginalny. To najmocniejsze atuty. Niestety fabuła mnie razi, co nie zmienia faktu, że film jest niezły. A jak mam w nim jeszcze mojego ulubionego psychopatę dekady Michael Shannon'a, który jak zwykle był genialnym pojebem, to większe uchybienia przechodzą bokiem.
Moja ocena: 6/10


Ścieżka dźwiękowa jest równie szybka, jak sam film. Mottem przewodnim jest utwór THE WHO "Baba O'riley", ale mnie zaintrygował inny kawałek. Lubię LYKKE LI za genialny cover KINGS OF LEON, więc tutaj piosenka ze ścieżki filmowej. Rewelacyjny teledysk:

SUR MES LEVRES

Jak patrzę przez okno to mam ochotę utopić się w kałuży. Trzy dni szczania z nieba połączonego z nocą polarną i człowiek chce się udusić poduszką za każdym razem, jak dzwoni pieprzony budzik. Niestety tego stanu nie poprawił stary, ale bardzo dobry film Jacques Audiard'a.
Samotna, przygłucha kobieta na swej drodze spotyka zbira. Kobieta jest tak zdesperowana, tak głodna miłości, akceptacji, no i mężczyzny of coz, że nie przeszkadza jej bycie trampoliną do kariery "złodziejaszka". Kobieta ma pewną zdolność, czytania z ust, którą do swoich niecnych planów wykorzystuje ów mężczyzna. Poziom desperacji obojga jest tak wielki, że gdyby mógł wybuchnąć, rozsadziłby ekran. On - którego celem nadrzędnym to easy money i ona -  tak samotna, że gdyby samotność mogła wyć, wyłaby przez 24/7 niczym syrena alarmowa w trakcie nalotu bombowego. 
Smutny to film. Dwie kompletnie odrębne osoby, z różnych światów. Każdy z nich ma w tym "związku" interes, który chce urobić. Wszystko to podszyte egoizmem. Mimo, iż finalnie każdy osiąga swój zamierzony cel, nie wróżyłabym temu związkowi świetlanej przyszłości. To raczej związek tonącego z brzytwą. W najlepszym wypadku można się tylko pokaleczyć.
Audiard, po raz kolejny pokazał, jak wielkim artystą jest. Jego scenariusze są cholernie życiowe, bo to ludzkie dramaty z krwi i kości są, a nie jakieś wymyślone sagi o wampirach :-) Poza tym są one wyśmienicie zrealizowane. Nie znam filmu Audriard'a, który byłby nudny, jak flaki z olejem, a wiemy dobrze, że rewelacyjny scenariusz nie zawsze wróży rewelacyjnego filmu. Bez aktorów też nie byłoby tak wielkiej dawki emocji. Vincent Cassel i Emmanuelle Devos świetnie się uzupełniali. Oboje z dość kontrowersyjną urodą byli najlepszym wyborem, jaki można było podjąć przy wyborze aktorskim.
Jest to po prostu bardzo dobry dramat, pod każdym względem.
Moja ocena: 8/10


wtorek, 27 listopada 2012

THE IMPOSTER

Kiedy już myślisz, że już nie ma takiej rzeczy, która jest w stanie zwalić cię z nóg, zjawia się takie o to skromne filmidło i znów wraca myśl, że są takie rzeczy na świecie, które się filozofom nie śniły.
W 1994 roku w Teksasie ginie 13-letni chłopiec. Kiedy rodzina straciła już wszelką nadzieję, po trzech latach otrzymuje telefon, że syn się odnalazł ... w Hiszpanii. 
Rewelacyjny dokument. Bardzo dobrze, powoli i ciekawskim okiem obserwatora prowadzi nas przez historię tak zagmatwaną i niemożliwą, że oczy się otwierają coraz szerzej z każdą sekundą. Przede wszystkim kamera jest nad wyraz obiektywna. Znajduje się chłopak po trzech latach i kamera w to wierzy. Po czym powoli odkrywają się karty, które pokazują grubymi nićmi szytą mistyfikację. Powoli chłopak, który do tej pory uznawał się za uciekiniera, otwiera się i pokazuje, jak zepsutym, chorym człowiekiem jest. Przy tym wszystkim, niesamowicie przebiegłym i inteligentnym. Po drugiej stronie bieguna, mamy rodzinę zaginionego chłopca, która tak mocno wierzy w autentyczność znajdy, że albo ma coś okrutnego i mrocznego do ukrycia albo tak bardzo pragnie odzyskać ukochanego syna i brata, że nie ważne jakie środki zostaną podjęte, ważne że rodzina jest znów w komplecie, a świat wrócił do normy i ukochanego spokoju.
Ten film to genialny "case" dla rozważań psychologicznych. Jak zagmatwana i poplątana jest ludzka natura i do jakich kroków jest w stanie się posunąć, by zrealizować swoje pragnienia. I jak niewiele potrzeba, by ze zwykłej potrzeby akceptacji, wyrosło monstrum połykające wszysko wokół, po to tylko by zaspokoić swoje wybujałe ego.
Świetnie zrealizowany dokument. Naprawdę mocna historia i całkowicie otwarte zakończenie. Po tego typu klimatach człowiek zdaje sobie sprawę, że czasami nie jest bezpiecznie nawet we własnej skórze.
Moja ocena: 9/10


GRABBERS

To bardzo zgrabna komedia. Pastisz horrorów o potworach, od alienów po szczęki do gremlinów włącznie.
Żeby nie zdradzać fabuły, powiem tylko, że na ziemię spada tajemniczy stwór, który niczym wampir, żywi się krwią istot żywych.
Mogę powiedzieć, że z pewnością zabawny jest pomysł ostatecznego rozwiązania kwestii potwora z głębin. Z jednej strony absolutnie prostacki, z drugiej tak prosty, że aż ciężko na niego wpaść. Może całość nie zabija śmiechem, ale zarówno dialogi, jak i postaci mogą przywołać kilka, mocnych spazmów.
Polecam, jako irlandzką ciekawostkę na urozmaicenie.
Moja ocena: 6/10



poniedziałek, 26 listopada 2012

ILL MANORS

Ben Drew okazał się nie tylko dobrym aktorem, ale scenarzystą i reżyserem, kompozytorem i raperem. Stworzył jeden z lepszych projektów, całkowicie autorskich, jakie traktują o ciężkim życiu brytyjskiej ulicy.
Drew z pewnością czerpał inspirację z takich filmów, jak Kidulthood, czy Adulthood i najwyraźniej zainspirowany sukcesami Noel'a Clarke'a postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i przedstawić światu swoją wizję świata londyńskiej ulicy.
To rewelacyjnie napisany scenariusz i bardzo dobrze przedstawiony na wizji. Opowiada kilka historii wszelkiej maści gangsterów, prostytutek i narkomanów w sposób jasny i przejrzysty. Każda opowiadana historia dąży do momentu wspólnego, spajającego wszystkie te opowieści w jedną całość.
W sumie nie jest to nic odkrywczego. Podobną konstukcję fabuły realizuje od lat Alejandro González Iñárritu w swoich filmach. Jednak Drew w bardzo oryginalny sposób wprowadził tutaj element narracji. Dzięki niej obraz nabiera formę quasi hip-hop'ego musicalu. Poprzez melorecytację dowiadujemy się o przeszłości bohaterów. Wszystko to połączone w bardzo fajny i nowoczesny sposób. Rewelacyjny obraz i montaż połączony z muzyką, to super wypasiony teledysk, który jest spoiwem między przeszłością a teraźniejszości bohaterów, a jednocześnie przybliża widza do złożoności tych postaci.
Bardzo fajny film. Dzięki rewelacyjnej ścieżce dźwiękowej i oryginalnemu montażowi nie ma mowy o nudzie, a film ma prawie dwie godziny. Historie bohaterów też są opisane w bardzo realny sposób. Pełno w nich agresji i przemocy, tak charakterystycznej dla opisywanego świata. To bardzo mocny obraz, stworzony przez młodego człowieka, który z pewnością ma ogromny potencjał i talent. Bardzo liczę na to, że na tym jednym tytule nie poprzestanie i nie obrośnie w piórka, bo byłaby to wielka szkoda.
Moja ocena: 8/10


Kawałek, którego tekst to pigułka, tego wszystkiego co można zobaczyć w filmie (Plan B, to oczywiście pseudonim twórcy filmu) :



niedziela, 25 listopada 2012

LAY THE FAVORITE

Po prostu oczom nie wierzę, że autor takich klasyków, jak Niebezpieczne zwiazki , Przeboje i podboje , czy Królowa  ( a to tylko garstka ) stworzył tak przeciętny film. Chociaż w porównaniu z jego poprzednimi dokonaniami przeciętny, to mocno naciągnięte sformułowanie.
Nie wiem, czy jest to komedia, jak twierdzi autor, czy raczej słabiutkie romansidło. Obstawiałabym przy tym drugim, ale kłócić się nie będę. To opowieść o grupie hazardzistów, którzy zamiast męczyć jednorękiego bandytę, przepuszczają kasę na zakładach sportowych. Główna bohaterka grana przez kompletnie beznadziejną Rebeccę Hall, to głupiutkie dziewczę, które z wieśniaczego Texasu przybywa do Las Vegas w poszukiwaniu wymarzonej pracy .... kelnerki. Nie jest jednak bohaterka z SHOWGIRLS, która poćwiartowałaby własną matkę, za możliwość pokazywania cycków na scenie. To raczej bardzo naiwne dziewczę, które nieświadome swych możliwości, przepuszcza płynące z tego szanse przez palce. Jednak dzięki tandemowi Willis - Zeta Jones, szybko wraca na własne nogi, by spokojnie ułożyć sobie życie u boku ukochanego faceta. Totalna głupota, choć chwytliwa.
Nie dziwi mnie udział tak znanych nazwisk w tym projekcie. Pewnie nie jeden z nich liczył na ogromny sukces płynący z nazwiska reżysera. Nie pamiętam przykładu na większą wtopę, ale z pewnością jest to K2 holyłudzkiego łajna.
Może nie jest to film, który wyłączy się po 15 minutach, ale z pewnością jest to jeden z tych filmów, które oglądasz i zastanawiasz czy masz się śmiać, czy płakać. Ja do teraz nie mogę odpowiedzieć sobie na to nurtujące pytanie. Przed jednym mogę przestrzec, zamiast wydawać kasę na bilet do kina, lepiej je po prostu przeżreć w knajpie z dobrym jedzeniem :-). Przynajmniej nie będziemy żałować, że się nie zwróciło ;-)
Moja ocena: 4/10

 

sobota, 24 listopada 2012

FIRE WITH FIRE

Oglądanie filmów, które mają poniżej 6 na IMDB grozi samookaleczeniem. I czemóż ja sobie to robię ? :-) Zachodzę w głowę i nadal niczym mantra, tępy dźwięk w mojej głowie się powtarza: Bruce fakin Willis. Ech... no niestety jak ma się sentymenty, to nie ma potem zdziwienia, że spaghetti robione przez Bułgara smakuje, jak sznurowadła w keczupie rozcieńczonym octem.
Ten film teoretycznie miał być mega wypasionym filmem akcji, w którym jest jeden zajebiście groźny bandzior, tak groźny, że na swój widok w lustrze dostaje zawału. A potem są i policjanci, którzy mają z nim odwieczny problem, aż... trafiają na naocznego świadka zbrodni z naszym mega zbirem w roli głównej i sprawy zaczynają się komplikować. A dlaczego ? A bo zbir jest zbirowaty i nie lubi jak ma postronnych widzów w trakcie swoich niecnych występków, a poza tym musi udowodnić swoją zbirowatość potomnym, wybijając wszystko co z naszym widzem jest wspólnego.
Wszystko byłoby pięknie, gdyby za kamerą nie stanął koleś, którego dotychczasowe, kilkunastoletnie doświadczenie, to kręcenie podrzędnych seriali. Hmm.... i na tym chyba pozostał, bo ten film jest jednym, wielkim, fabularyzowanym serialem. Kiczowate sceny walki, jeszcze gorsze sceny pirotechniczne i masakryczne prowadzenie akcji. Wszystko to jak wspomniane wyżej spaghetti. Niby ma być dobre, ale w rękach nieudolnych amatorów, smakuje jak trawa przeżuta przez krowę.
Dobrze, że chociaż D'Onofrio, który ma doświadczenie w rolach psychopatów, oddał swoją postać profesjonalnie. Nawet Willis był nieprzeciętnie przeciętny. Jednak bez D'Onofrio byłby to kiczowaty teledysk z wypacykowanym i wyżelowanym gogusiem, jakim jest Duhamel.
Dziwny to projekt. Z jednej strony pojawiają się znakomite twarze, które mają sugerować wysoki poziom. Początek filmu, też intrygująco się zaczyna. Po to tylko, żeby przy końcówce wyszło szydło z worka, że pan Barrett powinien pozostać przy męczeniu kloca jakim jest serial MENTALISTA. Szkoda, bo mogło być zacnie.
Moja ocena: 4/10



EDEN

No i zamiast wyprawy do kina na nowe dzieło Wachowskich, wybrałam kanapę, komp i film. Jakoś trzygodzinny maraton lekko mnie przeraża, choć po tym seansie nie wiem, czy to był jednak taki dobry wybór.
Eden to nick dziewczyny, która zostaje porwana i sprzedana do wielkiego burdelu. Niby historia jakich wiele. Różni ją oparcie na faktach i chyba, mimo wszystko, zakończenie.
Główna bohaterka po latach esploatacji postanawia przejść na ciemną stronę mocy, by powoli stworzyć sobie możliwość ucieczki. To bardzo mądre posunięcie, które wymogło od bohaterki masę wyrzeczeń, wewnętrznej siły i wysiłku. A wszystko to wbrew sobie.
Nie będę jednak opiewać w peany tego filmu, bo brakowało mi w nim wiele. Brakowało mi odpowiedniej dozy emocji, agresji, czy przemocy, która jest tak powszechna w tego typu biznesie. Brakowało mi przede wszystkim przeżycia szoku. W zamian za to dostałam bardzo przewidywalną opowiastkę o dobrych i złych i o wyjątkowej sile przetrwania. 
To wszystko jednak za mało na dobry film, ale i za dużo by jednoznacznie stwierdzić, że jest on do dupy. A to z jednego powodu. Jakiś dziwnym zrządzeniem losu :-)) dałam się porwać tej historii. Było to filmidło w sam raz na sobotnią zapchaj dziurę. Nic więcej.
Moja ocena: 5/10


czwartek, 22 listopada 2012

DARK HORSE

Todd Solondz: I suppose I just wanted to see if I could make a movie without rape, paedophilia or masturbation. I always think it's important to challenge oneself.

Powyższa wypowiedź obrazuje to, co lubię najbardziej w filmach Solondz'a , zero kompromisów, cynizm i genialne oko obserwatora.
Ten film udowadnia, że Solondz ma jeszcze wiele do powiedzenia. Bałam się, że mocno odstąpi od swojego pesymistycznego, czarnego humoru, jaki znamy z Happiness , czy kultowego już Witajcie w domku dla lalek . Ten film jest dużo lepszy od Palindromy, czy Zycie z wojna w tle .
Można powiedzieć, że CZARNY KOŃ to Solondza wizja 40-letniego prawiczka. Bohater może nie ma jeszcze czterdziestki, ale z bohaterem Apatow'a łączy go wiele. Zamiłowanie do kolekcjonowania figurek, tandetny wystój wnętrz połączony z całkowitym bezguściem, co do ubioru. Jest kompletnie niedojrzały, maksymalnie zakompleksiony i absolutnie ma w dupie samodzielność, wychwalając pod niebiosa garnuszek mamusi. Nie ma pojęcia, jak nawiązać znajomości. Nie tylko z kobietami. Jest zupełnie odrażający. Do rangi olimpijskiej wyćwiczył umiejętność użalania się nad sobą, co sprawia, że jest znerwicowany i sfrustrowany. Wpada na kompletnie głupie pomysły, czego skutkiem są oświadczyny dziewczynie, którą poznał tydzień wcześniej na weselu. Zgodnie z zasadą każda potwora znajdzie swego amatora, wybranka naszego bohatera jest równie powalona, jak nie bardziej.
I tak to Solondz prowadzi nas przez historię przygnębiającą, a jednocześnie zabawną. Główny bohater swoją neurozą stał się parodią samego siebie. Z pewnością nie jest to postać, której będziemy żałować. Zarówno nasza para, jak ich rodziny to zwierciadło społeczeństwa, w którym żyją. Solondz po raz kolejny z bogatych i ułożonych przedmieść zamieszkałych przez amerykańską klasę średnią, za kłaki wyciąga przez okno samotnych frustratów i depresyjnych malkontentów. Daje po pysku przeciętniakom z wymalowanym uśmiechem na twarzy, jakby chciał im wykrzyczeć, możecie nas mamić, ale my i tak wiemy, co się kryje pod tą maską. Jednak bez tak wspaniałych aktorskich kreacji, ten efekt nie zostałby osiągnięty. Na pierwszy plan z pewnością wysuwa się beznamiętna twarz Christopher Walken'a. Rewelacyjnie zagrała też Selma Blair, jej Miranda jest tak depresyjna, że na jej widok można się pociąć. Również miłym zaskoczeniem jest udział Mia Farrow. Aczkolwiek, jej wyliftingowana twarz i związane z tym problemy z mimika negatywnie wpływają na jej kreację. Bez tej chemii byłoby znacznie lepiej.
Cieszę się, ponieważ po Haneke to jeden z moich ulubionych reżyserów, na którego filmy czekam z niecierpliwością. I na takie filmy warto czekać.
Moja ocena: 7/10


Oczywiście nie zapominamy o ścieżce dźwiękowej filmu. Solondz bardzo dba, by oprawa muzyczna była uzupełnieniem filmu i spoiwem z fabułą i bohaterami. I tak też jest tym razem. Przepełniony kiczem i popowym chłamem soundtrack jest kompletnym uzupełnieniem charakteru bohatera. O ! np. takie cudeńko :-)

 

środa, 21 listopada 2012

PERIFERIC

Cristian Mungiu dał się poznać jako autor rewelacyjnego 4 miesiace, 3 tygodnie i 2 dni.
Ukazał krótki obraz z życia studentki, która usilnie pragnie pozbyć się niechcianej ciąży. Podobnie jest i tutaj. To krótka historia kobiety, która osadzona w więzieniu za prostytucję, po latach wychodzi na wolność. Jest na tyle zdeterminowana by odciąć się od przeszłości, że planuje na stałe wyjechać z kraju. Zanim jednak to zrobi musi przebyć swoistą drogę przez piekło.
W porównaniu do 4 MIESIĄCE, 3 TYGODNIE I 2 DNI brakuje mi napięcia w filmie. Bohaterka powoli przechodzi przez kolejne etapy na swej drodze w sposób raczej mało rewolucyjny i wyprany z emocji. Brat, który generalnie nie wie po czyjej stronie stanąć siostry, czy żony. Były kochanek, który po latach okazuje się raczej bezpłciowym oszustem. I syn... no właśnie syn, który finalnie wystawi jej rachunek za wszystkie błędy przeszłości. Przyglądając się jednak tarapatom bohaterki odnoszę wrażenie, że reżyser dość chaotycznie przedstawił jej zmagania z powrotem do rzeczywistości. Cały czas brakowało mi wstrząsu i momentu katharsis. Nawet zakończenie wydało się potraktowane po macoszemu. Wkurzał mnie również wyraz twarzy Ana Ularu. Jednak nie można mieć pretensji do boga o krzywe nogi. Tak już jest i trzeba się z tym pogodzić. Choć trudno.
Mungiu po raz kolejny pokazał, że ma wielki talent do scenariuszy. Może nawet i do reżyserowania, jednak tym razem nie przekonamy się o tym, gdyż to nie on stanął za kamerą swojej historii. I może właśnie dlatego ten film jest dużo słabszy od wspomnianych 4 MIESIĘCY....
Moja ocena: 5/10


wtorek, 20 listopada 2012

END OF WATCH

Oj tak David Ayer zdecydowanie wie, jak robić filmy o glinach. Dzien próby (2001), czy Ciezkie czasy (2005) to filmy, których po prostu nie można pominąć. 
To kolejny fenomenalny scenariusz ukazujący ciężką robotę jaką musi odpękać policjant z LA. Od niańczenia bachorów, po gaszenie pożarów, do łapania największych skurwysynów, jakich ta ziemia na swym grzbiecie nosiła.
David Ayer ponownie udowadnia, że na czarnej robocie "psów" zna się najlepiej i że to on w tym temacie rozdaje karty w Hollywood. Podobnie, jak w jego filmie Królowie ulicy, czy  Ciezkie czasy mamy totalnie zafiksowanych na punkcie prawa policjantów, którzy są twardzi jak bulterier i Tommy Lee Jones w jednym :-). Taki dwupak nie do pobicia. Ayer poszedł jeszcze dalej, poprzez technikę found footage przenosi nas, jakby w realny świat gangsterskiej ulicy. Jesteśmy świadkami zarówno fabuły, jak i quasi dokumentu. Nie da się ukryć, że całość przemawia i to mocno. Ulice południowego LA są nieprzyjazne zarówno w dzień, jak i w nocy i z pewnością nigdy nie będą na liście postojowej wycieczek objazdowych.
Za co lubię filmy Ayer'a ? Za ten męski testosteron, za realistyczne scenariusze, za rewelacyjną ścieżkę dźwiękową w każdym jego filmie, no i aktorów. Kto się tam u niego nie przewijał, pełen ślinotok :-) Wszystkie jego filmy to zbiór genialnych męskich kreacji. Nikt nie zapomni Denzela w DNIU PRÓBY, a te jego bling bling do dziś świecą mi przed oczami. Ethan Hawke, Christian Bale, Keanu Reeves a teraz Gyllenhall. No czegóż chcieć więcej.
Dla mnie wizualna uczta. Razi momentami efekt trzęsącej się kamery. Nigdy nie byłam zwolenniczką stosowania techniki found footage w filmie fabularnym. Drażni mnie to niemiłosiernie. Na szczęście Ayer zna umiarkowanie i wie kiedy przestać. Bardzo dobrze jest tutaj wyskalowane napięcie. Wyznając zasadę, że nie znasz dnia ani godziny, a uśpienie widza sięga zenitu, nagle jest krach, po czym następuje gigantyczny zwrot akcji. Z pewnością nie można się nudzić.
Polecam ten, jak i poprzednie filmy Ayera, jako scenarzysty i reżysera. Naprawdę warto, nikt współcześnie nie kręci tak dobrych filmów o glinach, jak on.
Moja ocena: 8/10



W filmach Ayera nie może zabraknąć hip-hopu. Tu odkurzony kawałek Cam'Ron'a. 


MOONRISE KINGDOM

Dziwnym zbiegiem okoliczności po obejrzeniu nowego filmu Anderson'a w TV przyplątał się jego wcześniejszy film Podwodne zycie ze Stevem Zissou. I mimo charakterystycznego dla reżysera kadrowania i montażu, MOONRISE KINGDOM bardziej stylistycznie przypomina jego animację Fantastyczny Pan Lis. Przekoloryzowana scenografia, kamera podgląda bohaterów, niczym ciekawskie oko dziecka, no i charakterystyczne kadrowanie, jakby widz był na wycieczce w muzeum i z pomieszczenia do pomieszczenia przechodził, by zobaczyć nową ekspozycję. Wszystko to wzmaga uczucie oglądania filmu animowanego, niźli fabularnego.
Anderson genialnie odwzorował styl lat 60-tych. Z jednej strony to historia o młodzieńczej miłości, z drugiej opowieść o dorastaniu. Dorastaniu do podjęcia pewnych życiowych decyzji z punktu widzenia nie tylko dziecka, ale i dorosłego. Tutaj rewelacyjnie ukazany jest martwy związek pomiędzy bohaterami granymi przez Bill'a Murray'a i Frances McDormand. Wszystko to utrzymane w typowym dla filmów Andersona, absurdalnym poczuciu humoru.
Anderson wraz z Romanem Copolla, to ich drugi bodajże wspólny projekt, pokazują nam świat z dwóch perspektyw. Dziecka i dorosłego. I niestety mimo różnicy pokoleń, żaden z tych światów nie jest ani lekki ani przyjemny. I stwierdzenie, małe dziecko mały problem, w tym przypadku raczej bierze w łeb.
Anderson powoli zaczyna być reżyserem kultowym. Podobnie, jak na filmy Tarantino, zaczynamy czekać na jego nowe projekty ze zniecierpliwieniem. Może nie jestem wielką fanką filmów Wes'a , jednak oddaje mu wielki zmysł i talent, który wręcz wylewa się z ekranu. Posiada tak charakterystyczny styl, że nie sposób pomylić jego filmy z filmami innych artystów. Poza tym scenariusze, które tworzy, czy współtworzy są tak oryginalne, postaci tak kolorowe, że nawet jeśli stylistyka razi, to nie sposób oprzeć się ich urokowi.
Jest to z pewnością ciekawa jesienna propozycja. I zdecydowanie obowiązkowa pozycja każdego kinomana. Może nie jestem wielbicielką tego typu wizualizacji kinowej, stwierdzić muszę obiektywnie, że film jest po prostu dobry. Zarówno pod kątem oprawy, jak i wspaniałych kreacji aktorskich. Anderson, jak zwykle zadbał o każdy szczegół. Wszystko tu ze sobą współgra, scenografia, kostiumy, a nawet ścieżka dźwiękowa. Może nie jest to film do kina, ale jeśli nie ma się innej opcji, to warto się na ten film wybrać.
Moja ocena: 7/10


Anderson zadbał o każdy detal. Nawet muzyka odstaje od jego wcześniejszych realizacji znacząco. Jednak zaskoczyła mnie kompozycja, która przypomniała mi o pewnym programie z dzieciństwa, który bardzo lubiłam. Mam tu na myśli cykl koncertów „Young People’s Concerts”prowadzony przez Lonarda Bernstein'a.


niedziela, 18 listopada 2012

SINISTER

Historia trochę przypomina te od Steven'a King'a. Autor powieści o prawdziwych mordercach po 10 latach niemocy twórczej, przeprowadza się do domu, w którym wydarzyła się masakra, by napisać powieść swego życia. Bohater tak jest zaślepiony żądzą sławy, oklasków i masy pieniędzy, jakie mają popłynąć po napisaniu nowej książki, że nie zauważa niebezpieczeństwa z tego płynącego. To klasyczna opowieść ubrana w formę makabreski, o tym, jak to chciwość i pazerność prowadzi nas ku upadkowi.
Nie jest więc to wyszukana fabuła. Reżyser jednak tak umiejętnie utrzymał napięcie w filmie, że momentami jeżyły mi się włosy na głowie. Mało co mnie już dziwi, jednak chwilami było naprawdę upiornie. Może trochę sama postać czarnego bóstwa jest mało wyszukana. Można pokusić się o stwierdzenie, że nikt się nie wysilił zbytnio nad oprawą wizualną Bughuula, mimo to mroczny klimat filmu rewelacyjnie nadrabiał te braki.
To świetny thriller na późne wieczory. Miałabym problem ze snem. Szkoda tylko, że nie było premiery w halloween, pewnie sama okazja dodałaby filmowi smaczku.
Moja ocena: 6/10


Nie byłoby klimatu bez ścieżki dźwiękowej. To zdecydowanie najlepsze, co temu tytułowi mogło się trafić. Poniżej przedsmak - Boards of Canada:


EN KONGELIG AFFAERE

Historia romansu królowej duńskiej Karoliny Matyldy z lekarzem króla, postępowym Johannem Friedrichem Struenseem.
Akcja rozgrywa się w wieku Oświecenia, gdzie główną władzę nad państwem duńskim, jak psychicznie chorym królem, sprawował Kościół. Co się z tym wiązało nie trudno wywnioskować. Wieki Średnie w osiemnastowiecznej Danii się nie skończyły.
Jest to swoisty historyczny melodramat. Jednak to co nasuwa się i wychodzi na pierwszy plan po obejrzeniu filmu to fakt, że wśród rządzących priorytety i pewne zachowania nie zmieniły się do tej pory. Nepotyzm, despotyzm, a potrzeby społeczeństwa i dobro kraju zajmują ostatnie miejsce. Każdy musi znać swoje miejsce do dziobania, a wszelkie przejawy reform i zmian raczej spotykają się z gilotyną. I to lepiej szybko, niż reformatorska myśl zdąży zakiełkować.
To smutny obraz dziejów. Nie zmieniło się wiele i pewnie nie zmieni. Taka już ludzka, pazerna natura. Obraz mimo swej kilku wiecznej przeżytej historii jest bardzo uniwersalny.  
Reżyser zebrał również śmietankę duńskich aktorów. Oczywiście wspaniały Mads Mikkelsen, którego mogłabym oglądać non-stop. Ale i zdolny narybek dał się poznać ze swojej dobrej strony Alicia Vikander, Mikkel Boe Følsgaard, czy Cyron Melville.
Scenariusz może razić pewną oczywistością, jednak historia wymusza i ma swoje prawa. Wydaje mi się również, że sama postać Struensee'go została zbytnio wybielona, jak również ich dworski mezalians. Struensee jawi się tutaj, jako reformator idealista, dla którego dobro narodu jest dobrem nadrzędnym. Trundo mi w to wszystko jednak uwierzyć, karty historii trochę inaczej opisują tą postać, zwłaszcza że jego filmowa, biało-czarna natura nie mieści się w kategoriach realizmu, który jest szary, jak futro myszy. Całość jest jednak przyjemna i w przystępny sposób ułożona. Nie można się nudzić.
Moja ocena: 7/10




sobota, 17 listopada 2012

THE ODD LIFE OF TIMOTHY GREEN

Jeśli ktoś lubuje się w wyciskaczach łez, to jest to świetna propozycja. Ja jednak dziękuję, takie filmy są dla mnie tak absurdalne, że aż śmieszne.
Małżeństwo tak bardzo chce mieć dziecko, że składając listę życzeń i wyobrażeń o swoim potomku, wskrzesza chłopca made of leaves. Tak z liści. Oczywiście ma on tylko liście wrośnięte w nogi, poza tym to normalny homo sapiens. Niczym nasz rodzimy kosmita Stachursky wchłania energię słoneczną, zmienia kolor liści na jesień, by je na zimę zrzucić. TO NIE JEST KOMEDIA (a szkoda, potencjał wielki). Więc niech mnie nikt nie pyta o sens i logikę, ja jej nie widzę. Oczywiście nie obyło się bez wzniosłych haseł, typu jak inność jest dyskryminowana i jak rodzice mając generalnie przerost ambicji powinni zniżyć się do poziomu dziecka. Hm... te liście z pewnością pomogły mi zrozumieć wszystkie tajemnice ludzkości :-D.
Ten film jest dla mnie pomyłką. Myślę jednak, że na temat chęci posiadania dzieci przez pary, który mieć ich nie mogą, powstało już tyle filmów, że w chwili obecnej scenarzyści chwytają się już absurdów, by sprzedać swój produkt. Ja jednak tego cukierka nie kupuję, bo jedyne co widzę, to gówno.
Aż boję się myśleć, co w tym temacie będzie dalej. Może dziecko z łuskami, które na wigilię zamieni się w karpia. Jeśli ktoś ma jakieś propozycje, to chętnie je skolekcjonuję. Mnie poziom realizmu w tym filmie po prostu przerósł.
Moja ocena: 2/10 (+1 za rewelacyjną obsadę)


BUMCHOIWAUI JUNJAENG

Ciekawa, koreańska propozycja na kino gangsterskie. Film opowiada historię pewnego celnika, który przez przypadek wchodzi w interesy z gangsterami.
Wszystko byłoby jeszcze znośne, gdyby nie azjatyckie ciągoty do wydłużania filmów. Ponad dwie godziny to dla mnie w tym przypadku dużo za dużo. Nie ma tutaj wartkiej akcji. Gdzieniegdzie wkradają się sceny bijatyk pomiędzy grupami przestępczymi, ale generalnie jest to opowieść psychologiczna. W czasach, gdy Korea była mocno skorumpowana i kierowana przez ludzi, których interesy łączone były z mafią, nasi główni bohaterowie żyli, jak pączki w maśle. Reżyser przez ten świat prowadzi nas przez pryzmat dwóch bohaterów. Jeden z nich, to członek yakuza, dla którego honor i lojalność wobec "rodziny' jest nadrzędna, natomiast drugi bohater to typ cwaniaczka, oportunisty, którego dążenie do władzy i pieniędzy jest silniejsze niż jakiekolwiek wartości. Obraz ten sugeruje, że tacy ludzie, mimo braku kręgosłupa moralnego, całkiem nieźle radzą sobie w życiu. I najczęściej swoją obślizgłą przebiegłością i najgorszego typu cwaniactwem wygrywają, osiągając w życiu więcej, niż przeciętny człowiek. Problem w tym, żeby wiedzieć gdzie przenieść środek ciężkości, albo na słoik z wazeliną, albo na ciężką łopatę. W tym przypadku ciężka praca nie popłaca.
To przeciętny film, choć momentami zabawny. Myślę, że pewne zachowania mogą być ciekawostką dla Europejczyków. Z pewnością jednak ten film jest o jakieś 40 minut za długi.
Moja ocena: 6/10


piątek, 16 listopada 2012

LAWLESS

Nie jest chyba możliwe nie wspomnieć o Nick'u Cave, jako współautorze scenariusza. Odpowiada również za ścieżkę dźwiękową, co w tym przypadku raczej nie dziwi. Napisał scenariusz na podstawie książki, której historia faktycznie miała miejsce. Skoro życie pisze najlepsze scenariusze, a formą zajął się Cave, to o porażce mowy być nie może.
To rewelacyjne kino gangsterskie. Jedno z tych osadzonych w mrocznych czasach Wielkiego Kryzysu i prohibicji. W których spokojne, acz niekoniecznie zgodne z prawem, życie trójki braci zostaje zakłócone przez psychopatycznego stróża prawa.
To czasy w których legendy rosły jak grzyby po deszczu. Czasy public enemy number 1, wielkich mafiozów pokroju Al Capone i Chicago, które w latach 30-tych unikało się niczym syfilisu. To czasy okrutne, w których prawo stało po stronie tego, kto szybciej chwyci za rewolwer. Z naszej perspektywy możemy stwierdzić, że to kolorowe i ciekawe czasy. Z pewnością na ich podstawie powstało i powstanie jeszcze masa filmów.
Co wyróżnia ten spośród wielu. Na pewno nie Nick Cave, to tylko dodatek. To bohaterowie, postaci. Każda z nich to osobny film z kompletną fabułą. Nie ma nic lepszego w filmie, niż złożoność bohaterów. Tak jest i tutaj. Niczym jednak jest postać w filmie bez aktora, a z tak wyśmienitą obsadą trudno się do czegokolwiek przyczepić. Gdybym miała opisać najlepszą odegraną postać byłoby to dla mnie niemożliwe. Zarówno Hardy, jak i LaBeouf rewelacyjnie zagrali. To że Hardy zbombardował swoją obecnością Holywood już wiadomo. O wiele trudniej ma LeBeouf, który grając w blockbusterach raczej dorobił się plakietki mało znaczącego boy-toy. Tutaj jednak śmiało można oglądać jego starania wyjścia z kokonu małolata w postać dorosłego, świadomego mężczyzny. To stworzona rola dla niego i z pewnością nie przejdzie niezauważona. Nie można nie wspomnieć o roli Pearce'a. Charakteryzator powinien dostać Oscara. To jeden z tych bohaterów, którzy powinni dostać w łeb tuż po urodzeniu. Psychopata, cwaniak, który wszystkie swoje lęki i ukryte kompleksy schował za plecami władzy. Człowiek, którego niszczycielska siła jest mocniejsza od skutków huraganu. Niesie zniszczenie i sieje nienawiść. Są również perełki, Oldman w niewielkiej roli, no i Clarke, który więcej wyraża swoim wzrokiem niż słowami. Wymieniam głównie role męskie. Nie zapominam jednak o kobietach. Jednak postaci mężczyzn są tak mocne i ostre, że na ich tle kobiety wypadają jako piękne dodatki.
John Hillcoat (głównie znany z filmu Droga) nie po raz pierwszy współpracuje z Cave'm. Ich poprzedni, wspólny film Propozycja (2005) na tle LAWLESS stał się zalążkiem świetnego filmowego team'u. Choć schematy w obu filmach mogą być podobne, nie zmienia to faktu, że każdy z nich to zupełnie odrębna historia. Najwyraźniej obaj lubują się w mrocznych klimatach, okrucieństwie i obnażaniu zła w człowieku, które jest częścią jego natury. Wspaniale kontynuują rzeczywistość, która tak dobrze jest opisana w powieściach Cormack'a McCarthy'ego. 
Może nie jest to typowy film o gangsterze szturmującym nocą miasto, ale z pewnością jest to ciekawa propozycja dla tych, którym kino gangsterskie przypada do gustu.
Moja ocena: 8/10


Jako przedsmak kawałek ze ścieżki dźwiękowej.




środa, 14 listopada 2012

THE FORGIVENESS OF BLOOD

Joshua Marston to interesujący przykład reżysera, który śmiało przenosi problematykę swoich filmów poza granice USA. Jakby okiem turysty próbuje obiektywnie spojrzeć na życie w krajach, których przeciętny Amerykanin nie potrafi znaleźć na mapie, a i pewnie nie wie o ich istnieniu. Po rewelacyjnym Maria laski pelna , gdzie pięknie nakreślił problem biedoty w Kolumbii, po PRZEBACZENIE KRWI, w której bardzo ostro narysował absurdy życia w Albanii. 
Scenariusz i opowiedziana historia to kręgosłup, który mocna spina całość. Film generalnie jest mdły i monotonny. To bohaterowie i ich przeżycia trzymają całość w miarę przystępny sposób. Marston genialnie przedstawił absurd XV wiecznej albańskiej tradycji z młodością i chciwością życia. Poruszył masę wątków, które są tak istotne w naszym życiu. Egoizm i głupota kontra honor rodziny i poszanowanie tradycji. A wszystko ubrane we współczesność i młodość, która jest tak głodna doznań, że niekoniecznie ma poszanowanie do skostniałego systemu, który jest kulą u nogi, a nie zbiorem zasad moralnych.
Wspaniale przedstawiono postaci. W świecie tego filmu nie ma miejsca na odrębność. Świat islamu to świat twardych zasad. Jesteś z nami lub ciebie nie ma. Nie ma miejsca na półśrodki. Starszyzna to ludzie, których życie jest czarno-białe. To młodzież wprowadza odcienie szarości do ich życia, które są nie do przyjęcia. To również wspaniała alegoria życia, którego nie można skrępować. Życia, które ma swoje prawa, potrzeby i pragnienia. To nieokiełznane zwierzę. Jest jak Hydra, każda próba jej poskromienia może wrócić ze zdwojoną siłą.
Szkoda tylko, że tak dobry scenariusz został przyćmiony przez zbędne dłużyzny i monotonię. Nie pomogły również piękne lokacje. Trzeba przyznać, że Albania okiem Marstona, jest jak Prowansja w obrazach Van Gogha. Szkoda.. bo to zmarnowany potencjał na rewelacyjne kino.
Moja ocena: 6/10

DE ROUILLE ET D'OS

Nie widziałam jeszcze kiepskiego filmu wypuszczonego z rąk Jacques Audiard ( Prorok, W rytmie serca ). Fakt, że nie jest on częstym gościem w kinach, ale jak już coś zrobi... to po prostu jest dobre. 
Audiard nie jest też filmowcem schematycznym. Świadczyć o tym mogą kolejne filmy i poruszane w nim problemy. Nie ma sensu doszukiwać się kontunuacji w jego poprzednich filmach, ale z pewnością jest w nich pewna cecha wspólna. Tą cechę odczytuję, jako swoiste wyalienowanie bohaterów, ich inność, oryginalność, ucieczka przed odrzuceniem i samotnością.
Podobnie jest i w tym filmie. Cottilard to piękna kobieta, która ulega tragicznemu wypadkowi. Na swej drodze spotyka bohatera, granego przez Matthias Schoenaerts'a, któremu w życiu nie wychodzi za wiele. Samotnie wychowuje syna, brakuje mu stałej pracy i raczej nie garnie się do stabilizacji. To dwie postacie z różnych światów. Ułożona kobieta z kompletnie chaotycznym mężczyzną. 
I to właśnie ta dwójka stanowi trzon tego filmu. Ich wzajemne relacje i oddziaływania. Wzajemne szczucie, by ostatecznie odnaleźć wzajemną nić powiązań. Ona szukająca miłości i oparcia kontra on - nieodpowiedzialny, niepoukładany, szorstki w obyciu. Mimo tak odrębnych charakterów, zupełnie innego postrzegania świata i innych priorytetów, życie ostatecznie eliminuje wszystkie różnice. Na końcu tej drogi, potrzeba wsparcia i miłości staje się motorem nadrzędnym, swoistym klejem, magnesem, który finalnie łączy i spaja tę dwójkę.
To smutny film. Mimo pozytywnego zakończenia. Audiard tak przedstawił zmagania z kalectwem bohaterki, że człowiek zdaje sobie sprawę, że odmienność się nie opłaca. Albo jesteś skazany na samotność, albo na życie z takim samym "odszczepieńcem", jak ty. A każda próba przybliżenia się do "normalności" kończy się fiaskiem.
Całe to uczuciowe zagmatwanie rewelacyjnie oddali Marion Cotillard i Schoenaerts, który moim zdaniem powinien otrzymać Oscara w 2012 za Glowa byka (2011). Audiard stworzył genialne tło dla tej pary. Piękne zdjęcia i pulsująca muzyka wyśmienicie wkomponowała się w ich historię.
Z pewnością jest to pozycja obowiązkowa w tegorocznym kinie. Dziwi mnie, nie po raz pierwszy z resztą, że zabrakło jej w polskim kinie. Nie zdziwi mnie jednak, gdy pojawi się z rocznym opóźnieniem. Cóż... żyjemy w kraju, w którym jajko wyprzedza kurę.
Moja ocena: 8/10


No i koniecznie główny motyw muzyczny. Nie pomyślałabym, że można przy tej piosence nakręcić bardzo smutną scenę.



niedziela, 11 listopada 2012

KOTOKO

To mój pierwszy film Shin'ya Tsukamoto. Z pewnością sięgnę po jego wcześniejsze dokonania.
Wbrew temu co piszą, to nie jest horror. Absolutnie. To dramat psychologiczny o kobiecie, która albo przechodzi ciężką depresję po porodową, albo schizofrenię paranoidalną. Jakby nie patrzeć, ma nieźle poprzekładane w głowie. Można nawet dosadnie stwierdzić, że jest zdrowo pieprznięta.
Trudno opisać ten film jednym zdaniem. Z jednej strony realizacja wydaje się amatorska. Prowadzenie kamery z ręki, sprawia że momentami film jest mało wyraźny. Jednak nazwisko reżysera nie budzi wątpliwości co do profesjonalizmu. Po drugie fabuła. Nie da się ukryć, że bohaterka jest postacią niejednoznaczną. Można jej współczuć z racji odseparowania jej od ukochanego synka, z drugiej cieszyć się, bo tragedia wisi na włosku. Jednak wplecenie w taką dramaturgię formy musicalowej trochę trąci myszką. Jeśli jednak zajrzymy w biografię reżysera możemy śmiało stwierdzić, że Japończykom wiele uchodzi płazem. Tworzą rewelacyjne filmy i zajebiście oryginalne scenariusze. I śmiało można powiedzieć, że scenariusz KOTOKO jest oryginalny i całkowicie niebanalny.
Nie jest to jednak łatwy film w odbiorze. Mimo drażniącej kamery i amatorskiej formy montażu, jest coś co mnie intrygowało. Coś co nie pozwalało zatrzymać filmu i nacisnąć delete. Specyficzny magnes, który przyciągał do momentu pojawienia się napisów końcowych. Problem tkwi w tym, że trudno mi określić co tym magnesem kierowało. Może faktycznie historia bohaterki, może jej los, który jest uniwersalny i niezależny od szerokości geograficznej. Tak właściwie ta kobieta może żyć obok nas. A może właśnie ta chaotyczna forma, jaką utrzymał reżyser. Nie mam pojęcia. Z pewnością jest bardzo intrygujące kino.
Moja ocena: 6/10




piątek, 9 listopada 2012

THE SWEENEY

Nie oglądałam serialu z lat 70-tych, więc nie odniosę się do pierwowzoru. Na jego bowiem podstawie został nakręcony ten film. Myślę jednak, że byłoby to absolutnie zbędne porównanie.
Anglicy stworzyli rewelacyjne, sensacyjne kino akcji. Grupa policjantów ściga przestępców, więc fabuła jest oczywistą oczywistością. A jednak ... Nick Love z tak ogranej do granic możliwości tematyki potrafił wykrzesać pełną dynamiki i zwrotów akcji opowieść o policjantach i złoczyńcach.
Piękne zdjęcia połączone z rewelacyjnym montażem sprawiły, że sceny akcji po prostu rozwalały ekran. Panowie skutecznie oddali dramaturgię i powagę sytuacji.
Mimo tak oklepanej fabuły również postaci miały w sobie pewną zadziorność. Oczywiście policjanci to panowie z jajami, potrafiący wycisnąć z podejrzanego niejedną informację. Mają w głębokim poważaniu procedury, a męty społeczne niszczą bez zbędnych skrupułów.
Wszystko tutaj jest na miejscu. Ray Winstone pokazał odpowiednią klasę, nie pozostawiając złudzenia, co do swojego aktorskiego talentu. Świetnie odegrał brytyjską rolę Brudnego Harry'ego.
Przede wszystkim jest to przykład filmu, który udowadnia, że wytarte klisze niekoniecznie skazane są na porażkę. By to jednak osiągnąć trzeba posiadać wizję i ogromny talent. To ogromna umiejętność, aby z takiego wycierucha wykrzesać jeszcze życie. Love uczynił to rewelacyjnie. Mało tego, udowodnił że amerykanie nie mają wyłączności na kino akcji, za co mu chwała. 
Wszystko to sprawiło, że bardzo dobrze ten film odebrałam, bez bólu przez niego przebrnęłam, a to głównie za sprawą rewelacyjnego połączenia ścieżki dźwiękowej, montażu, no i przede wszystkim scenariusza.
Moja ocena: 8/10



THE COLD LIGHT OF DAY

Czasami zastanawiam się, czemu wyrządzam sobie taką krzywdę. Jeśli wszystkie znaki na ziemi i niebie mówią, że ten film to prawdopodobna porażka, to co mnie korci, by go oglądać. W tym przypadku odpowiedź jest prosta ... obsada.
Producenci musieli zdrowo posmarować, że takie gwiazdy, jak Willis, Weaver, Mavle, Zem, czy Meaney godzą się na udział w takim gównie. Tak, gównie, ponieważ okropnego smrodu po tym filmie nie mogę wywabić od godziny.
Bruce Willis gra agenta, która wpakował siebie i rodzinę w mega kłopoty. Rodzinę porywają terroryści, Willis ginie, a pokręconą sytuację musi rozwiązać syn bohatera. Jak widać Willis'a uśmiercono wcześnie, a Sigourney Weaver gra tak idiotyczną postać, że już po dwudziestu minutach nie ma na co patrzeć.
Coś potwornego. Jeszcze tak głupawych dialogów długo nie słyszałam. Scenarzysta najwyraźniej miał problemy językowe, ponieważ ograniczał się w większości do zdań prostych. Muzyka raniła moje uszy, niczym Kruger szorujący nożycami po tablicy. Postaci, fabuła, akcja, wszystko, po prostu wszystko było słabe, prostackie i beznadziejne. Jedynie kasa jaką wpakowano w ten film była widoczna. Jednak zamiast produkować takie chłamy mogliby wybudować studnie w Etiopii. Bóg by im w dzieciach wynagrodził, a tak muszę pastwić się nad tym ogromnym barachło, które zwą filmem akcji.
Moja ocena: 1/10 (choć to mniej niż zero)




czwartek, 8 listopada 2012

L'ENFANT D'EN HAUT

Cztery lata kazała nam czekać Ursula Meier, po nakręceniu rewelacyjnego Home (2008), na swój nowy film. I jakże ciekawa byłam tej pozycji. Czy będzie równie zabawna ? Kontrowersyjna ? Oryginalna ?
Wszystko to, co zachwyciło mnie w HOME, w tym filmie nie ma odzwierciedlenia. Nie jest komedia, wręcz przeciwnie. To film smutny i raczej dołujący. O młodej dziewczynie, która rodzi niechciane dziecko. Po latach, kilkunastoletni syn kradnie sprzęt w kurorcie narciarskim, by utrzymać siebie i matkę, którą nazywa swoją siostrą.
Czy jest zatem coś kontrowersyjnego i oryginalnego w tym filmie ? Niestety nie. Ani fabuła, ani sposób przedstawienia historii bohaterów nie zawierają w sobie nic nadzwyczaj oryginalnego. To raczej sztampowa historia o losie, trochę patologicznej rodziny. O trudach wczesnego macierzyństwa i generalnie o braku umiejętności brania odpowiedzialności za własne i czyjeś życie.
Szkoda. HOME był naprawdę zaskakującym filmem. Z genialnym pomysłem i jeszcze lepszą realizacją. Nadal uważam, że Meier potrafi kręcić ciekawe filmy. Ano dlatego, że mimo kliszy i sztampy, jaką jest ten film, było coś w nim co powodowało, że chce mi się jeszcze czekać na więcej. Więcej jednak nie oznaczało lepiej, ale też nie było znowu tak tragicznie. To po prostu niezły film z kompletnie niewykorzystanym potencjałem.
Moja ocena: 6/10


wtorek, 6 listopada 2012

CRIME D'AMOUR

To typowy kryminał biurowy potwierdzający zasadę, że pozory mylą. Wredna szefowa i z pozoru niewinna pracownica. Jedna manipuluje drugą, co prowadzi do niechybnej śmierci.
Nie jest to wyjątkowo oryginalny scenariusz. A i historia dość banalna. Jedni robią z tematu komedie (np. HORRIBLE BOSSES), inni tragedie. Mimo wszystko w takim wydaniu wolę komedie.
Póki co skusiłam się na tą pozycję ze względu na udział Kristin Scott Thomas. I nie zawiodłam się. Aktorka jest wyśmienita. W każdej roli doskonała. Szkoda, że to Francuzi potrafią wykorzystać jej talent. Z pewnością traci na tym kino światowe.
Przeciętniak, ale potrafi utrzymać w napięciu do końca. Swoją drogą przez cały czas zachodziłam w głowę, co to za intryga została skrzętnie uknuta.
Moja ocena: 6/10


poniedziałek, 5 listopada 2012

KILLER JOE

Ten film jest wielkim powrotem William Friedkin'a. O dziwo przeszedł przez świat praktycznie niezauważonym. Ta pozycja powinna być w kinie obowiązkowa.
Nie będę rozpisywać się nad fabułą, bo jest tak pogmatwana, jak gąszcze cmentarniane. Wyobraźmy sobie jednak Texas, rodzinkę z trailer park'u, która groszem nie śmierdzi. Żona się puszcza, mąż to niedomyty obwieś, córka idiotka, a syn debil do kwadratu. I ten ostatni wpada na genialny pomysł, by ukatrupić mamusię, która oszwabiła go z narkotyków. Zatrudnia lokalnego cwaniaczka, który po zabiciu matuli ma zostać opłacony z jej polisy. Jest to historia porypana, ale uwierzcie, to dopiero początek.
Genialny scenariusz. Rewelacyjna fabuła. Początek może trochę zmylić nasze zmysły, ale powoli... panowie zerwą nas z nóg, jak alarm przeciwpożarowy w środku nocy. Historia rozkręca się z upływem czasu zaskakując co chwila.
Autor scenariusza (Tracy Letts) wykreował rewelacyjne postaci. Podobnie jak w THE ANGELS' SHARE, tak i tutaj każdy bohater to swoiste indywiduum, które zasługuje na osobny film. Genialnie zagrał Matthew McConaughey. Taki psychol co to zabił własny cień. Panie będą ukontentowane widokiem golizny, a jest na co popatrzeć ;-)). Rewelacyjną kreację stworzył również Thomas Haden Church. Jego postać jest tak prymitywna, że aż mnie życie zabolało. Coś potwornego. Głupota zamknięta pod kopułą typowego amerykańskiego redneck'a, który w brudnej podkoszulce żłopie piwsko pierdząc w kanapę przy wtórze muzyki country. Miło było również ujrzeć, Gina Gershon. Jakże inną od wszystkich swoich poprzednich wcieleń. Szmat czasu odcisnął się na jej twarzy, a zwłaszcza skalpel chirurga. Pokazała jednak, że w tej branży ma jeszcze dużo do powiedzenia. Nie wspomnę już o całej reszcie, Temple, czy Hirsch. Cała piątka zagrała rewelacyjnie.
Ten film jest pełnym zaskoczeniem. Spodziewałam się kolejnego, typowego thrillera. A w zamian dostałam niezłą łamigłówkę przepełnioną dość niewybrednym, czarnym humorem. Są sceny i dialogi, które rozbawiły mnie do łez, mimo iż są dość brutalne. Rzadko udaje się reżyserowi przedstawić mocne sceny w taki sposób, by nie przyprawiały o mdłości. Friedkin wplótł tak dużo groteski w ten film, że naprawdę było to przyjemne przeżycie.
Dla ciekawskich dodam tylko, że KILLER JOE to sztuka teatralna wystawiana na Broadway'u w 1998. Jedną z głównych ról (zgadnij kogo ;-))) zagrał mój ulubiony psychol hollywood'u Michael Shannon. 
Moja ocena: 8/10




niedziela, 4 listopada 2012

DEADFALL

Thriller, w którym rodzeństwo po napadzie na kasyno próbuje uciec z łupem do Kanady. Po drodze czekam ich jednak rozłąka i niezła łapanka przygotowana przez policję.
To klasyczny thriller, w którym przestępca nie jest na tyle bezwzględny, by nie okazać choćby przebłysku ludzkich uczuć. Taki jest bohater grany przez Bana. To klasyczny potwór, który wyznaje zasady. Pierwsza z nich to opieka nad siostrą, druga to opieka nad niewinnymi, trzecia, jeśli jesteś posłuszny to przeżyjesz. Trzeba przyznać, że sam aktor nadał więcej głębi swojemu bohaterowi, niż mogłoby to wynikać ze scenariusza. Jak zwykle Bana jest boski, nawet z tą siwizną na skroniach ;-)).
Sam film klimatem przypomina FARGO. Zimne, śnieżne obrzeża północnej Ameryki. Trochę głupkowaci i chamscy policjanci oraz poczciwi mieszkańcy, których ciężka praca naznaczyła życiową mądrością. 
Nie jest to może zapierający dech w piersiach thriller. Akcja dość szybko zostaje rozwiązana, a widzowi pozostaje tylko śledzić kolejne mordercze zapędy bohatera. Trochę to zbyt oczywiste i przez to właśnie film traci wiele. 
To bardzo przeciętny thriller ze świetną obsadą aktorską.
Moja ocena: 5/10


TED

Seth MacFarlane stworzył genialnego bohatera. Pluszowy Stewie z FAMILY GUY jest rewelacyjny.
Moja gęba roześmiana była przez praktycznie cały film. Genialne dialogi, utrzymane w formie jaką lubię najbardziej. Cynizm wymieszany z nostalgią do czasów minionych. No i oczywiście to co lubię najbardziej, czyli kompletne wyjebanie na poprawność polityczną, czytaj hipokryzję :-)))
To znakomity film na początek dnia. Zaskoczył Wahlberg. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek widziałam go w roli komediowej, ale tu sprawdził się znakomicie.
Osobiście film drażni w samej końcówce. Ale humor nie opuszcza bohaterów do samego końca. Genialnie wskrzeszenia Flasha (boże zapomniałam o nim kompletnie), no i pedalskie wcielenie Reynolds'a zbiło mnie z nóg.
To znakomita komedia, która z pewnością każdego, komu choć trochę przypadł do gustu humor z FAMILY GUY.
Moja ocena: 9/10

sobota, 3 listopada 2012

LOOPER

Dużo czasu zabrało mi obejrzenie tego filmu. Nie wiem, czy usiedziałabym w kinie. Niestety akcja rozciąga się powoli. Trochę snuje. Momentami zbyt monotonna. Może jest to świadome zamierzenie autora, by wprowadzać widza powoli, szczegół po szczególe w dość zawiłą historię bohaterów. I to ona broni całego filmu.
Bardzo dobry scenariusz. Nie tylko oryginalny, ale też sensownie przełożony na język filmowy. Może męczyć niektórych wielowarstwowość, która jest znana chociażby z INCEPCJI, ale bez niej film straciłby swoją barwę. Podoba mi się powolne ujawnianie założeń. Jak w matrioszce, losy bohaterów są wykładane na stół, nabierają kolorytu, po to by na koniec ułożyć się w jedną spójną układankę. Trzeba przyznać, że scenarzysta odrobił zadania domowe na piątkę.
Ci, którzy liczą na efekciarstwo, mogą się zawieść. Nie będzie tutaj wizji świata rodem z chociażby ostatnio oglądanego TOTAL RECALL. To raczej lekko futurystyczny koncept. Nie ma to jednak większego znaczenia dla fabuły. Nie wizualizacje bowiem tworzą klimat filmu, a historia i jej bohaterowie.
Aktorzy zagrali bardzo dobrze. Oczywiście Willis niezmienne twardy jak skały Tartaru. Nie złamie go żadna przeciwność losu. Razi jedynie zmieniona komputerowo twarz Gordon-Levitt'a. Dla wielbicielek, niestety na niekorzyść. A szkoda, byłoby na kogo popatrzeć ;-))) Brakowało mi również szybkiego zniknięcia Dano. To tak cudowny aktor, że brak jego w dalszej części filmu był znaczący. Mógł wnieść o wiele więcej, niż w roli, która została mu powierzona. 
Najprawdopodobniej, a wszystkie znaki na ziemi i niebie na to wskazują, usnęłabym w kinie. Na szczęście przycisk pauzy skutecznie podniósł moją motywację, by konsekwencji stała się zadość, a film do końca obejrzany został. Szkoda tylko, że na dwie godziny seansu przez 80 minut mamy bleblanie. Na szczęście fabuła skutecznie się rozkręca, aż ostatecznie zrekompensuje niemiłe znużenie.
Moja ocena: 7/10

piątek, 2 listopada 2012

THE ANGELS' SHARE


Hm... moje przygody z Cabernet zaczęły się po obejrzeniu SIDEWAYS. Do sięgnięcia po Single Malt zainspirował mnie ostatnio oglądany dokument, a kropkę nad "i" postawił Loach. Mam nadzieję tylko, że nikt nie wpadnie na pomysł o kręceniu historii pędzenia bimbru, bo tego moja wątroba już nie wytrzyma :-)
A poważnie...uwielbiam nurt brytyjskiego realizmu w kinie. Nie ma chyba filmu w dorobku Loach'a, który by w choć najdrobniejszy sposób nie dotykał problemów szarej rzeczywistości bycia anglikiem. I tym razem jest podobnie. Loach przenosi nas do Szkocji, w której grupa rzezimieszków w ramach prac społecznych postanawia zarobić trochę extra kasy szmuglując Świętego Graala wielbicieli whiskey, czyli malt mill.
Najmocniejszą stroną tego filmu jest z pewnością scenariusz. Laverty poraz kolejny stworzył rewelacyjne oryginały społeczne. Postaci zasługują nie tylko na uwagę, ale każda z nich mogłaby być niesamowitą pożywką dla odrębnych historii filmowych. Natomiast sama historia jest na tyle lekka, że zamiast katować nas problemami życia w slumsach, mamy niepozbawioną humoru opowieść o próbach odzyskania samodzielności i wyrwania się z beznadziei życia.
Aktorzy to oczywiście grupa kolorowych naturszczyków. Wpasowali się w role idealnie i idealnie je odwzorowali. Odnosi się wrażenie, jakoby ta historia była ściągnięta z ich życiorysów. Pełen zestaw typów spod budki z piwem. Od kompletnych debili po bezzębnych cwaniaczków.
To absolutnie niezobowiązujące kino, pełne życiowego humoru, ogromnie kolorowych postaci i nadziei płynącej wprost z ludzi.
Moja ocena: 8/10

Muzyczny motyw przewodni :-)



THE WATCH

Zapowiadało się nieźle.
Świetna obsada. Nawet fabuła na pierwszy rzut oka rokowała zajebisty fun. No niestety. Nie tym razem.
Czterech znudzonych kolesi postanawia urozmacić sobie życie zakładając straż sąsiedzką w poszukiwaniu mordercy. Trochę na modłę filmu PAUL na swej drodze do kariery detektywistycznej napotykają kosmitę.
Było parę fajnych gagów. Motyw zabicia aliena krasnalem ogrodowym zwalił mnie z nóg. Dość oryginalne podejście, nie mówiąc o tym, że zabawne. Jednak niewiele takich perełek znalazło się w filmie. Nawet dialogi nie były super zabawne. Oczywiście nie obeszło się od mało wysmakowanych żartów, ale nawet te wydały się robione na siłę. A to dość dziwne, bowiem współautorem scenariusza jest nie kto inny, a sam Seth Rogen.
Podsumowując. Gdyby nie obsada, wyłączyłabym ten film po 15 minutach. Panowie dwoili się i troili na ekranie, by wzniecić we mnie okrzyk radości. Doceniam starania, dotrwałam do końca, ale cóż... z marnym skutkiem.
Moja ocena: 3/10

 

TOTAL RECALL

Uwielbiam Philip'a K.Dick'a, niestety jednak każda kolejna przeróbka opowiadania "Przypomnimy to panu hurtowo"  wydaje się być absolutną wariacją na temat i niewiele tu esencji pierwowzoru można znaleźć.
Ale mniejsza z tym.
Nie będę porównywać tego filmu do wersji Verhoeven'a z 1990, bo to lata świetlne całe, jeśli chodzi o technikę stosowaną w filmie, a i fabularnie te dwie pozycje, mimo konotacji, różnią się niemożliwie.
Czym jest zatem nowa wersja TOTAL RECALL ? 
To świetny, efekciarski, wizualnie wypasiony teledysk. Genialne wizualizacje dech zapierają. Budowa szkieletu dwóch światów Kolonii i UFB były zjawiskowe. Widać tutaj czerpanie z wzorców pierwowzoru, jak i chociażby BLADE RUNNER'a. Pod tym względem film jest genialny. Wspaniałe efekty połączone z dość wartko prowadzoną akcją nie pozostawiły złudzeń, co do wysokiej jakości filmu. 
Aktorzy zagrali bardzo przyzwoicie, więc i tutaj nie ma się czego przyczepić, no może poza zadziwiającą siłą anorektycznej Beckinsale, przy której umięśniona i wysportowana Biel wymiękała niczym kurczak przy Goliacie.
Minusem z pewnością jest fabuła. O ile różni się ona znacząco od pierwowzoru, o tyle pewne schematy są pozostawione. Podobnie zbudowani bohaterowie, no i clue akcji również zachowano. Odczuwam jednak pewne sprzężenie. Jeśli autorzy postanowili tak znacząco odróżnić się od wersji z 1990, to dlaczego pozostawiono schematy ? Myślę, że całkowite przebudowanie zarówno akcji, jak i bohaterów wyszłoby temu filmowi na dobre. A tak pozostaję w lekkiej jeździe schizofrenicznej, bo to ani remake filmu z 1990, ani ekranizacja opowiadania Dick'a. Ale tak to już z ekranizacjami opowiadań Dick'a jest, że każdy po nich orze, jak może, tworząc jakieś potworki, efemerydy, mutanty i tym podobne. Nie wiem, czy doczekam się wiernej ekranizacji jego dzieł, no może poza SCANNER DARKLY, ale póki co nowa wersja TOTAL RECALL niewiele ma z nią wspólnego. Z pewnością jednak jest to fajna, wizualna uczta, ale nic poza tym.
Moja ocena:  6/10