Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam trailer do tego filmu czułam, że nie będzie to nic wartego mojej uwagi. Jednak zachęcona wysokimi notami oraz moją sympatią do Russela Crowe postanowiłam zmierzyć się z jego reżyserskim debiutem. Niestety moja intuicja po raz kolejny mnie nie zawiodła. Ten film to jeden sentymentalny chłam w stylistyce obranej dla lubujących się w płaczliwych dramatach, których ja po prostu nie znoszę.
Crowe przyjął dwie role w tym filmie - reżysera oraz odtwórcy głównej roli, australijskiego ojca trzech synów, który podjudzany męczącą myślą o ich śmierci, postanawia wyjechać do Turcji, by tam odnaleźć ich ciała i pochować. Nadmieńmy jednak, że akcja ma miejsce w czasie I Wojny Światowej, a właściwie u jej niechlubnego schyłku. Bohater wyrusza więc do Turcji, gdzie spotyka się z niechęcią autochtonów i ignorancją brytyjskich wojskowych. Żeby było bardziej dramatycznie i patetycznie, bohaterowi w poszukiwaniu zaginionych synów nie pomogą Brytyjczycy i Australijczycy, a znienawidzeni Turcy. Żeby było jeszcze bardziej ckliwie dorzucono wątek romantyczny, w którym niebieskooki Australijczyk wprawdzie nie przybywa na koniu, ale pojawi się, by ocalić piękną, młodą turecką wdowę z rąk muzułmańskich konwenansów i ostro napalonego na ożenek szwagra. I tu chwytam się za głowę, tak boli ta historia.
Fabuła opowiadana jest dwutorowo. Akcja teraźniejsza przeplatana jest licznymi reminiscencjami z walk bitewnych, w których brali udział synowie głównego bohatera. Chciałabym dorzucić coś optymistycznego do tematu, ale po prostu nie znajduję. Scenariusz jest naprawdę mdły, nieociosany, wręcz kanciasty i 3 tony waży. Nie mówię już o cudownych widzeniach bohatera, których doznaje na myśl o swoich synach, a które skutecznie pomogą mu w poszukiwaniach. Nie mówię już o scenach bitewnych godnych najgorszego filmu Spielberga dotąd WAR HORSE. Nie mówię również o schematach wrzuconych w scenariusz, zarówno tych ideologicznych, jak i narodowościowych i obyczajowo-kulturowych. Film jest po prostu słaby. I nie pomoże tutaj naprawdę dobra kreacja Crowe. Wybór Kurylenko też uważam za poroniony, ale na tle tego filmowego absurdu jej kreacja wypadła naprawdę znośnie. Jedyne co mogę powiedzieć, THE WATER DIVINER jest filmem mega ckliwym i patetycznym i jeśli ktoś lubuje się w takich klimatach to ma strzał w dziesiątkę.
Moja ocena: 3/10
Twój komentarz udowadnia tylko jak różne mogą być odczucia kinomana. Ja, wprost przeciwnie oceniam ten film na dobry do b.dobry. Po pierwsze lubię tego aktora. Po drugie mam już swoje lata i pewno jestem ckliwy, ale wiem do czego jest zdolny ojciec tracący swoje dzieci - tak, do największych poświeceń, jak by to wg Ciebie ckliwie nie zabrzmiało. A oczywistości że Anglicy są dobrzy a nie pomogli, a Turcy źli a pomogli, nijak się maja do realnego życia. Mój Tato opowiadał mi, że jak chodził przez granicę po chleb (w czasie wojny), to właśnie Niemiec go przepuszczał, a Ślązak nie. Dla Ciebie to pewno niewiarygodne i sztuczne....pożyjesz dłużej to się przekonasz. A kino o uniwersalnych wartościach jak poświęcenie, uczucia, bohaterstwo, to właśnie moja bajka...ale każdy ogląda to co mu pasi. Mało jest takiego kina, mało jest takich widzów. Pewno rekordów kasowych nie będzie miał jak np.szklana pułapka5 chociaż to też niezbyt dobry przykład - ojciec jedzie po syna do Rosji..fuj. Co za ckliwość.
OdpowiedzUsuń