O losie... nie cierpię pisać o filmach, o których jedyne co można powiedzieć, to ... marsz do kina/telepudła/kompa/etc...
Co można bowiem powiedzieć o filmie, który ma jedyny w swoim wymiarze niepowtarzalny klimat ? No nie wiem... postaram się żeby było na temat... bo mądrze z pewnością nie będzie.
Pewnie większość kojarzy
Jean-Pierre Jeunet za jego Delikatesy (1991) , a już z pewnością za film
Amelia (2001) . Na próżno tu jednak poszukiwać klimatu ze słodkiej, cukierkowej Amelii. To mroczny i przygnębiający obraz świata, który gdzieś tam wykiełkował w głowie Jeunet'a i Caro. I po prostu nie mogę uwierzyć, mimo całego mojego uwielbienia do Salvadora Dali, że umysł ludzki jest tak plastyczny. Wszystko jest przemyślane, każdy detal, każdy kadr, każdy przedmiot. Stroje, buty, fryzury.... masakra. Wszytko to nakłada się na niesamowicie mroczną aurę filmu. Utrzymany trochę w stylu noir, trochę steampunk. Mnie od razu do głowy przyszły klimaty z gry Bioshock, która nie zdziwiłabym się, gdyby czerpała masę wzorców z tego filmu.
Na osobną uwagę zasługuje scenografia. Klaustrofobia miejsc przyćmiona zielonkawą poświatą, jakby patrzeć na świat przez pryzmat butelki. Aline Bonetto współpracowała z Jeunet'em przy późniejszych jego produkcjach i prawdopodobnie dzięki tej współpracy klimatyczny nastrój jego filmów jest utrzymany. Również wprowadzenie Jean-Paut Gaultier'a było strzałem w dziesiątkę. Projektant znany ze swojej dość inwazyjnej ekscentryki genialnie wpasował się tutaj ze swoją wyobraźnią. Nie na darmo Besson wynajął go do swojego PIĄTEGO ELEMENTU. Wszystko to zlepione zostało soundtrackiem
Angelo Badalamenti. Powiem szczerze, oniryzm obrazu mocno nasuwał skojarzenia z filmami Lyncha. Jeunet wydaje się być jednak bardziej konkretny w swojej grze wyobraźni.
O grze aktorskiej nie ma sensu się rozwodzić... dziwi mnie tylko, że nikt naprawdę nie zwrócił uwagi na talent dramatyczny, nawet z kulawym francuskim :-), Ron'a Perlman'a.
Zaczęłam trochę od dupy strony... jednak nie sposób przebrnąć do opowieści, fabuły, nie nakreślając gęstego od emocji klimatu filmu. Momentami niczym w saunie na ekranie panował mrok i zaduch, który rozładowywały grające w filmie dzieci.
I tutaj zacząć można opowieść o bohaterach. Nie sposób ukryć, że są nimi dzieci. Porywane przez chorego wariata zwanego Krank, mającego jeszcze bardziej porytą rodzinkę. Karłowata żona, sklonowani "synowie", odizolowani od świata na platformie wiertniczej wśród pola morskich min. Dzieci mają służyć Krankowi jako swoisty lek na zgryzotę. Człowiek okrutny, pozbawiony czułości, dobroci, mieszkający sam ze sobą w swojej chorej wyobraźni. I tylko ucieczka w sen ma dać mu rozluźnienie. Problem w tym, że śnić nie może. I właśnie kontakt z dziećmi, ma zbliżyć go do tego co pierwotne, niczym nieskażone, czyste i niewinne. Ma dać mu poczucie człowieczeństwa, które zatracił w swoim szaleństwie.
Krank jest tylko marnym atomem wśród kolorytu postaci w filmie. Można by napisać o nich nie jeden esej. Jest on jednak jedyną, moim zdaniem, osobą, która spotyka się z kolosalnym niezrozumieniem. Zło ma przecież swoje źródło, z czegoś ono wynika, ma swój początek. Zło jest pierwotne. I dla mnie owo zło w filmie symbolizuje Krank. Cała reszta postaci to niesamowity dopełniacz jego wielce skomplikowanej natury.
Wczoraj czytałam genialny wywiad (tanx, you know who :-)) Żakowskiego z Lemem. Jestem z natury niedowiarkiem. Człowiekiem, który poszukuje dziury w całym, bo nie wierzę w przypadkowość zdarzeń. Ciąg przyczynowo-skutkowy mnie nakręca. I coś w tym filmie również jest, co ma przyczynę i skutek. Przyczyną może być Krank, skutkiem.... przyjaźń bohaterów, ukazanie bezinteresownej życzliwości w świecie, w którym takie emocje wymarły dawno dawno temu.
Ale wracając do Lema i do dzieci, bo do tego piję. W swoim wywiadzie
DRAPIEŻNA MAŁPA Lem ostro jedzie po naszej zwierzęcej naturze i zasłużenie. Jest tam jednak fragment, który w trakcie seansu notorycznie stukał mnie po głowie ...
"Słonimski miał rację, kiedy mówił półżartem, że ładnie byśmy wyglądali, gdyby dzieci miały tyle siły, co my, dorośli. Dzięki Bogu przez wiele lat mamy nad nimi fizyczną przewagę i zanim
dorosną, przeważnie zdążamy je wychować na tyle, żeby przyzwyczaiły się
hamować swoją agresję albo przynajmniej rozładowywać ją w sposób
stosunkowo niegroźny dla innych".
To wyrwane z kontekstu zdanie, ale w 100% wpasowuje się w film. Dzieci u Jeunet'a to jednostki wybitnie przystosowane do życia w trudnych warunkach. Mają siłę, determinację i odwagę, której brakuje dorosłym. I choć fizycznie wiele im do nich brakuje, psychiką przerastają ich na mile. Krank w jakiś swój własny chory sposób, próbuje okiełznać te wrzucone w drapieżny świat istoty. Żyje jednak w takich czasach, że Słonimskiego "żarcik" okazał się okrutnym chichotem losu. Suma summarum to dzieci przypieczętują los Krank'a. Jeunet na szczęście ukazał dzieci, mimo swojego "zdziczenia" jako słodkie, ponad swój wiek "dojrzałe" istoty. Dzięki temu widz nabiera do nich niesamowitej sympatii. Zwłaszcza, że narzucono im wiele znamion komicznych. Nie chcę jednak sobie wyobrażać, co by było, gdyby baśniowy świat Jeaunet'a i Caro okazał się absolutnie realnym.
Myślę, że jest to najlepszy film w dorobku reżysera. Jak wiele z niego czerpał w swoich kolejnych obrazach wiedzą ci, którzy oglądali choćby
Obcy: Przebudzenie, czy ostatnie jego filmowe dzieło
Bazyl. Czlowiek z kula w glowie.
Jedni mogą to uznać za przejaw geniuszu, drudzy za odcinanie kuponów. Jak zwał tak zwał, kij im w oko. Nie zmienia to faktu, że przy całym tym swoim kuponowatym geniuszu, jest on jednym z niewielu oryginałów, którego filmy nawet jeśli nie fabularnie, to wizualnie ryją głowę. Dlatego polecam ten tytuł, jak i pozostałe zarówno samego Jeunet'a, jak i te z Caro ... to przecież kultowe filmy już są.
Moja ocena: 8/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))