ONCE WERE WARRIORS aka TYLKO INSTYNKT, czyli kolejne kretyńskie polskie tłumaczenie.
Tematyka patologii i przemocy w rodzinie przyczepiła się do mnie jak rzep. Z drugiej strony świetnie się składa, ostatnio oglądane norweskie 90 MINUT patologii zostanie skonfrontowane z nowo zelandzkim klimatem przemocy w rodzinie.
Lee Tamahori należy raczej do reżyserów filmów z gatunku wściekli i szybcy i jeszcze bardziej zajebiści (Smierc nadejdzie jutro (2002) , Next (2007) ,
Sobowtór diabla). I powiem szczerze nawet to jego wywalanie na ekranie robi na mnie wrażenie. Te filmy w swoim gatunku są naprawdę dobre. Mając je więc na sumieniu, nie posiadałam się ze zdumienia oglądając ONCE WERE WARRIORS, ponieważ gatunkowo te filmy diametralnie się od siebie różnią.
Przede wszystkim nie ma tutaj wybuchowych zabawek, nikt nie lata po ścianach z giwerą w ręku i nikt nie udaje, że jest panem i twórcą świata. To film na wskroś ludzki, normalny i życiowy. Takie podwórko w dzielnicy, w której przekrój społeczeństwa jest tak wielki, że można znaleźć same ciekawe ludzkie perełki.
Rodzina Heke to można by zaryzykować stwierdzenie, margines społeczny. Pan Heke to dzieciorób, który za kołnierz nie wylewa, a w porywie ognistego temperamentu twarz żony traktuje, jak worek treningowy. Ma chłop krzepę trzeba przyznać. Masa mięśni, jeszcze więcej kompleksów i totalny nihilizm. Po części - najgorszy zestaw z możliwych. Do roboty się nie garnie, za to lubi się nieźle zabawić z kumplami. Dzieci... od dzieci jest żona. Generalnie to banda, według niego, rozpuszczonych bachorów, których życie musi zahartować. No więc "kochający" tatuś hartuje swoją gawiedź, jak może. Stopniowo doprowadzając do braku szacunku połączonego z nienawiścią.
Smutny to obraz rodziny. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że rola kobiety skupia się na cyklicznym robieniu facetowi dobrze (w końcu jest żoną więc swój obowiązek spełnić musi), wychowywaniu dzieci i zarabianiu na dom. Fakt, małżonka też do zadziornych należy. To typiara, która pochlać sobie lubi, a i jadaczkę ma niewyparzoną. Więc wióry lecą, gdy tylko ta parka jest w swoim pobliżu. A na końcu tego oryginalnego łańcucha pokarmowego są dzieci. Rozpiętość wiekowa znaczna. Są biernymi obserwatorami i gąbką wchłaniającą wszystkie złe emocje, które wiszą w powietrzu. Oczywiście, kiedyś one wypłynął i co się stanie... warto przekonać się samemu.
To bardzo brutalny film. Nie pod kątem fizycznym, tak jak to było w 90
MINUTACH. Tutaj raczej do głosu dochodzi siła psychiki i tortur na niej
stosowanych. Pranie mózgu, totalny zlew i system nakazowo-zakazowy. To
musi się źle skończyć. W pewnym momencie nastąpi kulminacja. Atmosfera
bowiem mocno się zagęszcza, aż w pewnym momencie standardowe mechanizmy
przestają działać.
Faceci w filmie to charaktery najgorsze z możliwych. Kompleksy, które związane z ich pochodzeniem, kulturą po latach kumulacji muszą znaleźć ujście. Różnie sobie z tym radzą. Jedni piorą drugich, albo chleją, albo generalnie robią co chcą, mając totalnie wylane na życie. I taka wszechogarniająca pijacka mentalność. Kumple to rodzina, są zajebiści, baby do garów i szacunek. Pijacki szacunek, który mówi szanuj kobiety kontrastowany ze starą maksymą "jak się baby nie bije to jej wątroba gnije". A że panowie fajnie wyglądają, kupa mięśni i pełne karki, więc powiem szczerze pod takie miotacze nie chciałabym wpaść.
Niestety kobiety są rodzajem przystawki dla panów. Mają generalnie robić dobrze i siedzieć cicho. Główna bohaterka, w przeciwieństwie do swego męża, to kobieta z wyżyn społecznych. Jest to główna kość niezgody w rodzinie. Popełniony przez nią mezalians mocno tkwi zadrą w sercu jej męża. W przeciwieństwie jednak do jednej z bohaterek 90 MINUT to kobieta z mocnym charakterem. Trochę przewrotnie ukazana w filmie. Kocha męża, ale to taka miłość powiązana z obawą. Obawa o swój los i dzieci. Kiedy większość życia jesteśmy zależni od drugiej osoby, w każdym względzie, tym finansowych i psychicznym, wizja życia w pojedynkę jest bardziej przerażająca od śmierci. Co ją jednak wyróżnia, to niesamowita determinacja i miłość do dzieci. Szkoda tylko, że pewne kwestie musiały zostać postawione na ostrzu noża, by nasza bohaterka mogła zrozumieć błędy jakie popełniła. Jednak na taką decyzję, nigdy nie jest za późno.
Bardzo fajny film. Film o kulturze, która jest nam równie obca, co orient. O ludziach mocno związanych ze swoją tradycją i jeszcze mocniej doświadczonych przez cywilizację. Możemy gdybać, gdzie leży źródło cierpień bohaterów. Może właśnie w brytyjskim kolonizowaniu autochtonów, może w ich marginalizowaniu, tak jak to miało miejsce w czasach apartheidu, a może po prostu jest to kwestia wychowania i płynących z tego konsekwencji. Jakby nie patrzeć finalnie mało kogo to obchodzi. Liczy się bowiem moment w którym potrafimy wykonać taki krok, by błędy przeszłości nigdy się nie powtórzyły.
Polecam. Film może razić amatorszczyzną, ale absolutnie nie wpływa to na ilość korzyści wyniesionych z opowiedzianej historii.
Moja ocena: 8/10
Niezły opis, tylko mam dwie uwagi. "Wściekli i szybcy" to raczej taki typowo chamski Hollywoodzki "cool" i zero realizmu. A w "Once Were Warriors" ten element popisów i zadymek był oparty na prawdziwych kompleksach niższości.
OdpowiedzUsuńAmatorszczyzną? Film miał dużo drobnych i dobrze dopracowanych szczegółów, np tradycyjny tatuaż "Moko" ale tylko na jednej połowie twarzy. W ten sposób najstarszy syn chciał pokazać że nie uznaje ojca, tylko mamę, ale w konfrontacji w pubie jego ojciec nawet nie zwrócił na to uwagi. Dzieci też nie wiedzieli co to był za stwór "Taniwha". W ten sposób film komentował o utracie kultury Maoryskiej.
Dodatkowym komentarzem politycznym było że Toot był tak uzależniony od papierosów że kolekcjonował niedopałki i sobie zapalał tuż po przebudzeniu się. Z marihuaną tego problemu nie miał.