Zach Braff, cudownie uroczy aktor i reżyser kultowego już POWROTU DO GARDEN STATE. Tym razem Braff nie rozprawia się dylematami wkraczania w dorosłość, a z urokami wieku dojrzałego. Czy wyszło mu lepiej niż w Garden State ? Obawiam się, że nie. Choć urok i lekkość zostały zachowane, Braff połakomił się na łatwo strawną fabułę, która pobudza podstawowe ludzkie emocje. Jest więc pełen wzrusz, kilka mega zabawnych scen i epos rodzinny o znoju rodzicielstwa. Mimo tego wyświechtanego do granic możliwości schematu, łatwych i oklepanych emocji, wzruszeń i łez spowodowanych ludzkim nieszczęściem, całość ogląda się przyjemnie, lekko i kompletnie bez bólu.
Ale wracając do fabuły... Braff opowiada nam o żydowskiej rodzinie Bloom. Aidan to dojrzały już mężczyzna, choć z głową mocno schowaną w chmurach. Marzy o karierze aktora, pozostając przy tym na finansowej łasce żony, która utrzymuje całą rodzinę i schorowanego ojca, który płaci czesne jego dzieci. Młodszy brat Aidana to niedoszły geniusz z zacięciem geeka, Noah. Odseparowany od rodziny, skłócony z ojcem, który uważa, że syn zmarnował swój ogromny potencjał na bzdury, gnieździ się w przyczepie, obruszony na świat, czekając, aż tenże przestanie mu kłaść kłody pod nogi. W rodzinie Bloom najbardziej racjonalną osobą wydaje się być żona Aidana i jego dorastająca córka. Te dwie kobiety posiadają na tyle rozsądku i dojrzałości w sobie, by móc poświęcić swe marzenia i zdeptać godność poświęcając się przy tym całkowicie rodzinie. Życiowy bałagan Bloomów jeszcze bardziej pogmatwa umierający ojciec.
Powiem szczerze, że skrojona przez Braffa historia przyprawiła mnie o mały ból głowy. Sama już nie wiem, czy zamysłem autora było stworzenie komedii osnutej dramatem, czy dramat miały obłaskawić momenty komediowe. Choć Braff zbalansował jedno i drugie po mistrzowsku uczucie braku ładu doskwierało. Męczyły mnie również wszędobylskie sceny wywołujące skrajne emocje. Najczęściej wspomniane sceny pojawiają w momencie kulminacyjnym filmu. U Braffa tych momentów było tak wiele, że wyłam przez absolutną większość seansu. Nie pomagały również rzewne indie rockowe kawałki. Ścieżkę wybrał sobie genialną, a wielbiciele Cat Power, Bon Iver, czy Radical Face powinni być zadowoleni.
Nie jestem jakoś szczególnie powalona jakością GDYBYM TYLKO TU BYŁ, choć pojawiło się kilka scen tzw. wybijających się. Z pewnością do jednych z nich należy rozmowa żony Aidana z teściem, rozmowa tejże ze swoim szefem, czy slapstickowa scena rabina na Segwayu. I mimo fabularnego miszmaszu szczerze polecam ten film. Nie jest on kontynuacją POWROTU DO GARDEN STATE, ani nie osiąga jego poziomu, mimo to, GDYBYM TYLKO TU BYŁ to bardzo lekki, zwiewny i przyjemny seans, który powinien wywołać w widzu pełną gamę emocji.
Moja ocena: 7/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))