Na szczęście bozia wyposażyła mnie w nadmiar zdrowego rozsądku i w całej swej miłości do filmów Japonii mam jeszcze w sobie pewien imperatyw, który mówi mi, że nie powinnam się zachwycać czymkolwiek tylko dla zachowania status quo. I to jedna z niewielu twardych zasad, których się w życiu trzymam.
I powiem szczerze ten film jest tak słaby, że szlak mnie trafia i nie chce mi się nawet o nim pisać. Ponieważ w głowie kołacze mi się jedno pytanie, o którym zapomniał Kitano przystępując do tego filmu: po co ?????
Litości !!!!
Takeshi Kitano powtarza ten sam schemat, co we
Wscieklosc. Kilku bohaterów z poprzedniej części też się tutaj pojawia. Poza tym masa gangsterów. Odzianych elegancko. Wozi się czarnymi toyotami, w czarnych gajerach i czarnych okularach. Wygląda to bosko i robi się gorąco... ale to pozór. Są też przesiąknięci dwulicowością policjanci. Mściciele krzywd swych, którzy w przypływie nadmiaru honoru chcą pomścić krzywdy swoje i swych braci. Pojawia się również Kitano, jako bohater poprzedniej części. Ohtomo (zwany "Beat Takeshi" - beat my ass !) oczywiście to człowiek symbol. Czarny jeździec. Kosi krwawe żniwo. Karze złych i zepsutych, biorąc na swe barki ogromny ciężar odpowiedzialności za ból i cierpienie. Jednak ten przypływ moralności jest równie chwilowy, co mrugnięcie jego prawym oczkiem.
Problem w tym, że film jest kurewsko przegadany. Masakra. Nie da się tego oglądać. Kamera stoi w miejscu. Pokazuje siedzących, jak kury na grzędzie, bosów mafii, którzy nic nie robią tylko gdaczą przez bite dwie godziny. Wszyscy wyglądają jednakowo, bo wszyscy mają te same gajery. Nawet kanapy niewiele się różnią. I klepią tak w koło macieju, kto kogo i kiedy chce posunąć (o nie, seksu tu nie będzie, a popatrzyłoby się na te boskie tatuaże). Etapy rozgrywki między rodzinami mafijnymi są tak katorżniczo przewidywalne, że aż dziwi bierność przyszłych ofiar. Wiedząc kto jest następnym pionkiem w grze, aż się prosi by zamieszać w akcji. To już chyba zwie się logiką i umiejętnością wysuwania wniosków vel przewidywania. Najwyraźniej zabrakło jej Kitano.
To co podoba mi się przede wszystkim w poprzedniku, to wściekłość, agresja i krwawa zemsta. Czyli pełen doborowy skład japońskich filmów gore. Esencja, która pojawia się wyłącznie w tym kinie w sposób oryginalny, świeży i niczym nie zmącony. Cała reszta filmowych sobowtórów, to marne kopie, które albo są wygładzone na potrzeby małoletniego rynku, albo po prostu są tak słabe, że chce się wyć do księżyca w pełni. W AUTOREIJI: BIYONDO na krwawą jatkę (i tutaj to słowo użyte jest przesadnie) trzeba czekać półtorej godziny. Te półtorej godziny to oczywiście bleblanie na siedząco, leżąco, stojąco, w jakiej tylko formie chcemy. Niestety nawet, jak już przemęczymy to gadulstwo to otrzymujemy dwie sceny godne uwagi: jedna to przewiercanie czaszki wiertarką, a druga to ludzka tarcza do maszyny wyrzucającej piłki bejsbolowe z prędkością stu na godzinę prosto w czoło :-))
Czy warto czekać na te sceny ? Absolutnie nie. Proponuję sobie wyguglać. Pewnie są już na you tube. I to jedyne 3 minuty tego filmu godne uwagi. Reszta to poruta Panie Kitano. Albo się Pan zestarzał i rura Panu zmiękła. Albo ściera się Pan właśnie z przestojem twórczym. Oby skończyło się na przestoju, bo takiego pieprzenia o dupie maryni mam dość przez osiem godzin 5/7. Tanx, no tanx
Moja ocena: 2/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))