Długo nie byłam tak zmęczona, jak przez te ostatnie dni i pewnie nie jest to dobry moment na pisanie, ale... jak się coś odwlecze, to później jest jeszcze gorzej.
W sumie KWARTET obejrzałam wczoraj i piszę o nim dzisiaj nie dlatego, że muszę przemyśleć jakieś kwestie, czy może dlatego, że film jest tak denny, że muszę się wspiąć na wyżyny, by wpaść w jego niziny, wręcz przeciwnie... to urocze filmidło jest tak słodkie i przyjemne, jak angielski wystrój wnętrz. Swoją drogą bardzo mnie fascynują te wszystkie różyczki na tapetach i kwiatki w wazonikach i ciepłe, miękkie kanapy z wielkimi poduchami, człowiek ma ochotę się w nich zatopić do głębi. I podobne wrażenie miałam w przypadku tego filmu. Uderza z niego bardzo intensywne ciepło i stylowy, angielski urok. Aż dziw bierze, że film ten skręcony jest przez Amerykanina :-))
Scenariusz powstał na podstawie sztuki. Film jednak jej klimatu absolutnie nie oddaje. Mało jest w nim nadęcia teatralnego i jeszcze mniej klaustrofobii miejsc. Masa pięknych plenerów, ogrodów... mogłabym zamieszkać w tym miejscu i kosić trawniki, przycinać kwiatki i nawozić rabatki, łotewer... ależ to bajka. A w niej żyją sobie, trochę opuszczeni przez świat i rodzinę, ludzie wielkiej sztuki - muzyki klasycznej. Jest wśród nich wielu emerytowanych, wielkich instrumentalistów, dyrygentów, śpiewaków i śpiewaczek operowych. Są i diwy... a to odrębny gatunek. I właśnie jedna z nich staje się bohaterką opowieści.
Czas w tym specyficznym domu spokojnej starości płynie spokojnie, wręcz idyllicznie. Każdy z mieszkańców może swobodnie realizować swoje umiejętności muzyczne. Albo grać w krykieta. Albo ukradkiem popalać i popijać w szklarni z dala od oczu wielkiej Pani Doktor, opiekunki domu. Historia nabiera tempa, gdy mieszkańcy w celu podreperowania budżetu tej ciekawej instytucji organizują koncert. Każdy z mieszkańców musi przygotować swój autorski występ muzyczny. Wisienką na torcie ma być występ kwartetu operowego, w którym udział wezmą główni bohaterowie filmu w tym obrośnięta w piórka diwa. Nie obędzie się bez strzelania fochów, kłótni, utarczek, czy przezabawnych sytuacji i dialogów. Dzięki nim film ze stetryczałego filmidła stał się uroczą komedią o samotności, wyobcowaniu i wielkiej przyjaźni, na którą zawsze jest czas... nawet gdy zostaje go już niewiele.
Genialne kreacje aktorskie Maggie Smith,
Tom Courtenay,
Billy Connolly, czy Pauline Collins. Mnie osobiście najbardziej przypadła do gustu postać ironicznego, podstarzałego loverboja, jakiego zagrał Conolly. Również rozbujałe ego bohatera granego przez Michael Gambon 'a rozbawiało mnie do łez. Sama śmietanka brytyjskiego aktorstwa, więc nie ma tu mowy o gafie. Postaci grane przez tę grupę są przy tym tak niejednorodne, każda z nich na swój sposób kolorowa, można by napisać i rozpisywać się godzinami. Jednak zdecydowanie lepiej jest zobaczyć samemu tę wesołą gromadkę, niż o niej czytać, do czego szczerze szczerze nakłaniam. Nie będzie to stracony czas. Trzeba bowiem przyznać, że udał się debiut reżyserski Panu Hoffmanowi, Dustinowi oczywiście.
Moja ocena: 8/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))