Susanne Bier należy do moich ulubionych reżyserek opowiadających o zawiłościach związków damsko-męskich. Jej filmy wryły się w pamięć, a takie tytuły, jak BRACIA, OTWARTE SERCA, W LEPSZYM ŚWIECIE, TUŻ PO WESELU, czy DRUGA SZANSA należą już do czołówki kina światowego. Niestety od czasu Oskarowego W LEPSZYM ŚWIECIE odnotowuję spadek formy Bier. Jej WESELE W SORENTO o ile było dość sympatycznym filmem, było kinem sztampowym i mdłym. Niestety ta utalentowana, duńska reżyserka swoją SERENĄ nie poprawiła nic od czasów WESELA W SORENTO, a wydaje mi się nawet, że jest jeszcze gorzej.
Film przenosi nas do czasów Wielkiego Kryzysu. Młody i przedsiębiorczy George podczas biznesowego wyjazdu poznaje piękną i inteligentną Serenę. W oka mgnieniu zakochuje się, oświadcza, a do domu powraca już jako mąż. Tym faktem budzi dość znaczne zdziwienie współpracowników. Zwłaszcza, że George zdążył zostać w między czasie ojcem nieślubnego dziecka. Ten fakt nie stanowi problemu dla pary. Są zakochani, pełni wiary, która szybko zostanie dopełniona pragnieniem posiadania potomka.
Bier snuje dwutorową opowieść. Z jednej strony SERENA opowiada nam o wielkiej miłości, która w pewnym momencie zostaje doświadczona przez los i nieszczęście. Z drugiej, opowiada historię o pazerności, chciwości, braku lojalności w czasach dość drapieżnych dla biznesu i jeszcze cięższych dla szarego człowieka. Czy coś w tym filmie dziwi, zaskakuje? Absolutnie nic. SERENA wydaje się być jedną z wielu historii o nieszczęściach par małżeńskich, które pod wpływem własnych słabości, chorych ambicji i małostkowości podejmują irracjonalne decyzje. Bier nie potrafiła wyciągnąć z losów George'a i Sereny ani dramatyzmu, ani pasji i żądzy. Film jest nad wyraz sterylny, wyzuty z emocji, wręcz jałowy.
Nie podobał mi się ten film, choć nie jest on kompletnie stracony. Są momenty, w których historia się klei, a opowieść nabiera kolorków. Jednak w większości Bier kompletnie pogubiła się o czym ten film ma być. Czy o wielkiej miłości naznaczonej tragedią, czy historią z kryminalną otoczką. Z pewnością film ten ratuje obłędna wręcz obsada. Wprawdzie parę Lawrence - Cooper widzimy po raz trzeci na ekranie i powiem szczerze, że już zaczyna mnie ten fakt irytować, ta para jednak niesie ten film. Bardzo mocny jest również drugi plan. Toby Jones, Rhys Ifans, David Dencik robili co mogli by wykrzesać ze swoich drewnianych postaci żar życia. Nie zmienia to faktu, że kino wg. Bier zmierza w niezwykle niebezpiecznym kierunku i jeśli utrzyma swą zniżkującą formę, to niedługo pożegna się z filmem. Przynajmniej tym w Stanach, co pewnie wyszłoby jej na dobre.
Moja ocena: 5/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))