Film Kriva Stendersa klimatem oddaje stare dobre brytyjskie filmy gangsterskie, a nawet wczesne produkcje Guya Ritchie. To zabawna komedia pomyłek zanurzona w morderczych porachunkach, zaborczej miłości i zdradzie. Można powiedzieć, "przecież to już było", jednak utrzymany w humorystycznej konwencji film nie tylko jest łatwy do przełknięcia, ale i miły dla oka.
Akcja toczy się w cudownie wakacyjnej, słonecznej Australii. Rozrzucona w czasie fabuła powoli zbliży nas do sedna sprawy, którą jest zdradzony mąż, zadłużony po uszy szwagier z małżonką oraz wynajęty prywatny detektyw vel zabójca na zlecenie. Trzonem tej opowieści, jak to zwykle bywa, są pieniądze i nadszarpnięta męska duma. Jeśli do tak wybuchowej mieszanki dodamy zwykłą ludzką głupotę i pazerność, nie ma co liczyć na solidne rozwiązanie, a komicznym wypadkom nie będzie końca.
Obraz z pewnością nie jest klasycznym filmem gangsterskim. Jest to komediowy twór, który między kadrami przemyca nam brutalność przestępczego światka. Dostajemy jej wprawdzie niewiele, bo dopiero w scenach końcowych z arterii tryska krew, jak z hydrantu. Myślę jednak, że zamysłem reżysera nie była brutalność, a komediowy sznyt oparty na absurdach i ludzkiej głupocie i ten cel osiągnięto w stu procentach.
Jeśli więc poszukujecie niezobowiązującej komedii z kryminalnym wątkiem, do tego uroczych zdjęć i fajnych kreacji aktorskich, to KILL ME THREE TIMES spełni Wasze oczekiwania. Ja z pewnością nie wrócę już do tego filmu, ale seans uważam za udany.
Moja ocena: 7/10
0 komentarze:
Prześlij komentarz
Jeśli nie chcesz obrażać to pisz, co ślina na język przyniesie :-))