Olivier Assayas nie jest reżyserem, który jakoś wybitnie wbił mi się w pamięć. Choć te kilka jego filmów, które widziałam [CARLOS, segment w ZAKOCHANY PARYŻ, PEWNEGO LATA] podobały mi się, jednak bez większego zachwytu. Podobne odczucia mam w stosunku do jego najnowszego obrazu CLOUDS OF SILS MARIA. Od strony wizualnej film zachwyca, aktorsko również na wysokim poziomie, jednak fabuła to zupełnie inna kwestia. Ale po kolei.
Assayas przenosi nas w Szwajcarskie Alpy. Malownicze tereny, przełęcze, wijące się niczym wąż chmury między stokami robią niesamowite wrażenie. Problem w tym, że nie jest to film przyrodniczy. Fabuła opowiada o znanej aktorce Marii Enders i jej asystentce Valentine. Te dwie Panie wybierają się do Szwajcarii, by wręczyć honorową nagrodę słynnemu reżyserowi Wiktorowi Melchiorowi. W trakcie podróży Enders dowiaduje się o jego śmierci. Melchior lata temu odkrył w młodziutkiej Marii talent i powierzył jej rolę, która ukierunkowała jej aktorską karierę. Maria będzie musiała zmierzyć się ze śmiercią swego mentora oraz ponownie stanąć twarzą w twarz z nemezis, jej debiutancką rolą w sztuce, która po latach ma stanąć na deskach teatru.
CLOUDS OF SILS MARIA to dość przewrotna fabuła, którą trzeba odczytywać dwojako. Z jednej strony opowiada o aktorce, która bez wielkich chęci i zapału próbuje zmierzyć się ze swym aktorskim debiutem. Różnica polega na tłiście. Jej rolę, młodziutkiej dziewczyny powierzono holyłudzkiej gwieździe, gdy tymczasem ona ma zagrać dojrzałą kobietę, którą lata temu odegrała inna aktorka. Ta sztuka przywołuje w Enders bolesne wspomnienia, stając się jednocześnie walką kobiety z sobą samą, jak i zarzewiem konfliktu z jej asystentką, młodziutką Valentine. Sztuka powoli zaczyna wkradać się w jej życie prywatne, stając się odbiciem lustrzanym jej relacji z Valentine.
Olivier Assayas oprócz motywu "sztuki w sztuce" stosuje równie ograną symbolikę monumentalnej przyrody i sił natury [wymowny podział filmu na akty]. Na tle Alp problemy bohaterów wydają się małostkowe. A cykliczność przyrody, umieranie i narodziny mają oddać konflikt między postaciami zarówno w filmie, jak i w sztuce. Zaakceptowanie swej starości, przemijalności, ale też szacunek do niej skontrastowany na tle obłąkanej w szaleńczym pędzie cywilizacji. Czy ta symbolika zadziałała? W pewnym sensie tak. Jednak zastosowane schematy nie wniosły niczego zadziwiającego w temacie, a monotonia i zbyt wyeksponowana teatralność zabiły sens tego obrazu.
Z pewnością odpowiedniego kolorytu i energii temu filmowi nadaje duet aktorski Juliette Binoche i Kristen Stewart. Jednak nie zgodzę się z opiniami, że to Stewart przyćmiła manieryczną Binoche. Wręcz przeciwnie. Binoche wyeksponowała braki Stewart w kreowaniu dramatyzmu postaci. Dramatyzmu, którego Stewart nie posiada za grosz. Nie mówiąc o manieryzmie - przerzucanie włosów na bok, czy charakterystyczna mimika. Starsza Binoche potrafi wspiąć się na wyżyny aktorskie i rozebrać do rosołu, gdy tymczasem Kristen usilnie broni swego aktorskiego dziewictwa. Scena z kąpielą w jeziorze wypadła tutaj raczej komicznie. Z pewnością Stewart idzie do przodu i podobnie jak jej partner z Tłajlajtów Robert Pattinson próbuje zerwać z wizerunkiem beztalencia. Niestety w odróżnieniu do Pattinsona Kristen nie posiada warsztatu aktorki dramatycznej. W rolach melodramatycznych i romansach z tym swoim trzepotaniem rzęskami i wzdychaniem, przechylaniem głowy i przerzucaniem na ramiona włosów spisałaby się wręcz idealnie. W tym filmie zdecydowaną górą jest jednak Juliette Binoche. A film... film dla fanów Assayas'a, teatralności i pięknych widoków.
Moja ocena: 5/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))