Klasyczny przypadek filmu, którego porażki tak bardzo się obawiałam, że przez prawie rok chowałam głowę w piasek przed konfrontacją. A wszystko z powodu mojej miłości do filmów Kim Ki-Duk'a i kina azjatyckiego in general.
I nie taki diabeł straszny, jak go malują, choć postać głównego bohatera może przysporzyć o gęsią skórkę, czy ewentualne emocjonalne odrętwienie. Moje podejście do nowego filmu Kim Ki-Duk'a wynika z dość kiepskich opinii, jakie miałam okazję przez ten długi czas przeczytać. Po części jestem w stanie je zrozumieć. Film jest kontrowersyjny. Sporo w nim symboliki i dłużyzn. Ale takie jest kino Kim Ki-Duk'a. Jeśli ktoś czeka na akcję, to musi czekać do końca. A gwarantowane pierdolnięcie w końcu nastąpi. Jego filmy są jak siorbanie chińskich nudli. Powoli wciągasz ten makaron, aż przy końcówce uchlapiesz sobie pyszczek i nos cały. Ale smak pozostaje genialny. I chce się więcej. Lubię te powolne budowanie akcji. Lubię tę niepokojącą monotonię, która leniwie, wręcz ślamazarnie przygotowuje widza do finalnej sceny. A te sceny w kinie azjatyckim zawsze kończą się przysłowiowym katharsis. I jeśli krew nie rzyga to emocjom co nie miara.
Kino azjatyckie to w głównej mierze przewijający się motyw zemsty. Znajdziemy go również w obrazach Kim Ki-Duk'a. Takich filmów, jak SAMARYTANKA, ODDECH, SEN przypominać pewnie nie muszę. A kto nie widział, niech nie zaczyna od PIETY, a niechaj mały rekonesans po twórczości reżysera poczyni. Bo warto. To przygotuje do odbioru tego filmu. I z pewnością pomoże w zrozumieniu.
Kim Ki - Duk w bardzo specyficzny sposób potrafi snuć historie o miłości. Są niebanalne i czasami porażają swoją formą. Tak miałam w przypadku WYSPY, PUSTEGO DOMU, TIME, czy ODDECH. Potrafi w subtelny sposób przemieszać miłość z zemstą, brutalność z łagodnością, piękno ze szpetotą. W PIECIE nie odchodzi od raz obranej drogi zbyt daleko. Jedynie miłość nabiera innego kolorytu.
Problem w tym, że naprawdę trudno opisywać ten film, nie spojlerując jednocześnie, a chciałabym tego uniknąć. To co bowiem wynika w końcowych scenach, jest momentem kluczowym dla opowiadanej historii.
Z pewnością Kim Ki - Duk stosuje w obrazie wiele symboliki. Od przypowieści biblijnych o synu marnotrawnym, do kompleksu Edypa, kończąc na tytułowej Piecie, czyli przewijającym się motywie miłosierdzia. Precyzyjnie buduje postać głównego bohatera. Zimnokrwistego i okrutnego mafijnego windykatora długów. Kosi on krwawe żniwo i niczym śmierć pojawia się, by wziąć to co nieuniknione. Gdzieś tam pod tą twardą skorupą kryje się jednak miękka powłoka, która umiejętnie pobudzana spowoduje istotną przemianę. I ta przemiana będzie jego nemezis. Nie bowiem śmierć jest cierpieniem, ale powolna droga ku niej.
To bardzo wymagający obraz i rzeczywiście nie każdemu może przypaść do gustu. Ta powolnie rozkręcająca się fabuła może nużyć. Pewne zwroty akcji mogą gorszyć. Wszystko ma jednak swoje uzasadnienie. Ja przynajmniej tak to widzę. Nie będę jednak nikogo przekonywać do mojej wizji. Kto generalnie lubi filmy Koreańczyka, powinien zadowolić się PIETĄ. Kto jednak miał problemy z odbiorem jego wcześniejszej twórczości, niech da sobie spokój.
Moja ocena: 7/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))