Patrząc na wysokie noty tego filmu obawiam się, że będę osamotnioną w swojej ocenie. Ale co tam, zjechałam THE BROKEN CIRCLE BREAKDOWN, pomęczę się również nad RUDDERLESS.
Nie wiem po jakie licho uznany i ceniony aktor William H.Macy wziął się za reżyserię. Może uznał, że w obecnym stadium swego życia aktorsko osiągnął już wszystko, a to co nadejdzie nie da mu już zbyt wiele satysfakcji. Jednak po tym debiucie muszę stwierdzić, że jego poziom aktorski z reżyserskim nie idzie w parze. Scenariusz nie jest zbyt wymagający, a dialogi momentami ranią bębenki, jednak Macy nie zrobił kompletnie nic, by z tej łzawej historyjki uczynić dramat łamiący serca, tak jak to było w podobnym tematycznie filmie MUSIMY POROZMAWIAĆ O KEVINIE.
Syn Sama ginie od postrzału w czasie ataku na kampus studencki. Mężczyźnie ciężko przyjdzie pogodzić się z jego śmiercią, jak i jej przyczynami. Aby pomóc sobie w akceptacji tej straty postanawia upublicznić piosenki syna, który ten namiętnie pisał. Sam zauważony przez młodego muzyka buduje grupę, której sukces przerośnie nie tylko jego wyobrażenie, ale zmusi go do zmierzenia się z demonami przeszłości.
Cały szkopuł tej fabuły tkwi w jednej scenie, której nie chcę tutaj wyjawić, ponieważ nadaje ona sens i znaczenie temu filmowi. W pewnym sensie usprawiedliwia i tłumaczy zachowanie Sama, który nie mogąc pogodzić się ze śmiercią syna porzuca swoje dotychczasowe życie. Zostawia dom, traci kontakt z byłą żoną, przeistacza się w człowieka, któremu nie zależy na niczym. Rozśpiewana kapela, której jest współzałożycielem staje się swoistą terapią. A piosenki, które napisał jego syn mają mu pomóc zrozumieć tragedię, która się przydarzyła. I tutaj nasuwa się porównanie do wspomnianego wyżej MUSIMY POROZMAWIAĆ O KEVINIE. Te dwa filmy poruszają ten sam problem - niewyobrażalnej frustracji wśród młodzieży, która zmusza ich do podjęcia nieodwracalnych w skutkach i haniebnych decyzji. Problem w tym, że Macy kompletnie nie ukazał bólu, tragedii i cierpienia rodziców sprawcy. Skupił się na rzewnych piosenkach, dylematach o ciężkim życiu w biedzie i usprawiedliwianiu siebie za winy innych w absolutnie mało przekonywujący sposób.
Obraz ma i swoje dobre momenty, które podnoszą ten film z kolan. RUDDERLESS to przede wszystkim genialny Billy Crudup. Jestem już trochę zmęczona ilością filmów o domorosłych pieśniarzach z gitarą w ręku <patrz: BEGIN AGAIN, czy INSIDE LLEWYN DAVIS>, mimo to Billy dawał radę. Niestety na jego tle uwidoczniły się braki w kunszcie Antona Yelchina, czy absurdalnie dobrana obsada dla Williama H.Macy, czy Laurence'a Fishburne'a <te role nie powinny się znaleźć w dorobku tak dobrych aktorów>, o żałosnej kreacji gwiazdki Seleny Gomez nie wspominając.
Niewykorzystany potencjał aktorski, słabo zbudowana charakterystyka postaci, marne dialogi i nadęty sentymentalizm zgubiły po drodze clue tego filmu, czyli dramat rodzica, który przypadkowo zostaje wciągnięty w niepoczytalność swego dziecka i za błędy którego przychodzi mu słono płacić.
Moja ocena: 5/10 [w tym +1 za kreację Crudup'a]
"w tym +1 za kreację Crudup'a" - yeee
OdpowiedzUsuń:D
Usuń