Strony

czwartek, 31 stycznia 2013

THE COLLECTION

Z drzemki nici...Zamiast wybrać sobie ckliwe romansidło, zamarzyły mi się strachy na lachy.

Nie oglądałam KOLEKCJONERA z 2009r. Podobno te dwie części są mocno ze sobą powiązane i to nie tylko za sprawą głównego bohatera. Ale żeby się o tym przekonać, trzeba obejrzeć dwa filmy. Póki co pozostanę na wersji aktualnej. Fabuła na szczęście jest tak ułożona, że bez pierwowzoru można śmiało się obejść.
Ale wracając.... THE COLLECTION to typowy slasher, gore, czy torture porn. Jak kto woli. Mogłabym się nawet pokusić o kategorię giallo, w końcu hotelik nie na darmo zwał się Argento :-) Bohater z poprzedniej części, uchodzi żywo swemu oprawcy. Jednak na nieszczęście tamten porywa córkę bogacza, który wynajmuje ekipę spod ciemnej gwiazdy, by córcię odbić z rąk mordercy. Nasz bohater ma przy tym służyć za przewodnika po labiryntach złowieszczego hotelu, który zowią ARGENTO. I tak się zaczyna podróż w mrok....
Film z realizatorskiego puntku widzenia jest niezły. Nie ma masakrujących oko, tandetnych efektów. Scena rzezi w klubie z kosiarki przypominającej noże z maszyny rolniczej była fackin' awsome. Długo nie widziałam takiej rzezi i przyznam szczerze, że już na tym etapie film się mógł skończyć. Zostałam usatysfakcjonowana. Niestety reżyser postanowił brnąć dalej w ciemne czeluście scenariusza i im dalej tym słabiej. Absurd scen typu otwieranie od wewnątrz skrzyni stanikiem, czy młócka złamaną ręką , przerastają moje zdolności percepcyjne. W horrorach jestem w stanie łyknąć wszystko, ale głupota wszędzie mnie razi. 
Aktorsko również nie obrodziło. Nie oczekiwałam znanych nazwisk na liście płac, ale chociaż jednostki z odrobiną kunsztu aktorskiego. Niestety żal... słabo. Strach na twarzach aktorów przypominał wyraz twarzy przed zjedzeniem przeterminowanego jogurtu. Nie dziwi mnie, że scena spod prysznica w PSYCHOZIE nadal ma taki oddźwięk, pomimo swojej czasowej dezaktualizacji. 
Cóż... nie można oczekiwać od tego typu filmów mega dramaturgii i oskarowych kreacji. Ma być szokująco, strasznie, krwawo, aż do groteski. I jeśli patrzeć na ten film tymi kategoriami, to autorom się udało. Dlatego chowam głęboko w potylicy sens i logikę, a pozostawiam wrażenia. A te były przyzwoite. Obrzydliwość niektórych scen, pełne zaskoczenie i ciekawe metody uśmiercania w pełni spełniły moje oczekiwania wobec tego filmu.
Moja ocena: 6/10


wtorek, 29 stycznia 2013

HITCHCOCK

Po obejrzeniu dwóch wariacji na temat Hitchcock'a THE GIRL i HITCHCOCK, muszę stwierdzić iż są to całkowicie odmienne, diametralnie różniące się obrazy. I nie mam tu na myśli wysokości budżetu :-)
Mało tego, te dwie wersje niewiele mają ze sobą wspólnego, nie licząc bohaterów. Wprawdzie dotyczą trochę innych etapów kariery reżysera, ale znowu nie tak odległych, by te różnice były tak znaczące.
HITCHOCK w porównaniu z THE GIRL wydaje się wygładzonym peanem ku chwale reżysera. Bohater ma swoje małe rysy, ale są one w stosunku do wersji HBO tak nieznaczące, że prawie niewidoczne. To słodki, starszy pan, z tendencją do objadania się i żłopania alkoholi, kiedy tylko najdzie go ochota. Trochę autorytarny, ale wyrozumiały. Kocha żonę i cicho podziwia piękne blondynki. 
I jak zatem HITCHCOCK ma się do THE GIRL ? 
Cóż w produkcji HBO, reżyser wypada jako cham, pan i władca wszelkiego stworzenia. Żona jest raczej cichym obserwatorem jego niecnych poczynań. Stoi u boku i obserwuje, świetnie zdając sobie sprawę na jakie niegodziwości stać jej małżonka. Przymyka oko i raczej cierpi w ukryciu, niż oficjalnie wchodzi w dysputy z genialnym mężem. W wersji Gervasi natomiast, Alma jest silną kobietą, dba o swoją niezależność. Jest świadoma swojej pozycji i talentu, a nader wszystko nie obawia się wywalić mężowi prosto z mostu, co o nim myśli.
Patrząc na te dwie produkcje widzę wszelkie różnice między kinem amerykańskim, a europejskim. W jednej wersji mamy bohatera, któremu złożono hołd i oddano cześć jego twórczości i talentowi. W drugiej natomiast, odarto króla z szat. Pokazano, że poza geniuszem, jest jeszcze człowiek, który jest słaby i chory. Hipokryzja przeciwstawia się rzeczywistości. Nie trzeba oczywiście fachowca, by odróżnić która z tych wersji jest amerykańska, a która europejska.
Zastanawia mnie również autentyczność tych opowieści. Biorąc pod uwagę tak wielką rozbieżność bohaterów obu tych wersji. Mając również na uwadze, że wersja HBO była nakręcona i opisana na podstawie faktycznych wywiadów z osobami pracującymi z Hitchcockiem, doznaję lekkiej schizofrenii. I pewnie, autorzy podeszli do widzów, jak do lunatyków. To wy wybierzcie sobie prawdę, która wam bardziej odpowiada i z którą wam wygodniej.
No cóż... mnie bardziej odpowiada prawda w wersji HBO. Nie da się ukryć, że obie główne role męskie zagrane przez Anthony Hopkins i Toby Jones 'a są genialne. Z racji scenariusza oczywiście różnią się od siebie, ale zachowują znaną wszystkim pozę i manierę. Na korzyść HITCHOCK'a z pewnością wypada rola Almy, żony reżysera, granej przez Helen Mirren. W przeciwieństwie do Imelda Staunton, jej rola była znacznie bardziej rozbudowana, dzięki czemu miała pełne pole do popisu. Szkoda, ponieważ Staunton jest równie wielką aktorką i mogła ze swojej wersji Almy uczynić majstersztyk. Niestety scenarzyści nie dopisali.
HITCHOCK to przede wszystkim rzetelny film. Pod kątem realizacji, aktorskim nie ma rysy na szkle. Nie porywa wprawdzie, ale przyjemnie się całość ogląda. Mimo to bardziej ujęła mnie propozycja HBO. Może dlatego, że ich Hitchcock, nie jest tak mdły i przewidywalny. W THE GIRL jego postać jest bardziej złożona i rozbudowana, dzięki czemu ciekawsza i bardziej poruszająca.
Moja ocena: 6/10


poniedziałek, 28 stycznia 2013

THE GIRL

Rzadko oglądam filmy w TV, nie licząc dokumentalnych, ponieważ naprawdę niewiele ma ona do zaoferowania. Jednak, gdy w ramówce pojawiają się telewizyjne produkcje HBO, to od pewnego czasu ta zasada nie obowiązuje.
HBO kilkakrotnie udowodniło, że mając wysoki budżet, renomę i niezłe pomysły można nakręcić film telewizyjny, który niczym nie ustępuje produkcjom wysokobudżetowym-kinowym. Zatrudniają rewelacyjnych fachowców i coraz częściej w tych produkcjach można spotkać samą śmietankę aktorską. I tak jest tym razem.
Świetnie się również składa, że niedługo do kin wchodzi Hitchcock z Anthony Hopkins 'em. Jest to więc jakby preludium do, mam nadzieję, solidnej psycho-dramy. Jestem bardzo ciekawa wersji Sacha Gervasi, który w swojej wersji Hitchcocka położył nacisk na relacje małżeńskie reżysera. Nawiasem mówiąc, w wersji HBO, stanowią one uzasadnienie i przyczynę "skoków w bok" Hitchcock'a.
Wersja HBO opowiada o "relacjach" między Hitchcock'iem, a odtwórczynią głównych ról w filmach Ptaki (1963) i Marnie (1964), Tippi Hedren. Hitchcock, został ukazany, jako samotny, zakompleksiony mężczyzna, który za wszelką cenę chce miłości. Tą miłość jednak, zdobywa w dość, absurdalny dla normalnego człowieka sposób. Poprzez osaczenie, uzależnienie i psychiczne wyniszczenie obiektu swych westchnień, który powoli staje się jego ofiarą.
Rewelacyjna rola Toby Jones 'a. Brawa za charakteryzację. Jego wersja Hitchcock'a jest bardzo autentyczna. Muszę przyznać, że pozytywnie zadziwiła mnie Sienna Miller, którą do tej pory traktowałam, jako głupawą lalkę. Oczywiście HBO zadbało również o znakomitą obsadę w drugim planie - Imelda Staunton, jako żona reżysera, czy poniżana sekretarka, grana przez  Penelope Wilton.
Obraz HBO, z pewnością nie przysporzy zwolenników Hitchcock'owi jako człowiekowi. Nie zmieni to jednak faktu, jak znakomitym mistrzem suspensu jest. PTAKI, były pierwszym przeze mnie oglądanym "horrorem" w latach 80-tych. Wywarł na mnie ogromne wrażenie, zresztą takie jakie chciał sam autor. Do dzisiaj nie darzę sympatią chmar ptaszorów i to niestety zawdzięczam Hitchcock'owi. Z pewnością poprzez szokowanie osiągnął swój cel. 
Mówi się, że geniusze, to ludzie samotni, nielubiani, egocentrycy i jednostki autorytarne. Jeśli to prawda, to Hitchcock zdecydowanie geniuszem jest, a sam film rewelacyjnie to zobrazował.
Moja ocena: 8/10
 













niedziela, 27 stycznia 2013

HASTA LA VISTA

To belgijski odpowiednik amerykańskiego THE SESSIONS.
Trzech niepełnosprawnych wyrusza w podróż życia. Celem jest hiszpański burdel i seks po raz pierwszy w życiu. Oczywiście wyjazd ten odmieni ich życie, ale ... to już trzeba zobaczyć.
W przeciwieństwie do THE SESSIONS, nikt nie musiał walać się po ekranie z gołą dupą, by uzmysłowić widzowi problemy seksualne ludzi niepełnosprawnych. Reżyser wraz ze scenarzystami w lekki, ciepły i zabawny sposób uczą widza patrzeć na świat oczami chorych. Nikt nachalnie nie zostaje wpuszczany do łóżka wraz inwalidą. Wszystko jest stonowane, lekkie i bez przesadyzmu.
Może nie jest to film najwyższych lotów. Może nie ma wybujałego budżetu z obsadą gwiazdorską. Ale bardziej do mnie przemawia ta forma, niż napompowane frazesy z THE SESSIONS.
Moja ocena: 5/10



WER WENN NICHT WIR

Andres Veiel specjalizuje się głównie w filmach dokumentalnych. Nie dziwi więc, że ten tytuł bardzo przypomina fabularny dokument o życiu przywódczyni RAF Gudrun Ensslin (kochance Baader'a) i pisarzu Bernwardzie Vesper (synu pisarza i nazisty).
JEŚLI NIE MY TO KTO ?, to jakby preludium do filmu Baader-Meinhof (2008). Poznajemy powstawanie ruchu rewolucyjnego w Niemczech, skąd biorą się chore ideologie, nierozliczone krzywdy wojenne, traumy z dzieciństwa i próba rozliczenia win rodziców przez własne dzieci. To obraz Niemiec powojennych. Jakiś czas temu w TVP oglądałam świetny dokument o dzieciach nazistów. I to tych "z górnej półki". Opowiadali o tzw.zmowie milczenia, jaka była w domu. O surowym wychowaniu. O poczuciu winy za ideologie rodziców. Generalnie o całym syfie, który wynieśli z domu, a za który nieodpowiadali. Poniekąd i film Veiel'a mówi właśnie o tym problemie. Wyrastający z powojennych Niemiec radykalizm wśród młodych jest jakby pośrednią konsekwencją nierozliczonych krzywd powojennych i powszechnego społecznego milczenia na temat hitleryzmu. Z jednej strony wiedza o takim psychicznym obciążeniu może usprawiedliwiać członków RAF. Ale z drugiej strony nic nie powinno usprawiedliwiać nawet uzasadnionego terroryzmu, jeżeli takowy w ogóle istnieje. Jak w sumie można racjonalnie podchodzić do twierdzenia członków Czarnych Panter „chcesz nam pomóc zabij swoich rodziców a potem siebie, będzie kilku białych mniej” ?
Veiel oprócz całej tej otoczki polityczno-demagogicznej pokazuje bohaterów, jako jednostki, które mimo chęci "uzdrowienia" świata spod imperialistycznego jarzma, kompletnie nie radzą sobie z własnym życiem. Chore relacje partnerskie, nieudane związki, zerwanie więzów rodzinnych. Wszystko to potęguje fakt, że ci ludzie są strasznie zagubieni i nie radzą sobie w świecie, który tak usilnie próbują zrewolucjonizować. Co poniekąd tłumaczy stwierdzenie, że rewolucja zjada swoje dzieci.
Ciekawy film, ale pod kontem dokumentalnym, mimo że nie jest to dokument. I jeśli kogoś interesuje historia powstawania ruchu narodowowyzwoleńczego w powojennych Niemczech, to jest to z pewnością ciekawy tytuł.
Moja ocena: 6/10




piątek, 25 stycznia 2013

SIDE BY SIDE

Ciekawy dokument o rozwoju kinematografii na przestrzeni lat.
Keanu Reeves spotyka się ze znanymi reżyserami, operatorami i specami od montażu, by porozmawiać o kierunku w jakim zmierza współczesne kino. Od celuloidu, poprzez cyfrówkę, aż do 3 D. Przedstawia rozwój technik CGI, czy DI. Pyta również o przyszłość tradycyjnych form kręcenia filmów. Czy kamery cyfrowe wyprą rynek analogowy ? Czy jesteśmy nań skazani ?
Bardzo przyjemnie słucha się mądrości wynikających z doświadczenia największych z największych kina. Nie jest to bełkot, tylko szczere rozważania o możliwościach kina, oczekiwaniach reżyserów i operatorów oraz o zagrożeniach płynących z dygitalizacji kina.
To bardzo ciekawa propozycja dla tych, których interesuje kino od poszewki.
Moja ocena: 7/10


czwartek, 24 stycznia 2013

WRONG

Film o o krwiożerczej oponie, która rozsadza głowy mocami psychokinetycznymi, zgniata wszystko po drodze, po czym reinkarnuje się w tricykl był w swoim absurdzie naprawdę zabawny. Nowego filmu Quentin Dupieux absolutnie nie kupuję.
Odnoszę wrażenie jakby RUBBER od WRONG dzieliły lata świetlne. WRONG jest dla mnie pozbawiony tej świeżości z RUBBER, na rzecz wyimaginowanego, absurdalnego świata. Świata, który mnie nie bawi i którego nie rozumiem. 
Ten film do mnie absolutnie nie przemawia. Wręcz śpię na nim, jak suseł. A szkoda wielka, ponieważ mając na względzie RUBBER miałam ogromną nadzieję, na mega wypasiony, zabawny autentyk. A dostałam przegadany bełkot o niczym.
Moja ocena: 1/10


THE DETAILS

Czasami zastanawiam się po jakiego grzyba oglądam filmy, które są po prostu tak przeciętnie przeciętne, że autentycznie nie ma o czym mówić, a co dopiero pisać ?
Tak jest w tym przypadku. Nie ukrywam, że skusiła mnie obsada. I ta oczywiście nie zawiodła. Rewelacyjna, genialna Laura Linney, która zagrała kopniętą nimfomankę o ciągotach macierzyńskich. Banks również dopisała, choć się nie popisała. No i Mr. Superman Maguire w swojej gamoniowatości idealnie wpasował się w rolę kapciowatego męża, któremu się z nudów we łbie kotłuje. Mocna obsada była również w drugim planie. Jednak okazał się tak niewykorzystany, że w zasadzie drugi plan stał się dziesiątym.
To bardzo przeciętna komedia o kryzysie małżeńskim i totalnym galimatiasie, jaki wprowadza do swojego życia główny bohater. A to tylko z tego powodu, że żona nie chce mu "dać".
Niestety nie jest to pierwszy film, w którym panowie z braku witaminy "S" dostają pierdolca. Ten się niczym od innych nie różni. A cała ta otoczka samarytańska u bohatera miała chyba być oryginalnym wtrętem. Niestety wyszła z tego buła maślana. Początek wydawał się jeszcze wielce obiecujący. Jednak im dalej w las, tym więcej drzew i to chyba zobaczył reżyser, bo nie bardzo znalazł pomysły, by ten film rozbujać. Momentami nawet wiało nudą.
A tak w ogóle, na marginesie i w ogóle :-) jest to jedna z tych propozycji, które się powinno oglądać, jak już nic innego nie ma na podorędziu.
Moja ocena: 5/10 (a to tylko i wyłącznie za kolorową postać,  którą grała Linney i za jej kreację)


wtorek, 22 stycznia 2013

BROKEN

Nowy rok zadziwia swoimi filmowymi propozycjami. A kolejną niespodzianką jest właśnie BROKEN.
Rewelacyjna, ciepła, zabawna opowieść o chorej dziewczynce i świecie, w którym żyje. Ten film przypomina mi wszystko, co najlepsze w kinie brytyjskim. Przedmieścia, kolorowe, niewybredne sąsiedztwo, a przede wszystkich bardzo ludzkie charaktery z ich najnormalniejszymi w świecie problemami. Wszystko naturalne, niewymuszone i nienapompowane komercyjną papką.
Z jednej strony to tragiczny obraz. Jednak rewelacyjnie przeciwstawia się mu dobroć, która płynie z bohaterki. Jej dziecięca naiwność i niesamowita wola poznania świata. Żyje w dość okrutnym świecie. Zdominowana przez chorobę, naiwnie wierzy, że dobro i odwaga zwalczy wszelkie zło.
Rufus Norris z tej pozornej historii uczynił znakomite audio-wizualne kino. Niecodzienne kadry przemieszane oryginalną ścieżką dźwiękową. Wszystko ze sobą bardzo spasowane. Tam, gdzie ma być zabawnie jest zabawnie, a tam gdzie tragicznie jest dramat. Nie ma uczucia, że autor sili się na sztukę. Ona sama mu z rąk wypada.
To konieczna pozycja w tegorocznym zestawieniu filmowym. To prosta opowieść o przyczynach i skutkach ludzkich zachowań. O tym co dobre i złe w człowieku. Opowieść, która mimo swego ciężaru przykuwa uwagę. Na szczęście dzięki wprowadzeniu "kolorowych" postaci i nadaniu im specyficznego, angielskiego humoru, historia wypada lekko i nie przytłacza. 
Szczególnie ucieszyłam się z obsady aktorskiej. Cillian Murphy, Tim Roth - widzieć ich obu razem, to bardzo przyjemne przeżycie. Zwłaszcza Roth, który jakoś mało widoczny jest ostatnio na dużym ekranie. Obaj jednak byli rewelacyjni.  
W tym roku zachwyciły mnie dwie, wysoko budżetowe produkcje amerykańskie SILVER LININGS PLAYBOOK oraz DJANGO UNCHAINED. Cieszę się więc tym bardziej, że teraz do tej dwójki mogę dorzucić kino europejskie, zwłaszcza niskobudżetowe. To film, który wyjątkowo tchnie oryginalnością i świeżym powietrzem :-)
Moja ocena: 9/10


Propozycja muzyczna. Bardzo sympatyczny głos w wykonaniu odtwórczyni głównej roli.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

PEOPLE LIKE US

Może nie jestem fanką dramatów rodzinnych, zwłaszcza tych o powrotach do stron rodzinnych. Gdzie po latach upokarzania nagle odnajdujesz swoją drogę życiową, bo nadspodziewanie niespodziewanie wszyscy wokół doznają niebiańskiego olśnienia i kompletnie się zmieniają. Na lepsze oczywiście :-) A to jeden z tego typu filmów.
Syn marnotrawny, po latach banicji wraca na pogrzeb ojca do domu. Znienawidzony przez syna ojciec w ramach spadku wręcza mu kupę szmalu i wiadomość, że ma ją oddać przybranej siostrze. Oczywiście szoku człowieka opisać się nie da, zwłaszcza że o istnieniu jej nie miał pojęcia.
To bardzo przeciętny film. Nie urzeka ścieżką dźwiękową, choć się prosi. Historia też bardzo przeciętna, a przynajmniej nie wnosi nic nowego w temacie "filmów o powrotach do domu". I choć aktorsko obrodziło, to i tak bez większego szału.
To takie ładne, zgrabne filmidło, które chwyci za serce. Albo jak kto woli rozgrzeje emocjonalnie w te mroźne wieczory ;-))) Można popatrzeć, ale niekoniecznie warto.
Moja ocena: 5/10


niedziela, 20 stycznia 2013

KLIP

Czy można stworzyć film głupszy od GALERIANEK. Najwyraźniej tak, bo na dowód mamy właśnie jego serbski odpowiednik.
Nic dodać, nic ująć, to prosta historia nastolatki puszczającej się na lewo i prawo, bez opamiętania. Chociaż słowo historia, to za dużo. To bardziej zlepek obrazów z życia słodkiej, serbskiej młodzieży. Ich produktywnego spędzania czasu na żłopaniu, ćpaniu i obijaniu się od ścian. O ich wspaniałych relacjach koleżeńskich polegających generalnie na werbalizowaniu słodkich zwrotów do siebie, typu: ty cipo, ty chuju, spierdalaj lub wal się. Na pogłębianiu wiedzy w zakresie telefonii mobilnej, czyli kręceniu filmików z masturbacji, czy kiblowego blołdżoba. Na cudownych relacjach z rodziną, w której wszyscy zapierdalają na ciuszki dla panny puszczalskiej. Generalnie, wot cały film.
To pustak nad pustakami. A gdyby głupota miała skrzydła, unosiłaby się razem z bohaterami na nieboskłonie niczym stratocumulusy.
Nawet pokazanie penisa w zwodzie nie robi wrażenia. Zwłaszcza, gdy ma się przed oczami poprzednią tego typu serbską perełkę Srpski film. 
Absolutna strata czasu. Choć za odwagę w ukazaniu penisa w ustach nieletniej... duży plus :-)) W Stanach byłby za to zbiorowy lincz.
Moja ocena: 3/10  


LIFE OF PI

Ten film zaczyna mieć więcej dorobionych ideologii niż Biblia.
Piękny, widowiskowy obraz o mocy psychiki ludzkiej. Tak to odbieram. Nie znajduję w tym filmie boga, jak większość. Raczej siłę natury ludzkiej i kruchość jej psychiki. Dajcie mi historię, a dorobię wam ideologie. Wy wybierzcie, która wam bardziej pasuje.
Bohater przez swoje opowieści próbuje pokazać, że niezależnie od prawdy, psychika ludzka rządzi się swoimi prawami. Wyparcie traumatycznych przeżyć, czy projekcja własnych oczekiwań względem innych. Wszystko to ujęte w pigułce. A bóg .... bóg jest tu świetną wymówką na to, co jest trudne do ogarnięcia rozumiem. Zanim uwierzysz, racjonalnie podejdź do tematu. Tylko, gdy wokół sieje grozą trudno o racjonalizm. Jak wytłumaczyć bestialstwo i zezwierzęcenie ? Jak zrozumieć wysiłek fizyczny i psychiczny człowieka, który walczy tygodniami o przetrwanie w tak ekstremalnych warunkach ? Ten film jest świetnym thesis na stwierdzenie "jak trwoga to do boga". W sumie esencja pozostaje, jedynie drogi do niej bywają różne.
Cóż.... póki co, dla mnie to wizualna ekranowa magia i świetnie opowiedziana historia. Jedna z tych, które niczym baśnie, słucha się z rozdziawioną japą i płacze po więcej. I nie będę rozbierać tego filmu na części pierwsze. I póki co, pozostanę przy mędrca szkiełku i oku, przy małym odstępstwie, że ludzka psychika potrafi zdziałać cuda.
Moja ocena: 8/10


sobota, 19 stycznia 2013

SEARCHING FOR SUGAR MAN

Fascynująca historia o piosenkarzu, któremu wróżono niesamowitą karierę na miarę Bob'a Dylan'a. Wydał dwie płyty, żadna się w Stanach praktycznie nie sprzedała. Po czym słuch o muzyku zaginął. Akcja rozpoczyna się w momencie, kiedy to fani z RPA postanawiają odszukać swego idola z lat młodzieńczych. Ku ironii, muzyk w RPA stał się większym artystą niż Elvis, gdy tymczasem w Stanach przymierał głodem. Tajemniczość wokół osoby artysty, jego domniemana śmierć, zmotywowała fanów, by podjąć próbę odkrycia historii Rodriguez'a.
Dokument jest rewelacyjnie nakręcony. Piękne zdjęcia. Historia ciekawa i uniwersalna. W życiu nic nie jest kwestią przypadku. Rodriguez jest tego najlepszym przykładem. Jemu szczęście finalnie dopisało, jednak kij niestety ma dwa końce. 
To film o potędze muzyki, determinacji i nadziei.
Moja ocena: 8/10


A to jedna z kompozycji owego Pana:

THE INVISIBLE WAR

Poruszający dokument o gwałtach w amerykańskiej armii. Film o tyle fajny, że nie jest jednostronny. Porusza problem przemocy seksualnej nie tylko wśród kobiet. 
Z drugiej strony świetnie pokazuje chorobę, jaką trawi system ochrony ofiar przemocy w amerykańskiej armii. Ofiary są pozostawione same sobie, wręcz nie mają szans na kontynuowanie kariery wojskowej. Mają problemy z uzyskaniem nie tylko opieki sądowej, ale i lekarskiej. W tym samym czasie ich oprawcy dalej żyją swoim życiem, są awansowani i z pewnością szukają kolejnych ofiar. Wszystko to, przez skostniałe i chore procedury w wojskowej jurysdykcji, w których przestępstwo musi być zgłaszone wojskowemu przełożonemu, który niejednokrotnie jest oprawcą.
Cóż.. można jedynie powiedzieć, że po takim przedstawieniu faktów, w amerykańskiej armii raczej masowo nie przybędzie kobiet. Ale ... może właśnie o to chodzi.
Moja ocena: 7/10


piątek, 18 stycznia 2013

5 BROKEN CAMERAS

Konflikt palestyńsko - izraelski widziany okiem kamer przeciętnego palestyńskiego rolnika. Już samym sukcesem tego dokumentu jest fakt, że został zauważony przez amerykanów i nominowany do Oscara. Czyżby ubyło żydowskich członków komisji ? Nie wróżę nagrody, ale już sam fakt nominacji jest nagrodą dla takiej tematyki.
Autor nie pozostawia na żydach suchej nitki. Absurd tego konfliktu jest niewyobrażalny. Sama doświadczyłam tego zjawiska i nigdy nie zrozumiem postępowania żydów. Naród, który został tak doświadczony przez historię i tak doświadcza innych.
Nie jest to może dokument najwyższej jakości. To bardzo amatorski film, kręcony przez amatora. Jest to z pewnością bardzo osobisty dokument i dzięki temu ma tak wysoką wartość.
Moja ocena: 6/10



KON-TIKI

Tuż po ogłoszeniu nominacji do Oscara zastanawiałam się, co skłoniło komisję, by spośród kilkunastu rewelacyjnych filmów nieanglojęzycznych w 2012r. wybrać właśnie ten... Świeżo po seansie jestem w stanie stwierdzić, że komisja kierowała się tymi samymi przesłankami, co w przypadku wyboru filmu LINCOLN. Niestety....
KON-TIKI to filmowa epopeja o wyprawie naukowców tratwą z Peru do Polinezji, by udowodnić genezę tamtejszego ludu. 8000 km na tratwie z bali, skonstruowanej wedle przepisów ludowych sprzed 1500 lat. Wyprawa bez nowinek technicznych, w latach 40-tych ubiegłego stulecia ocierała się o naukową niedorzeczność. A jednak....Panom się udało. Mało tego przeszli do historii, stąd też mamy ten film.
KON-TIKI podobnie, jak LINCOLN to dzieło z punktu technicznego perfekcyjne. Tak perfekcyjne, że aż nudne. Cudowne zdjęcia, odpowiednia budowa dramaturgii. Każda postać jest równie ważna. Nikt w scenariuszu nie zostaje pominięty. Wszystkie charaktery równorzędnie zbudowane, tak by oddać powagę sytuacji. Rewelacyjny montaż i ścieżka dźwiękowa. Widać, że Norwegowie wpompowali w projekt masę kasy. Ta produkcja absolutnie w niczym nie odstaje od amerykańskich blockbusterów. Jest stworzona po to, by sycić oko. I tak jest...przesyt kipi z ekranu.
Fabuła jest tak skonstruowana, by widz odczuwał, że przeżywa wraz z bohaterami wyprawę życia. Jest to przesadne podejście, jednak odpowiednie kadrowanie, podziwianie oceanicznych stworów sprawia, jakbyśmy oglądali jeden z odcinków wypraw Cousteau. Autorzy nie zapomnieli również o odpowiedniej dozie dramaturgii. Napięcie, jakie rośnie między uczestnikami wyprawy jest intentywne i mocno klaustrofobiczne. Wszyscy skazani na siebie i zależni od siebie. Nie ma gdzie uciec, a jednocześnie ma się ochotę rzucić wszystko w cholerę na rzecz wygodnej kanapy. To naprawdę bardzo solidny film przygodowy z odpowiednią dawką dramaturgii. Pięknie zrealizowany i absolutnie nie wnoszący nic, poza czystą rozrywką.
Czy zatem warto było wybierać właśnie ten film do Oscara spośród kilkunastu innych bardzo dobrych filmów nieanglojęzycznych zeszłego roku ? Nadal uważam, że nie. Film jest klasycznym blockbusterem, tak zwanym pustakiem, po obejrzeniu którego stwierdzam, że chyba za dużo najadłam się obiadu :-)))
Moja ocena: 7/10


LE HAVRE

Jeśli to komedia, to poczucie humoru jest dość specyficzne. To raczej urocza historia o pucybucie, który pomaga nielegalnegu imigrantowi w dalszej podróży.
Główny bohater to typ uroczego, poczciwego mężczyzny. Mimo trudów życia jest uczciwy i życzliwy wobec ludzi, co zostanie mu wynagrodzone.
Klimat filmu utrzymany jest w latach 50-tych, choć akcja toczy się w czasach współczesnych. Kiedy to nielegalni imigranci z krajów Afryki i południowej Europy byli traktowani przez służby państwowe brutalnie. 
Z pewnością na uwagę zasługuje ciekawa charakteryzacja. Ubrania, kolory wnętrz, nawet lokacja wydają się być dość oryginalne. Nie jest to wprawdzie film, który urwie szczękę. To bardzo przeciętna historia, opowiedziana w ciepły sposób. Bohaterowie są jakby nadzieją, że jeszcze istnieją ludzie, którzy są w stanie udzielić absolutnie bezinteresownej pomocy.
Historia jest bardzo ujmująca, jednak sposób jej przedstawienia trochę mnie znużył.
Moja ocena: 5/10


czwartek, 17 stycznia 2013

GOD BLESS AMERICA

Cierpka parodia choroby współczesnego świata. Już nie tylko Ameryki. Bohaterowie poprzez swoją desperację i brak wpasowania się w ramy społeczeństwa próbują przejąć kontrolę nad rzeczywistością. Oczywiście są to porykiwania szarpidruta. Wszystkie ich próby przywrócenia zachowań do normy muszą skończyć się fiaskiem.
Nasza dwójka to typowi abnegaci popkultury. Kolorowych światełek, sztucznych cycków, wrzaskliwych nastolatków, przekoloryzowanej, chamskiej telewizyjnej sieczki, która ogłupia wszystkich. Ich troska o psychiczne zdrowie narodu, wypada niczym Don Kichot walczący z wiatrakami. W ich dłoniach jednak nie rapier, a AK47. Fabuła przypomina trochę film Upadek (1993).
Spodziewałam się większej dawki cynizmu, czarnego humoru, który podsumowywałaby krwawa jatka. Trochę jak u Rodriguez'a w GRINDHOUSE , czy u Tarantino w DEATH PROOF. W zamian za to dostałam światopoglądową pogadankę o tym, jak zło zżera świat, a my niedługo staniemy się bezwolnymi marionetkami na usługach tajnych służb z Tel Awiwu :-))) Wszystko ok. Nawet mi się to podoba. Tylko wolałabym więcej akcji, zamiast bezproduktywnego mumbo jumbo.
Jest to dość ciekawa propozycja na kino obrazoburcze. Kino, które kpi sobie ze współczesnego obywatela. Które obnaża głupotę cywilizacyjną. Które daje kopa w dupę wszystkich pijawkom żyjącym i karmiącym się życiem innych. Takich filmów powinno być zdecydowanie więcej. 
GOD BLESS AMERICA może nie jest wielce odkrywcze i powalające, ale wobec takich gigantów jak wspomniane wyżej GRINDHOUSE, DEATH PROOF, czy nawet SIN CITY, mało co może konkurować. Ciekawa, zabawna propozycja. Trochę zmarnowany potencjał. A szkoda...
Moja ocena: 5/10


THE SESSIONS

Tytułowe sesje, to spotkania sparaliżowanego mężczyzny z "sex terapeutką", której zadaniem jest pokazać i nauczyć pacjenta, jak uprawiać sex. 
Jak wzniosłe nie byłyby postulaty, ja tego nie kupuję. Rozumiem problem. Rozumiem, że ludzie niepełnosprawni mają pełne prawo do przeżywania takich samych emocji, co ludzie zdrowi. Rozumiem fakt, że światu trzeba pokazać problem sexu wśród niepełnosprawnych. Rozumiem, że ludzie muszą nauczyć się tolerować potrzeby innych. Ale nie rozumiem jednego. Ubierania w szczytne słowa i okrywanie jedwabną zasłoną spraw, które są oczywiste. Trochę tak, jakbyśmy gówno owinęli w złoty papierek i udawali, że to cukierek. Nie rozumiem postępowania bohaterki, którą gra Hunt. Uważa siebie za sex surogatkę. WTF ? Nie jest prostytutką, a bierze kasę za sex. Prowadzi podwójne życie. Dzieli ciało z "pacjentami", których nazywa klientami i mężem. Nie jest psychologiem, ani psychoanalitykiem, a udziela rad i przeprowadza pełną analizę psychologiczną "pacjenta". I to właśnie jej "funkcja" to dla mnie owy "cukierek". Nie rozumiem jej również jako kobiety. Uprawiając tak ryzykowny zawód, mimowolnie wpada w związek emocjonalny z "pacjentem" i kompletnie się mu poddaje. Próba zbawienia bohatera, jest ogromnym obarczeniem jej psychiki i relacji w jej własnej rodzinie. Nie rozumiem takiego mesjanizmu i uważam go za absurdalny. Helen Hunt wypada tutaj jak Matka Boska, John Hawkes jak trędowaty, którego ma uzdrowić, a William H. Macy to Jezus, który ma to wszystko pobłogosławić. Co za fanfaronada ....!
Porównanie tego filmu do Nietykalni (2011) też uważam za iście chybiony. Nie ma tutaj lekkiej, zabawnej aury, jaka towarzyszyła francuskiemu odpowiednikowi. Aury, która sprawiała, że temat dla "pospolitego ruszenia" stał się bardziej przyswajalny. Tutaj mam wrażenie, autorzy na swoje barki wzięli ciężar zbawiania wszystkich niepełnosprawnych, którym brakuje seksualnego rozluźnienia. Bohaterowie skupiają się tylko na jednym, ulżyć sobie i to jak najszybciej, bo mogą nie dożyć tygodnia. Takie podejście uważam za uwłaczające, choć z pewnością jest to temat do głębszych rozważań. Ale nie w sposób, jaki on został przedstawiony w filmie.
Moja ocena: 3/10


ANNA KARENINA

Podchodziłam do tematu niczym do jeża. Zastanawiałam się, czy warto zaśmiecać sobie głowę kolejną adaptacją klasyka. Czy w ogóle da się wykrzesać coś więcej z tak oklepanej formy, jaką jest ANNA KARENINA. Adaptacji było co niemiara, jedna lepsza lub gorsza od drugiej, jedynie twarze coraz to inne. Czy można więc ująć temat tak, by widz znający powieść od podszewki, któremu wydaje się, że widział wszystko, co już miał do zobaczenia, był zdumiony i zaciekawiony raz jeszcze ?
Oj można.... Joe Wright udowodnił właśnie wszystkim niedowiarkom, że takiego kolosa może podźwignąć zwykły człowiek i nadać mu nowe, godne życie. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Mimo ponad dwugodzinnego seansu film oglądało się jednym tchem. Na pozór teatralna poza wcale nie obciążała filmu. Wręcz przeciwnie, nadawała jej niezwykłej lekkości i świeżości. Każda scena miała swoją oddzielną choreografię. Inscenizacja niczym z obrazów impresjonistów. Do tego rewelacyjnie dobrana ścieżka dźwiękowa, która nadawała całości klimatu epoki. Historia bohaterów żyła i to życie tętniło. A historia ta jest uniwersalna i niezależnie od czasów, epok i zmian obyczajów, ludzka psychika jest jak monolit, niezmienna.
Rewelacyjne kreacje aktorskie. Chyba najbardziej zaskoczył Matthew Macfadyen z tą swoją łobuzowatą miną kochasia. Keira Knightley , która do tego typu ról jest stworzona. Po takich filmach, jak Duma i uprzedzenie, Pokuta , czy Zeszlej nocy warsztat kobiety po przejściach ma doprowadzony do perfekcji. Jude Law jego postać zimnego biurokraty z oszpecającą charakteryzacją wypada bardzo oryginalnie. Co tu dużo mówić, obsada jest wyśmienita i przy takim oku kamery wszyscy są bezbłędni.
Nie myślałam, że uda się komukolwiek jeszcze wykrzesać życie z tego wiekowego trupa. To co zrobił Wright powinno być szkołą dla pozostałych, sięgających po klasyki literatury. Całość troszeczkę przypomina mi ekranowe wizjonerstwo Wes Anderson 'a, ale absolutnie nie jest to próba kopiowania jego stylu. Wright wpadł na genialny pomysł osadzenia akcji w teatrze, a z powieści uczynił sztukę. I powiem szczerze, że ten film jest sztuką przez duże S. Jestem w pełni zaskoczona, ponieważ mając na uwadze, wszystkie filmy Joe Wright'a, nie spodziewałam się po nim, aż takiej oryginalności. Film jest wizualnie piękny.
Moja ocena: 9/10


środa, 16 stycznia 2013

LO IMPOSIBLE

Nowy film Juan Antonio Bayona 'a (Sierociniec (2007)) to klasyczny wyciskacz łez. Ilość wyniesionych, załzawionych wiader można liczyć i liczyć i liczyć....
Historia oczywiście na faktach. Dlaczego oczywiście, ano dlatego, że nic tak nie działa na podświadomość, niż świadomość faktu, że i tobie i mi i twojej cioci/babci/and so on .... taka historia też mogłaby się przydarzyć. A dramaturgii tu co niemiara. Stwierdzam, że Bayona jest mistrzem w tworzeniu dramaturgii. Już EL ORFANATO pokazał co w nim drzemie, ale tutaj..... tutaj dramat niczym trup ściele się gęsto. Nie mógł również wybrać lepszej historii do osiągnięcia owego celu. Tsunami na Tajlandii wydaje się strzałem w dziesiątkę na miarę Tytanika. I mimo, że ciężko mi przychodzą tego typu seanse, muszę przyznać, że jest mocno.
Bayona użył wszelkich środków stylistycznych, by wzmóc obraz tragedii ludzkiej. Od niepohamowanej woli przetrwania, poprzez solidarność ludzką, do siły więzów rodzinnych, które są w stanie utrzymać człowieka przy życiu. Wszystko tutaj jest rewelacyjnie sfilmowane. Kadry samego kataklizmu, wyrządzonych szkód, obrażeń, charakteryzacja, wszystko utrzymane na najwyższym poziomie. 
Trudno się do czegokolwiek przyczepić. Bayona miał pomysł na film, utrzymał konwencję dramatycznego wyciskacza łez i konsekwentnie ją kontynuował. Nie lubię filmów katastroficznych, a już w ogóle, gdy biorą w nich udział dzieci. Działa to na mnie, niczym płachta na byka. Z jednej strony wkurzające podkręcanie emocji, z drugiej poczucie empatii, które po prostu boli. Jednak w takim wydaniu jestem w stanie przeboleć moje schizy. I mimo naprawdę dramatycznego seansu, jest to film, który niczym Cezar niosący wieść o zwycięstwie, krzyczy z ekranu Veni, Vidi, Vici.
Moja ocena: 8/10


ALPEIS

Jak tylko dowiedziałam się, że w zasięgu mojej ręki jest nowy film Giorgos Lanthimos 'a (Kiel (2009)) nic nie mogło mnie powstrzymać, by jak najszybciej go obejrzeć.
KIEŁ oglądałam w 2010 roku. Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Do dzisiaj nie ma filmu, który tak mnie poruszył swoją oryginalnością, świeżością i dramaturgią. Można powiedzieć, że w moich oczach jest to film, który zbliżył się najbardziej do ideału.
Trudne zadanie miał Lanthimos przed sobą. Z jednej strony stworzyć coś lepszego, niż KIEŁ jest prawie niemożliwe, w końcu nie ma ideałów. Z drugiej, utrzymać poziom, to najlepsza opcja z możliwych, ale równie trudna co pierwsza, gdyż poprzeczka ustawiona jest bardzo wysoko. Można więc obrać dwie strategie, albo próbować zdobyć szczyt tą samą drogą po raz drugi i może się uda, albo obrać inną ścieżkę i zaryzykować. 
W przypadku ALPY, reżyser postanowił nie ryzykować. Obrał drogą najbardziej bezpieczną z możliwych, a jednocześnie, mam wrażenie, że ukręcił tym bat wokół własnej szyi. Historia, którą stworzył, nie jest niczym odkrywczym w porównaniu z KIEŁ. Wręcz powiela pewne schematy. Jest równie absurdalna, kpi z norm społecznych i nakreśla bohaterów, którzy albo są wariatami, albo prorokami. Obstawiam wariant pierwszy.
ALPY to grupa ludzi, którzy "polują" na rodziny, w których umiera ktoś bliski. Dzięki jednej z bohaterek, która pracuje w szpitalu, mają możliwość poznania członków owych rodzin i złożenia dość dziwacznej oferty. Polega ona na odpłatnym udawaniu zmarłego przez określony okres czasu. Oczywiście między kolegami owej grupy zachodzą dziwne relacje. Zażyłość mocno przeplatana jest brutalną rywalizacją. Z jednej strony panuje tutaj atmosfera współpracy i wzajemnej pomocy, z drugiej nie obywa się bez brutalności i agresji wobec siebie. 
Lanthimos stworzył dość dziwny świat. KIEŁ również był mocno absurdalny. Jednak za skutki odpowiedzialna była para rodziców, którzy postanowili w dość oryginalny sposób wychować swoje potomstwo. Zamknięci od świata, stworzyli swoją enklawę, nie robiąc przy tym hałasu wokół siebie. Wszystko odbywało się, jakby poza społeczeństwem. Odwrotnie jest w ALPY. Tutaj bohaterowie również stworzyli firmę, która obraca się na dość makabrycznym absurdzie. Jednak wszyscy zaangażowani nie są ze sobą spokrewnieni. A całe to zamieszanie ma ogromny wpływ nie tylko na otoczenie, ale i społeczeństwo, które w moich oczach zbyt łatwo się podporządkowuje. Generalnie, odnoszę wrażenie, że momentami fabuła tworzona jest na siłę. Brak pomysłów rekompensowany jest siłą absurdu.
Nie jest to film łatwy w odbiorze. Może nawet trudniejszy od KIEŁ. Zbyt dużo niedomówień i znaków zapytania wobec sytuacji, bohaterów, ich poczynań, sprawia że całość jest ciężko przyswajalna. Mnie mnogość niewiadomych odrzuciła. Odrzuca mnie również absurd. Z jednej strony świat przedstawiony jest realny, z drugiej zachowania ludzi są jakby nie z tego kosmosu. Nie łykam nowej koncepcji, wizji reżysera. Jego odrzucenie konwenansów tym razem spaliły na panewce. 
Z pewnością jest to kolejny, ciekawy pomysł na film. Jednak może lepiej dla autora byłoby oderwanie się od poprzednika i próba stworzenia czegoś nowego. Mnie tym razem nie przekonał. Chociaż bardzo fajnie oglądało się po raz kolejny bohaterkę Attenberg (2010) Ariane Labed  i KIEŁ Aggeliki Papoulia.
Moja ocena: 5/10


wtorek, 15 stycznia 2013

SHADOW DANCER

Plakat sugeruje nam, że to film "mocny, zaskakujący, wciągający, znakomity". Ale czy jednak...?

SHADOW DANCER to typowy kryminał o szpiegowskim zabarwieniu. Są tajni agenci, krety i terroryści, których trzeba "uziemić". Ten film w bardzo prosty sposób powiela schematy z filmu Szpieg . Powolna akcja, momentami nawet nudnawa. Więcej psychologii, niż akcji i fruwających z gadżetami facetów w rajtuzach, lekko klaustrofobiczny klimat, który potęgują zamknięte, ciasne, ciemne pomieszczenia oraz ciężka atmosfera między bohaterami. Czy jest zatem SHADOW DANCER zaskakujący ? W żadnym wypadku. Nawet finalne rozwiązanie sprawy nie zaskakuje. Akcja została poprowadzona w taki sposób, że spodziewałam się rozwoju sytuacji, kwestią było jedynie imię bohatera. Czy jest to film wciągający ? Biorąc pod uwagę wspomnianą powyżej wolną akcję, nastawienie na rozrachunki zarówno wewnątrz służb specjalnych, jak i pomiędzy bohaterami, to powiem szczerze, nie wciągnęło mnie to zupełnie. Zarówno dialogi, fabuła i akcja prowadzone są nazbyt leniwie i absolutnie mało zachęcająco.
Nie jest to też film mocny. Oczywiście wszystko jest kwestią semantyki. Jeżeli szukamy mocnych wrażeń w postaci wszelkiej maści oryginalnych tortur, wyrywania członków, podduszania i tryskającej krwi, to nie jest to "ten" film. Jeśli mocnym ma być fabuła, zwroty akcji, dramaturgia postaci, to i tutaj w skali od słaby do mocny, postawiłaby gdzieś pośrodku, co byłoby równoznaczne z przeciętny.
A już kompletnie nie jest to film znakomity. Jeśli SHADOW DANCER ma predestynować do tej kategorii, to w jakiej jest wspomniany TINKER, TAILOR, SOLDIER, SPY ? Z pewnością SHADOW DANCER to baaardzo średni, przeciętny kryminał, który próbuje wzbić się do poziomu TINKER, TAILOR..... Jednak by go osiągnąć, trzeba by było przerobić scenariusz, wynająć innego reżysera (James Marsh zdecydowanie lepiej sprawdza się w dokumentach) i z pewnością dokooptować kilka solidnych nazwisk aktorskich.
Moja ocena: 5/10


poniedziałek, 14 stycznia 2013

LES MISERABLES

Ło jesu.... co za męczybuła.... kosmos !!!

Wiedziałam, że będzie ciężko. Ten film przerósł jednak moje oczekiwania. Oglądanie go było równie katorżnicze, co niewolnicza praca Valjean'a.

Od lat mój organizm nie toleruje musicali. Jedyne, które bez większego szwanku przeszły przez moje uszy to CHICAGO i ONCE. I na tych tytułach mój musicalowy czas się zatrzymał i wcale nie tęsknię za zmianą.

NĘDZNIKÓW zna chyba każdy. W dzieciństwie otarłam się również o formy teatralne, ale i te do mnie nie przemówiły. Jestem w stanie zaryzykować stwierdzeniem, że wywarły na mnie taki wpływ, że do dzisiaj mam traumę. Wprawdzie wersja Tom Hooper'a, na marginesie genialnego reżysera, mocno odstaje od formy teatralnej. Jest niesamowicie widowiskowa. Stroje, scenografia, charakteryzacja po prostu genialne. To co fizycznie zrobili ze sobą aktorzy, zwłaszcza Jackman i Hathaway zasługuje na szacunek. Oboje mocno stracili na wadze. Odpowiednia charakteryzacja wzmocniła obraz fizycznego wycieńczenia i dodała dramaturgii postaciom. I na tym chyba skończyło się moje ćwierkanie.
Podchodząc do filmu, myślałam że będzie to standardowy musical, w którym bohaterowie używają dialogów do komunikacji. Nic bardziej mylnego. Tu nikt nie mówi, wszyscy wyją w niebo głosy. Ilość tego zawodzenia tak mnie wymęczyła, że klawisz szybkiego przewijania rozgrzał się do czerwoności. Co za koszmar !!!

Jeśli miałabym oceniać film pod kątem wizualnym to z pewnością 8/10. Jednak biorąc pod uwagę tę dwu i półgodzinną gehennę, to całościowo ....
Moja ocena: 4/10




niedziela, 13 stycznia 2013

SILVER LININGS PLAYBOOK

Poza filmem MIŁOŚĆ jest to, w mojej opinii, najlepszy wybór do tegorocznego Oscara. Ta opowieść, mimo swojego słodko-gorzkiego zabarwienia, zawiera w sobie więcej mądrości życiowej,  niż nie jeden dokument w życiu obejrzany.
Główny bohater Pat (Bradley Cooper), po kilku miesięcznej terapii w szpitalu psychiatrycznym, wychodzi do domu. Mieszka ze swoimi rodzicami, ponieważ jego małżeństwo rozbite zostało przez zdradę jego żony. Oczywiście, oprócz choroby afektywnej dwubiegunowej, którą zwą potoczną psychozę maniakalno-depresyjną, to nie jedyny powód dla którego stał się pacjentem psychiatryka. Porządnie sprał kochanka żony, dzięki czemu ma czasowy zakaz zbliżania się do niej i całego otoczenia ze sprawą związanego. Terapia na szczęście daje mu wiele przemyśleń i wiele życzeń na poprawę. Stara się jak może. Poznaje piękną dziewczynę, Tiffany (Jennifer Lawrence). Jednak póki dojrzeje do najmądrzejszego wniosku swego życia, musi jeszcze trochę przejść.
Te przejścia właśnie sprawiają, że film obrazuje nam chorobę współczesnego, szarego człowieka. To nie psychoza nas zżera, a pęd za chceniem więcej, za oczekiwaniami najbliższych, których nie możemy spełnić, za strachem przed porażką, za krytyką otoczenia, za odrzuceniem rodziny, za utratą bliskich, and so on and so on. Te wszystkie czynniki sprawiają, że nie trzeba mieć żółtych papierów wariata, aby mieć monopol na wariactwo. Wystarczy mieć, żonę/męża, matkę/ojca, siostrę/brata, pracę/współpracowników, czy przyjaciół, którzy wpasowują się w powyższy schemat. Brak umiejętności spełnienia oczekiwań, jakie stawia przed nami życie doprowadzi każdego do mniejszego lub większego kaca moralnego, który wcześniej, czy później skończy się tym, co świetnie obrazuje przyjaciel naszego bohatera .... bezsilnym waleniem pięścią w ścianę przy dźwiękach Metalliki, po to tylko by uwolnić skrywany stres i emocje.
I to nie nasz bohater jest wariatem. On tylko ma etykietę wariata, którą do czoła przystawiło mu społeczeństwo. Wszyscy bowiem jesteśmy wariatami. Z naszymi lękami, deprechami, traumami i bóg wie co sobie jeszcze do łba wrzucimy. Różnica jest taka, że my potrafimy przybierać maski. Ukrywać twarz przed światem. A nasz bohater przypomina trochę dziecko. Naiwnie wierzy, że prawda nie boli, a lekiem na hipokryzję jest uświadomienie wszystkich o błędach jakie popełniają. Czasami jednak jest tak, że ludzie wolą popełniać błędy, niż uświadomić sobie, że są zbyt słabi, by ich uniknąć.
Podoba mi się w tym filmie wszystko. David O. Russell jest świetnym reżyserem, co udowodnił już swoimi filmami Fighter , czy Jak byc soba . Do tego dobrał kapitalną obsadę. Na nowo wykrzesał z De Niro to, co w nim najlepsze. Skończyły się role, głupkowatych podstarzałych panów. To bardzo dobra kreacja. Nic dodać nic ująć. Poza tym duet Cooper - Lawrence sprawdził się wyśmienicie. Mimo swojego młodego wieku, Lawrence zachwyciła nieprzeciętną dojrzałością i dramaturgią. Jednak najbardziej odciął się od swoich poprzednich dokonań Cooper. Czapki z głów dla Pana. Był Pan bardzo przekonujący w swojej roli.
W życiu na przeszłość patrzymy przez pryzmat, albo swoich urojeń, albo zdjęć, które przypominają nam te chwile, które były i raczej już nie powrócą. Zazwyczaj wspominamy je dobrze i z sentymentem. Jesteśmy trochę straconym pokoleniem. Skazanym na niewolniczą pracę w systemie, który wydaje się, osiągnął granice swojej perfekcji i jest niemożliwy do naprawy. Możemy jedynie, jak bohaterowie próbować zmienić świat poprzez otoczenie i wyjdziemy na wariatów, lub dostosować się do otoczenia i walić pięścią w ścianę w ukryciu przed światem, licząc na to, że kiedyś oglądając zdjęcia z przeszłości będziemy pamiętać tylko te dobre chwile. Czego sobie i wszystkim życzę :-))
Moja ocena: 10/10


Ten klasyczny pościelowy utwór w filmowym wydaniu nabiera nowego znaczenia :-))

 

sobota, 12 stycznia 2013

DJANGO UNCHAINED

Tarantino znów sięga do klasyki, tym razem westernów klasy B. W latach 60-tych powstał pierwszy film, włoskich twórców, DJANGO, który zapoczątkował późniejsze wariacje na temat bohatera. Różnica jest taka, że tamtejszy bohater jest biały :-)
Tarantino ma w dupie konwenanse i lubi bawić się kinem. To człowiek, który nie wyważa otwartych drzwi. Raczej czerpie z kina to, co dla niego najlepsze, przerabiając na formę, w której dobrze się czuje. Podobnie jak w KILL BILL przełamuje utartą kinową stylistykę, tak i tutaj chłoszcze batem po kręgosłupie spaghetti westernów.
Odnoszę również wrażenie, że każdy z jego filmów musi być swego rodzaju manifestem. We WŚCIEKŁYCH PSACH, PULP FICTION poruszał wątek gangsterski. KILL BILL był feministycznym manifestem kobiet, które też mogą spuścić manto facetom :-) BĘKARTY WOJNY były ciekawą wariacją na kino wojenne, rozliczające przy tym kwestie nazistowskiego panowania. Po to, by w 2012 pokazać nam film rozliczający się z kwestią niewolnictwa w Stanach. 
Akcja filmu rozgrywa się dwa lata przed wojną secesyjną. Jest to więc ciekawe preludium do filmu LINCOLN. Niewolnictwo przeżywa swoje apogeum, południowe Stany to ich mekka. Django właśnie przebywa drogę, by zostać po raz kolejny sprzedanym. Jednak na swej drodze spotyka wybawiciela, dr Schultz'a, który jak się potem okaże, nie tylko ocali mu życie, ale będzie też swego rodzaju ojcem. Dzięki niemu narodzi się nowy Django, bóg zemsty i ognia piekielnego, który swym rewolwerem wymierza karę rasie białych panów.
Póki co, to najlepszy film w tym roku. Rewelacyjna komedia, połączona z brutalnością. Hektolitry krwi, przeplatają się z wysmakowanym dowcipem dr Schultz'a, którego z resztą bombowo zagrał Waltz. Ta  ponad dwu godzinna eskapada po południowych stanach w poszukiwaniu przestępców jest rewelacyjnym popisem gry aktorskiej wspomnianego już Waltz'a, Di Caprio, czy odrodzonego Samuel L. Jackson'a. Jackson przy tym odgrywa rolę czarnucha przerobionego na modłę białych. Nie solidaryzuje się ze swoimi ludźmi. Jest sprzedajny, dba wyłącznie o swoją dupę, jest zepsuty do szpiku kości. Oczywiście, jak to u Tarantino, najgorsze męty społeczne zawsze spotka sroga kara.
Przy takim aktorskim składzie, Foxx niestety wypada dość blado. Dzięki bogu, zarówno scenariusz, jak i realizacja jest tak wciągająca, że ta jego jednostajność, aż tak mi nie przeszkadzała.
A w filmie dzieje się wiele. Każda reakcja wywołuje określoną akcję, która jest opłakana w skutkach. Trup ściele się gęsto. Czerwonej farby nikt nie żałował. Wszystko to przy dźwiękach tak różnorodnej muzyki, że aż głowa boli. A że przy tym ubaw po pachy... więc czuję się usprawiedliwiona ;-))
Nie lubię komentarzy o zajebistości filmu, jeszcze zanim ujrzy on światło dzienne, a co dopiero jest on impulsem elektrycznym na synapsach autora. Nie lubię zachwytów, sugerujących się wyłącznie reżyserem, który miał szczęście kiedyś nakręcić dobry film. Jednak tym razem, wszystkie te ochy i achy są strzałem w dziesiątkę. Tarantino nakręcił, po prostu, kolejny zajebisty film.
Moja ocena: 9/10


A propos muzy.... takie perełki między innymi możemy znaleźć w filmie....

piątek, 11 stycznia 2013

HOLY MOTORS

Nie będę zgrywała pawiana i siliła się na mądrą gadkę i yntelektualne rozważania. 
Nie jest to film kompletnie zły. No z pewnością nie, skoro tylu zacnych krytyków filmowych uznało ten film za dzieło. Ja na szczęście jestem przeciętnym przeciętniakiem i nie znam się na dziełach filmowych. Albo coś do mnie przemawia albo nie. I to jest przypadek drugi.
Nie czuję klimatu tego filmu. Nie rozumiem zachwytów, choć szanuje odmienne zdanie. Dla mnie ten film jest zlepkiem scen. Wyprawą po wyobraźni autora. Pełnym symboliki przedstawieniem, którego znaczenie, prawdopodobnie, rozumie sam autor. Choć...nie zdziwiłabym się, gdyby nie....
Ja do tego filmu potrzebuję instrukcji obsługi, drogowskazów, znaków na niebie i następnej przepowiedni Sybilli. Ale póki co... poszłam na łatwiznę i znalazłam. Link poniższy podaję dla tych, którzy są takimi samymi abnegatami owego dzieła jak ja... przyda się, uwierzcie :-)


A póki co, powiem tyle, że obrazki są całkiem ładne :-))))

Moja ocena: 4/10 (za to, że jest kolorowo, czasem nawet zabawnie, a przede wszystkim za nagrobki z napisem "odwiedź moje www" zamiast inskrypcji ;-))))



czwartek, 10 stycznia 2013

OSCAR 2013

 




Nominacje rozdane. Czas na nagrody. Te już wkrótce.
Tegoroczne tytuły raczej nie są zaskoczeniem. Chociaż poziom nadal trochę martwi. Z wieloma niekoniecznie się zgadzam, ale kciuki trzymam za MIŁOŚĆ. 
Najbardziej jednak rozczarowały mnie nominacje do filmów nieanglojęzycznych. 






Czerwony - obejrzane
Zielony - do obejrzenia

Najlepszy film
  • Operacja Argo
  • Les Misérables. Nędznicy
  • Życie Pi
  • Lincoln
  • Wróg numer jeden
  • Miłość
  • Bestie z południowych krain
  • Django
  • Poradnik pozytywnego myślenia
Najlepsza reżyseria
  • Miłość – Michael Haneke
  • Lincoln – Steven Spielberg
  • Bestie z południowych krain – Benh Zeitlin
  • Życie Pi – Ang Lee
  • Poradnik pozytywnego myślenia – David O. Russell
Najlepszy scenariusz oryginalny
  • Miłość – Michael Haneke
  • Django – Quentin Tarantino
  • Lot – John Gatins
  • Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom – Wes Anderson, Roman Coppola
  • Wróg numer jeden – Mark Boal
Najlepszy scenariusz adaptowany
  • Operacja Argo – Chris Terrio
  • Bestie z południowych krain – Lucy Alibar, Benh Zeitlin
  • Życie Pi – David Magee
  • Lincoln – Tony Kushner
  • Poradnik pozytywnego myślenia – David O. Russell
Najlepszy aktor
  • Denzel Washington – Lot
  • Bradley Cooper – Poradnik pozytywnego myślenia
  • Daniel Day-Lewis – Lincoln
  • Hugh Jackman – Les Misérables. Nędznicy
  • Joaquin Phoenix – Mistrz
Najlepsza aktorka
  • Emmanuelle Riva – Miłość
  • Quvenzhané Wallis – Bestie z południowych krain
  • Jennifer Lawrence – Poradnik pozytywnego myślenia
  • Jessica Chastain – Wróg numer jeden
  • Naomi Watts – Niemożliwe
Najlepszy aktor drugoplanowy
  • Alan Arkin – Operacja Argo
  • Christoph Waltz – Django
  • Robert De Niro – Poradnik pozytywnego myślenia
  • Philip Seymour Hoffman – Mistrz
  • Tommy Lee Jones — Lincoln
Najlepsza aktorka drugoplanowa
  • Amy Adams — Mistrz
  • Anne Hathaway – Les Misérables. Nędznicy
  • Helen Hunt – Sesje
  • Jacki Weaver – Poradnik pozytywnego myślenia
  • Sally Field – Lincoln
Najlepszy film nieanglojęzyczny
  • Miłość
  • Kon-Tiki
  • Wiedźma wojny
  • No
  • Kochanek królowej
Najlepszy film dokumentalny
  • 5 Broken Cameras
  • The Gatekeepers
  • How to Survive a Plague
  • The Invisible War
  • Searching for Sugar Man
Najlepszy film animowany
  • Merida Waleczna
  • Frankenweenie
  • Paranorman
  • Piraci!
  • Ralph Demolka
Najlepsza muzyka
  • Anna Karenina – Dario Marianelli
  • Operacja Argo – Alexandre Desplat
  • Życie Pi – Mychael Danna
  • Lincoln – John Williams
  • Skyfall – Thomas Newman
Najlepsze zdjęcia
  • Anna Karenina – Seamus McGarvey
  • Django – Robert Richardson
  • Życie Pi – Claudio Miranda
  • Lincoln – Janusz Kamiński
  • Skyfall – Roger Deakins
Najlepszy montaż
  • Operacja Argo – William Goldenberg
  • Lincoln – Michael Kahn
  • Życie Pi – Tim Squyres
  • Poradnik pozytywnego myślenia – Jay Cassidy, Crispin Struthers
  • Wróg numer jeden – Dylan Tichenor, William Goldenberg
Najlepsza scenografia
  • Anna Karenina – Sarah Greenwood, Katie Spencer
  • Les Misérables. Nędznicy – Eve Stewart, Anna Lynch-Robinson
  • Życie Pi – David Gropman, Anna Pinnock
  • Lincoln – Rick Carter, Jim Erickson
  • Hobbit: Niezwykła podróż – Dan Hennah
Najlepsze efekty specjalne
  • Królewna Śnieżka i Łowca – Cedric Nicolas-Troyan, Philip Brennan, Neil Corbould, Michael Dawson
  • Hobbit: Niezwykła podróż – Joe Letteri, Eric Saindon, David Clayton, R. Christopher White
  • Życie Pi – Bill Westenhofer, Guillaume Rocheron, Erik-Jan De Boer
  • Avengers – nazwiska nominowanych zostaną podane wkrótce
  • Prometeusz – Richard Stammers, Charley Henley, Trevor Wood, Paul Butterworth

wtorek, 8 stycznia 2013

SEVEN PSYCHOPATHS

Porównywanie nowego filmu Martin McDonagh do filmów Ritchie'go, czy Tarantino jest trochę na wyrost. Choć scena początkowa rozmów dwóch killerów może sugerować sceny rozmów Viencent'a Vega z Jules'em. Ja natomiast nie widzę typowego dla Ritchie'go absurdu i parady imbecyli z giwerami. Są jeszcze ci, którzy porównują ten obraz do filmów braci Coen, a tego ta ja już w ogóle nie widzę, ale pewniem ślepa. Może autor inspirował się filmami powyższych panów ? ... nie wiem... z pewnością ich filmy oglądał :-)
Opowieść o autorze scenariuszy z kryzysem wieku średniego, jego powiązania ze światkiem przestępczym, przypomina mi trochę scenariusz filmu GET SHORTY. Drugie podobieństwo jakie odnajduje to fakt, że w tym filmie więcej jest typowego, ciężkiego, oczywistego, amerykańskiego humoru, niż brytyjskiej, czarnej ironii. Szkoda, bo Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj (2008) był kwintesencją tego, co lubię w brytyjskiej komedii. Tutaj jednak tego absolutnie nie znajduję.
Nie jest to może film skazany na straty. Są sceny zabawne, są drastyczne, momentami wyjęte z porządnego, surowego slasher'a. Także jest na czym oko zawiesić. Z pewnością również dla takiej obsady mogę poświęcić wiele. Rewelacyjna trójca Farrell, Rockwell i Walken. Oczywiście, świetny, jak zwykle, Harrelson. Obawiam się jednak, że tym razem tamci panowie go przyćmili. Żałuję tylko skromnego udziału Waits'a w projekcie. Bardzo go lubię, a długo go nie było widać na dużym ekranie.
No cóż, odnoszę wrażenie, że McDonagh zszedł z rewelacyjnie obranej drogi na wiejską szosę. Szkoda, bo mając we wspomnieniach IN BRUGES, już nawet nie liczyłam na więcej, a na tyle samo. Wyszło, jak wyszło, kwestia gustu. Dla mnie wspomniany IN BRUGES jest nieporównywalnie lepszy.
Moja ocena: 5/10


Zawsze jakieś miłe filmowe, muzyczne zaskoczenie. Wersja oryginalna jest niesamowita



poniedziałek, 7 stycznia 2013

HERMANO

Może film ten nie jest najświeższy, biorąc pod uwagę rok produkcji, ale jakimś trafem nieuważnie przeleciał mi między palcami.
BRAT przypomina mi trochę tragedię szekspirowską. To nie jest film o piłce nożnej, jak sugerować mogą opisy. To tragiczna historia o pasji, braterskiej miłości i odpowiedzialności.
Dwaj bracia dzielą ze sobą nie tylko ogromną pasję do piłki nożnej, ale też ogromne przywiązanie i wzajemną zależność. Młodszy ma dużo szacunku do starszego brata. Jest jego nauczycielem, mentorem, ale i wybawicielem. Dzięki niemu bowiem odnalazł on rodzinę i uniknął śmierci na śmietnisku, będąc porzuconym niemowlęciem. Ten dramat właśnie zaważył zarówno na jego losach, jak i losie jego przybranej matki i starszego brata.
Reżyser rewelacyjnie snuje obraz mocnych więzi w rodzinie. Dwóch braci mocno ze sobą zżytych i matka, która mimo biedy i trudu wychowuje ich z miłością i ciepłem. Niefortunnie młodszy staje się świadkiem jej przypadkowej śmierci. Chcąc oszczędzić brata i ich karierę piłkarską, sekret o mordercy zachowuje dla siebie. 
To nieszczęście, które było zupełnym przypadkiem pokazuje nam, jaka jest miłość braci wobec siebie w obliczu rodzinnej tragedii. Czy są w stanie przemóc nienawiść i chęć zemsty ? Czy są w stanie racjonalnie myśleć i wysunąć z tej tragedii i szansy jaką mają przed sobą, odpowiednie wnioski ? A na samym końcu reżyser zadaje pytanie, czy więzy krwi, są mocniejsze niż więzy rodzinne i czy śmierć bliskiej osoby jest w stanie te więzy złamać ?
Wszystkie te odpowiedzi dostajemy w ostatniej scenie filmu, jaką jest mecz finałowy drużyny, w której grają bracia. Ironicznie on zaważy na ich relacjach. Ukaże prawdę, jaka jest faktycznie ich miłość wobec siebie. I ta scena jest wstrząsająca. Nie będę odkrywać wszystkich kart, ale byłam ogromnie zaskoczona odpowiedziami, jakie przygotował dla nas reżyser.
Film może nie jest wielkim widowiskiem. Może nie ma scen sportowych zapierających dech w piersiach. Sama historia prowadzona jest trochę infantylnie i trochę naiwnie, jakby autor wczuwał się w charaktery obu chłopców. Jednak zakończenie rekompensuje wszystko, a tragizm sytuacji jest nie do ogarnięcia. Przynajmniej dla mnie.
Moja ocena: 8/10


niedziela, 6 stycznia 2013

BEASTS OF THE SOUTHERN WILD

Plakat sugeruje, że jest to najlepszy debiut amerykański od dekady. Czyżby... ?
Długo się wstrzymywałam z obejrzeniem tego filmu. W sumie zmotywował mnie ranking najlepszych filmów wg.nie pamiętam już jakich "super krytyków". Cóż, popatrzyłam, poczytałam i stwierdziłam, że na krytyka się nie nadaję :-) 10% tych najlepszych filmów uznałam wcześniej za tragedię, 70% w miarę ok, a reszty jeszcze nie widziałam. W tym były właśnie BESTIE.... Stwierdziłam więc, że dobrze byłoby poprawić statystykę i zbliżyć się choć odrobinę do owych, zacnych, uznanych "krytyków". Toteż nastał czas na ów seans.
No i znów wyszło, żem bezguście, bo nie uważam tego filmu za dzieło sztuki 2012r. To przeciętna historia o menelach, debilach, żłopach i całej maści ludziach, których w naszym rodzimym, polskim środowisku nazywamy żulerstwem. Chleją, opieprzają się, kradną, są brudni i większość z nich wyznacza kierunki świata swoim smrodem. W tym całym mikście są dzieci karmione bzdurami, wyciągniętymi z dupy historiami i generalnie mamione pijacką ideologią swoich rodziców według których "jestem królem, a ty królową mojego śmietnika".
Reżyser bardzo zgrabnie do tej całej uderzającej w podstawowe ludzkie emocje historii, wprowadza wątek ideologiczny. Jak to świat ma w głębokim poważaniu wolność i wolę jednostki. Wszyscy muszą się podporządkować i być trybikiem w maszynie systemu. Temu sprzeciwiają się nasi bohaterowie. Ich sprzeciw z jednej strony budzi moje rozbawienie, z drugiej lekkie zażenowanie. Równie dobrze z butelką w ręku mogliby burzyć barykady. Ale nie ma tak dobrze...
Oczywiście cała historia jest prowadzona z punktu widzenia dziecka. Ma wzruszać, wzbudzać współczucie, łzy wśród matek i troskę wśród babć. Mnie co najmniej było żal, że owo dziecko skazane jest na głupotę swojego środowiska, no ale cóż...nie można mieć wszystkiego.
Nie twierdzę, że Benh Zeitlin to kompletne beztalencie. Z pewnością jest współautorem rewelacyjnej muzyki do filmu. Samemu obrazowi od strony technicznej też niczego nie brakuje. Może tylko te wielkie, włochate świnie z rogami rażą trochę taniochą, ale... ujdzie :-) Najbardziej jednak spodobała mi się mała dziewczynka odgrywająca główną rolę. Jest kompletnym naturszczykiem, a oddała swoją postać bardzo autentycznie. Jej hardość i determinacja była bardzo widoczna. I z pewnością w całym tym szumie medialnym wokół tego filmu, tylko ona zapadnie w mojej pamięci.
Moja ocena: 5/10


BERBERIAN SOUND STUDIO


Peter Strickland trzy lata temu stworzył intensywny dramat Katalin Varga. Pamiętam jego przejmującą historię, rewelacyjną ścieżkę dźwiękową oraz piękne lokacje Transylwanii.
Nowy film Strickland'a jest mile całe oddalone od KATALIN VARGA. Przede wszystkim gatunek filmu, który jest psychologicznym horrorem. Oddaje tym hołd horrorom włoskim zwanym "giallo". Wprowadził charakterystyczne dla tego gatunku motywy sadystyczne, gwałt, czy brutalne okaleczenia. Jednak widzowi nie jest dane tego naocznie doświadczyć. Wszystko skupione jest na  przeżyciach głównego bohatera i naszej wyobraźni. Bardzo sobie cenię wczesne filmy kultywatora "giallo" Dario Argento i muszę stwierdzić, że reżyserowi świetnie udało się utrzymać klimat tamtych filmów.
Główny bohater to typ introwertycznego dźwiękowca, który z rodzinnej Anglii przybywa do Włoszech, by pracować nad udźwiękowieniem horroru. Ciężki klimat filmu, klaustrofobia miejsc i przygnębiająca atmosfera pracy sprawia, że u naszego bohatera powoli zaczyna się zacierać granica między iluzją a rzeczywistością. Obsadzenie do tej roli Toby Jones'a było strzałem w dziesiątkę. Ten zupełnie niepozorny człowiek rewelacyjnie wpasował się charakter bardzo ułożonego, cichego i zagubionego dźwiękowca.
Krytycy bardzo dobrze ocenili nowy film Strickland'a i poniekąd mnie to nie dziwi. Rewelacyjnie utrzymany klimat, scenografia, dźwięk i montaż wprowadza niesamowitą atmosferę duszności. Rzadko zdarza się, że widz zaczyna odczuwać klimat filmu razem z jego bohaterami. Zarówno fabuła, postaci i miejsce tworzą jeden spójny, hermetyczny obraz. Niczym w puszce, wszyscy są zależni i skazani na siebie. Mimo to ja nie czuję się zachwycona tym, co ujrzałam. Z pewnością pierwsze 50 minut stworzyło niesamowitą atmosferę i w 100% dałam się jej ponieść. Ale gdzieś w tej zamkniętej przestrzeni czekałam na moment zaskoczenia. Na tzw.trupa z szafy, który nagle wyskoczy i otrę się o zawał. Nic z tych rzeczy. Im bliżej końca, historia robi się zawiła i coraz mniej zrozumiała. I to niestety zaważyło na mojej ostatecznej ocenie tego filmu.
Moja ocen: 6/10