Strony

czwartek, 31 maja 2012

SAFE HOUSE

Rewelacja. Świetne kino akcji. Pamiętam pierwszy film Espinosa'y Snabba Cash. Nie zrobił na mnie tak piorunującego wrażenia, jednak zwrócił uwagę swoją solidnością i świetnymi zdjęciami.
I nie oddalił się reżyser o krok w swoim kolejnym filmie. Zdjęcia są masakrujące. Sceny pościgów, bijatyk i przepychanek trzymają w napięciu i podkręcają ciśnienie do 170. Wydaje się, że nic już nie można wyciągnąć z typowych filmów akcji, a jednak...
Fabuła podobnie, jak w SNABBA CASH nie wyróżnia się oryginalnością. Mamy złego ex-agenta CIA i dobrego agenta na dorobku. Oczywiście za tym złym podąża cała masa przebrzydłych zbirów ze skorumpowanym agentem CIA na czele, którzy chcą przejąć dane niewygodne dla wielu. Ile było tego typu filmów, trudno zliczyć. A Espinosa wycisnął z tej pulpy resztki soków i stworzył film, w którym akcja jest iście wybuchowa. Eskaluje niczym efekt kuli śniegowej. Im dalej tym mocniej. Mimo, iż film jest czasowo sporych rozmiarów, nie ma mowy o nudzie. Jesteśmy targani emocjami do samego końca.
Nie ma tu superbohaterów, którzy wychodzą cało z każdej opresji. Bohaterowie są w 100% ludzcy. Popełniają masę błędów, a przede wszystkim krwawią :-) Nikt tu nie udaje Czaka Z Pół Obrotu Norisa i nie wyważa drzwi obrotowych. Widz w zamian dostaje wrażenie, że tak może być, że to realne i tacy ludzi naprawdę istnieją, a nie są wytworem wybujałej wyobraźni.
No i obsada...doborowa, a Denzel .... Denzel Washington jest zajefakinbisty. Niesamowicie elektryzujący. Jak czarny anioł pojawia się tam, gdzie jest śmierć. Genialny. Nieoceniony. Fantastyczny aktor. Gra całym sobą. Oddaje postać w każdym ruchu i mimice twarzy. Nie ma o czym mówić, to klasa sama w sobie. 
Na pochwałę zasługuje również, nie lubiany przeze mnie przez baaardzo długi czas, Ryan Reynolds. Z głupiutkiego aktorzyny z filmów o tępych amerykańskich nastolatkach wszedł w role, które wymagają czegoś więcej niż świecenia klatą i napinania mięśni przed laskami. 
Warto poświęcić swój, jakże drogocenny czas, którego ciągle za mało i pochylić się nad tym tytułem. Gwarantuję, że nie będzie on stracony.
Moja ocena: 9/10

środa, 30 maja 2012

IRON SKY

I znów wiele hałasu o nic. W tej czarnej komedii, którą zowią, jest tyle czerni co w afrykańskim albinosie. Zawiodłam się. Znowu machina propagandowa napompowała ten tytuł do granic możliwości, a po seansie wyszło całe powietrze i została dętka. Nawet słowne gagi mało zabawne.
Z drugiej strony zastanawiam się do kogo adresowany jest ten film. W dużej mierze autorzy kpią z systemu amerykańskiego. Ich walki z terroryzmem, wyborów prezydenckich, czy przywództwa w świecie. A po drugiej stronie Timo Vuorensola serwuje nam pseudo podśmiechujkę nazizmu. I tak zadaję sobie pytanie, czy przeciętny Amerykanin oglądając IRON SKY będzie miał choćby blade pojęcie o Blitzkrieg, Lebensraum, a Zeppelin będzie dla niego bardziej wspomnieniem muzycznym, niźli militarnym. Trochę, jak z naszym MISIEM, nikt kto nie zagłębił się w istocie komunizmu w Polsce, nie będzie potrafił zrywać boków na seansie.
Przyznaję, że pomysł rewelka. Naziści uciekają na księżyc ? Bomba. Izraelskie służby specjalne na bezrobociu, a i w Argentynie ludności ubyło ;-)) Niestety ta otoczka jest jak wydmuszka. Z zewnątrz piękna, kolorowa, a w środku pustka. Nuda... wieje nudą, aż po Ural. Uśmiałam się dosłownie raz. Sama nie wiem czemu, ale najbardziej rozbawiła mnie scena z kozakiem w czole Adlera :-) Poza tym totalne bezrybie.
Całość jest mega kiczowata. Rozumiem, że autor chciał utrzymać klimat filmów klasy B. I chwała mu za to. Wykonał robotę w 100%. Niestety treść całkowicie odstaje od zapewnień, że będzie to najlepszy pastisz roku. Nadal wolę durne amerykańskie komedie z Leslie Nielsen 'em w roli głównej, niż pseudoartystyczne pastisze, którymi są tylko z nazwy.
Moja ocena: 4/10

niedziela, 27 maja 2012

CANNES 2012

Złota Palma Cannes 2012 dla filmu Amour (Michael Haneke), a Mads Mikkelsen, jako najlepszy aktor i czegóż można chcieć więcej. Już moje oczy nie mogą się doczekać :-)

THE AVENGERS

No i w końcu... doczekałam się tej wiekopomnej chwili. Jestem po seansie awendżersów i moje wrażenia są takie, jakich się spodziewałam. Po tylu latach zapowiedzi i płonnych nadziei na rewolucje w kinie akcji, film mi dupy nie urwał, że tak się kolokwialnie wyrażę :-) Nie wiem na co liczyłam, ale z pewnością nie jest to to, co oczy me ujrzały.
Zdecydowanie jest to dobre kino akcji. Rzetelne. Fajerwerki, superbohaterowie. Akcja wartka, fabuła solidna, a całość z humorem, co by widz od nadmiaru grozy zawału nie dostał. I to by było na tyle w tym temacie. O 3D nie będę się wypowiadać, bo dla mnie ta forma jest martwa, jak kura, której resztki spoczywają w mojej lodówce.
Nawet obsada nie poraziła. Tom Hiddleston pokazał swój świetny warsztat, ale to "zły" charakter, więc już w przedbiegach miał łatwiej. Cała reszta nudna i przewidywalna.
Jest to naprawdę niezłe kino akcji. Jednak, czy po tylu fascynacjach pojedynczymi bohaterami i zapewnieniami producentów o wielkości awendżersów, słowa dotrzymano ? Nie, nie i jeszcze raz nie. Ten film nie jest niczym więcej, niż kolejną częścią marwelowskiego komiksu, którego części widzieliśmy wcześniej, a ta nie wnosi żadnej wartości dodanej. Solidny i rzetelny i to tyle.
Moja ocena: 7/10 (jedno oczko w górę za scenę z Hulk'iem i Lokim)




środa, 23 maja 2012

EVA

Długo nie widziałam równie dobrego fantasy osadzonego w realnym świecie. Jakżeby inaczej.
Reżyser zabiera nas w na pozór współczesny świat, w którym wszystko jest normalne, jedynie nasze życie usprawnia coraz bardziej rozwinięta robotyka i technologia. W tym futurystycznym świecie brak jakichkolwiek znamion wyimaginowanej rzeczywistości w skali, w jakiej widz nie może się utożsamiać z opowiedzianą historią. Współczesne domy, samochody, życie. Jedyne co odróżnia czas rozgrywającej się fabuły od czasu rzeczywistego, to roboty. Istoty super inteligentne, zarówno intelektualnie, jak i emocjonalnie. I to tej drugiej struktury dotyczy w głównej mierze film.
Główny bohater, naukowiec, ma za zadanie stworzenie prototypu robota, który ma jak najbardziej odzwierciedlać ludzką naturę i jej cechy, pod kątem emocji i postrzegania świata. Można by rozpisywać się o fabule, ale naprawdę szkoda. Warto pochylić się nad tym tytułem, bo jest nietuzinkowy i oryginalny.
Nie jest to typowy produkcyjniak holyłudzki na modłę  A.I. Sztuczna inteligencja , czy  Ja, robot. Na taką realizację można liczyć wyłącznie w kinie europejskim. Reżyser nie opiewa w peanach cudownych właściwości technologicznych, które kryje przyszłość. Raczej zastanawia się nad zagrożeniami, które się za nimi kryją. Na ile i jak daleko człowiek może się posunąć, by osiągnąć swój cel i odnieść sukces ? Jakim i czyim kosztem ? Czy warto poświęcać życie swoje i innych w imię nauki ? A wszystko to pod przykrywką dziecięcego robota, którego zadaniem miało być umilenie życia człowiekowi.
Słabszą stroną jest wątek romansu głównego bohatera. Niepotrzebnie jest on tu rozwleczony. Tragizm trochę razi i męczy. Mimo bólów istnienia i wyrzutów sumienia, można by sobie ten wątek darować. Moim zdaniem odbiega on znacząco od tematu, a i nie wnosi nic, bez czego fabuła nie mogłaby się obyć.
Nie ma tu wprawdzie aktorskich fajerwerków, ale z pewnością na uwagę zasługuje, znany chociażby z Almodovar'a, Lluís Homar. Jego kamienna twarz, nie zdradza żadnego wysiłku. Jest genialnie beznamiętny i bezpłciowy, jak jego bohater. Natomiast postać, którą grał Daniel Brühl nie była na tyle rozbudowana, by mógł rozwinąć w niej skrzydła. Bardzo przeciętna kreacja.
Moja ocena: 7/10 (obniżona za zbyt rozbudowany wątek ckliwego romansidła)


poniedziałek, 21 maja 2012

THE SWELL SEASON

Zapewne Once zapadł nie jednemu widzowi w pamięć. Ja mimo wszystko pozostanę wielbicielką bardziej talentu muzycznego Hansarda, niźli aktorskiego. I nie ważne, czy z The Frames, czy z The Swell Season.
Dokument ten wychodzi od momentu ogromnego sukcesu filmu ONCE. Po zdobyciu Oscara, projekt Hansard-Irglova wspólnie wyrusza w trasę pod nazwą The Swell Season, ciesząc się zasłużoną popularnością. 
Nie bardzo jest jednak dla mnie jasna forma przekazu. Z jednej strony jest to dokument muzyczny, z drugiej kontynuacja fascynacji sobą bohaterów ONCE, z tymże w prawdziwym, a nie wyimaginowanym świecie. Reżyser próbuje nas zabrać w podróż muzyczną i uczuciową pary Hansard-Irglova od momentu zakochania do rozpadu związku. Poprzez powiązanie tych dwóch wątków całość wypadła jednak zbyt chaotycznie. Ani to dokument z trasy, ani sceny z życia znanej pary. Trochę na siłę stworzono ten film. Trochę nazbyt oportunistycznie. Jakby autorzy chcąc wykorzystać popyt na rynku koniecznie musieli stworzyć coś z niczego, przy okazji nakręcając machinę marketingową poprzez sprzedaż uczucia i związku Hansarda z Marketą. 
Szkoda. Wyciąganie kasy z ludzkich słabości jest mało autentyczne. Hansard wypadł raczej na karierowicza, a Irglova na zahukane dziewczę z prowincji. Na szczęście ich talent muzyczny broni się niesamowicie. Są świetni razem i osobno i mogłabym ich słuchać do znudzenia. Szkoda jednak, że zabrakło pomysłu na to, jak ich talent sprzedać.
Moja ocena: 5/10

 

niedziela, 20 maja 2012

DEMOTED

czyli niezobowiązująca komedia na leniwą niedzielę.
Film klisza. Dwóch kolesi, sprzedawców opon, znęca się nad kolegą, biurową czarną owcą, robiąc mu głupie kawały. Zbiegiem nieszczęśliwych okoliczności umiera szef, a nowym szefem zostaje firmowa niedorajda. Role się odwracają. Nowy szef degraduje wspomnianych pracowników na stanowiska sekretarek. I tak zaczyna się gehenna i metamorfoza bohaterów. Panowie z lekkoduchów, lekceważących koleżanki z pracy, po nagłej zamianie ról, stają się dojrzałymi mężczyznami wspierającymi kobiecą niedolę :-)).
Mimo wszystko jest kilka scen perełek. Do jednej z nich zaliczam scenę dylematów jednej z koleżanek, jaki prezent dać mężowi na rocznicę :-)) Kobieca natura jest zbyt skomplikowana, nawet na proste męskie odpowiedzi, które czasami zwalają z nóg :-).
Uśmiałam się głośno wiele razy, więc warto było. Mnóstwo zabawnych scenek sytuacyjnych i świetne dialogi. No i..zapomniałabym, świetna rola od Sean Astin. Długo go nie oglądałam i dzięki bogu przestał mi się kojarzyć z pucołowatym Sam'em z WŁADCY PIERŚCIENI.
Moja ocena: 6/10

PARIAH

Dee Rees podbudowana sukcesem swojej krótkometrażówki postanowiła przełożyć losy Alike na duży ekran. Pytanie może się nasuwać, po co ? Z pewnością filmem długometrażowym trafi do większej ilości odbiorców. To pewne. Lecz, czy historia wniesie coś nowego. Raczej nie. Niczym się ona bowiem nie różni od pierwowzoru, a i aktorzy praktycznie ci sami. Z pewnością fabuła jest bardziej rozbudowana, ale dalej jest to ta sama treść.
A treść ta przypomina losy bohaterki TOMBOY tylko powiedzmy sobie, jakieś dziesięć lat później :-) Młoda afro-amerykanka odkrywa w sobie uwielbienie do kobiet i oczywiście ma dylemat w jaki sposób przygotować do tego otocznie i uświadomić rodzinę o swojej odmiennej orientacji seksualnej. Oczywiście, jak to w tego typu dramatach bywa, rodzina jest zszokowana i raczej nie wyraża woli akceptacji, ale to chyba normalna pierwsza reakcja, każdego normalnego rodzica :-)
Fabuła w niczym nie zaskakuje. Mamy problemy z zaakceptowaniem własnej seksualności, problemy rodzinne, miłosne itp. Jedno jednak co sprawia, że ten film nie jest kliszą, to sposób w jaki podeszła do tego reżyserka. Każdy w tej historii może odnaleźć coś dla siebie. Nie jest to, w moich oczach, wyłącznie film gejowski. Jest to obraz zdecydowanie bardziej uniwersalny, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Fantastycznie poruszono wątek pierwszej, tragicznej miłości, jak i miłości platonicznej. Jest również przedstawiony problem małżeński, trochę jakby autorka chciała nas przekonać, że związki hetero nie są najlepszą opcją z możliwych. Ok.przeboleję to i przemilczę ten temat, choć mnie świerzbi :-) No i na koniec wątek przyjaźni, dość szeroko poruszony. Nie tylko od tej strony fantastycznej, jak to przyjaciele się wspierają, ale też od tych trudniejszych momentów, w których czasami ciężka prawda w oczy kole.
Film też zaskakuje od strony wizualnej. Nie jest to obraz jeden z wielu. Widać tu świeże oko obserwatora, które w ciekawy sposób przekłada się na ekran.
Moja ocena: 6/10



piątek, 18 maja 2012

LES LYONNAIS

Niestety nie jestem w stanie oglądać filmów ostatnimi czasy. Owładnęła mną mania DIABLO 3, hell yeah  \m/. I tak tłukę dniami i nocami, jak tylko mogę, a filmy poszły w odstawkę :-( Przecież się nie rozdwoję :-)

Dzisiaj jednak zamiast AVENGERS'ów wybrałam francuski kryminał. No cóż...jakoś odechciało mi się lecieć za tłumem i postanowiłam zaszyć się w koncie. I tak pewnie niewiele stracę. Prędzej, czy później odbiję sobie z nawiązką. A dziś stanowczo stwierdzam, że francuskie kryminały żądzą. I jeśli mam oglądać fruwających facetów w rajtuzach, to rzeczywiście chyba wolę wąsatych zbirów z Lionu :-)
Jeśli ktoś oglądał takie tytuły, jak 36 , czy  MR 73 , to z pewnością nie zawiedzie się najnowszym filmem Marchal'a. A propos na faktach.
Historia opowiada losy gangu okradającego banki. Po latach poznajemy losy głównych bohaterów. Do momentu, gdy jeden z członków gangu popada w tarapaty. I tu załącza się główny temat filmu, czyli męska przyjaźń. Oj ciężkie są losy bohaterów, dylematy, problemy. Czacha dymi. Ale mimo patosu, całość jest na tyle znośna, że praktycznie można pyknąć jednym tchem bez zmęczenia.
Polecam, bo to fajne, niezobowiązujące kino męskie, przepełnione braterstwem i męską solidarnością do bólu. Ale trzeba oddać reżyserowi, że miary nie przebrał :-)
Moja ocena: 7/10

niedziela, 13 maja 2012

ACT OF VALOR

Już po pierwszych kadrach tego filmu nasuwa się wniosek, że ten film stworzony jest na potrzeby Armii Amerykańskiej. Ilość propagandy wojennej, braterstwa i bohaterstwa jest przytłaczająca. Szczerze...pełen rzyg. Niczym się to nie różni od chińskich wysokobudżetówek. Tylko tam chinole dają łomot japońcom, a tu amerykanie walczą z terroryzmem na świecie. Jedyne czym się różni ten film od całej reszty propagandowego śmiecia o amerykańskim wojsku i żołnierzach to temat. Tym razem dzielni panowie z Navy Seals nie walczą z Irakijczykami, czy Afgańczykami, a ze złym terrorystą, który chce wpisać się w karty amerykańskiej historii, jako następca Bin Ladena. 
Jeśli chcemy przejść przez ten film bez bólu, musimy włączyć sobie filtr i przestać traktować to dzieło, jako instruktarz dla przyszłych adeptów US Army. Trzeba wyrzucić cały ten chłam i patrzeć na obraz, jak na widowisko. I powiem szczerze wychodzi z tego niezły film akcji. Taki MISSION IMPOSSIBLE, tylko o wiele bardziej realny i bez karłowatych głównych bohaterów :-)) Akcja jest non-stop. High-tech equipment, first person shooter i prawie jak w MODERN WARFARE mamy małą wojenkę na ekranie. Napieprzanie z M16A4, wybuchy granatów, pościgi, a całość obsługują niezawodne maszyny z NAVY SEALs.
Fajnie się patrzy na te fajerwerki i jak odstawię na bok ten pełen naciągniętego heroizmu wymiot, to wychodzi zajebisty action. A jak dodamy, że gro aktorskie filmu to naturszczyki z NAVY SEALs to drogie panie...testosteron sam wylewa się z ram ekranu ;-)))
Moja ocena: 7/10

SCHLAFKRANKHEIT

Historia opowiedziana w dwóch aktach. W jednym poznajemy niemieckiego lekarza i jego rodzinę na placówce medycznej w Afryce. Pracuje na rzecz WHO. Zwalcza w miejscowym szpitalu epidemię śpiączki afrykańskiej. Gdy zagrożenie znika, program WHO zostaje zamknięty, a lekarz dostaje nakaz powrotu do Europy. Drugi akt opowiada o czarnoskórym lekarzu, który jako wysłannik WHO ma zbadać celowość wydawanych przez organizację pieniędzy na rzecz zwalczania epidemii śpiączki w szpitalu kierowanym przez niemieckiego lekarza. Fabuła toczy się na przełomie trzech lat.
Cały film de facto posiada dwóch bohaterów. Białego, który tak zasymilował się z Afryką, że nie jest w stanie wrócić do Europy i w niej zamieszkać. Jest tak zafascynowany czarnym lądem, że nie widzi dla siebie miejsca w nudnej i sterylnej Europie. Drugi z bohaterów, czarnoskóry lekarz, który wyrósł w Europie i nie czuje żadnych więzi do kraju, z którego pochodzi, a Afryka go raczej brzydzi, niż napawa nostalgią. Na przykładzie tych dwóch postaci widzimy, jak silnie człowiek przywiązuje się do miejsc i jak mocno w nie wrasta. I niezależnie od asymilacji bohaterów i miłości do miejsc w których żyją, nadal dla tubylców, są i będą obcymi.
Mimo wielu sprzecznych opinii film jest bardzo dobry. Sentymentalizm z tragedią przeplata się przez całość filmu. Czuć w powietrzu nieuchronnie zbliżającą się tragedię, a jednocześnie chce się oglądać do skutku. Zdaję sobie sprawę, że dla wielu film może być trudny w odbiorze, ale prowadzenie przez życie bohaterów wydało mi się fascynujące.
Moja ocena: 8/10

sobota, 12 maja 2012

POULET AUX PRUNES

Oj, Francuzi w tym roku rozpieszczają mnie swoją kinematografią. Jestem pod ogromnym wrażeniem, zwłaszcza że fanką francuskiego kina nie jestem. A tu masz... po raz kolejny znany z Persepolis (2007) duet Satrapi-Paronnaud serwuje nam spory kawałek dobrego kina. Tym razem nie w wersji animowanej. Trzeba jednak przyznać, że obrazy są tak piękne, jakby ręcznie malowane. Najwyraźniej duet z animacją rozstać się nie może, ale genialnie im to wychodzi, więc nie ma na co narzekać.
Satrapi-Paronnaud po raz kolejny zabierają nas do francuskiego Iranu. Oj czuć Pani tęsknotę za kolonializmem, Pani Marjane...Ten sentymentalizm jest zaraźliwy, bo łezka w oku się kręci za klimatem sprzed rewolucji irańskiej.
Film jest dramatem podszytym wątkiem niespełnionej miłości. Reżyserka zabiera nas w świat, w którym o zamążpójściu nie decydowali sami zainteresowani, ale ich rodziny. Wiele z tego tragedii płynie i ta opowieść jest jedną z nich.
Świetne role aktorskie, od mojego ulubionego z resztą, Mathieu Amalric. Jego wzrok zbitego psa jest po prostu obezwładniający. Uwagę zwracają również zdjęcia. Magiczne, baśniowe, jakby ze snu. Z pewnością jest to zasługa ekipy od animacji, ale absolutnie nic nie razi. Jest wręcz jak najbardziej na miejscu.
Moja ocena:  8/10

HOW I SPENT MY SUMMER VACATION

Mel is back, putas !!! :-))
Gibson wraca w najlepszej formie po EDGE OF DARKNESS. Choć i tak moim zdaniem przedsmak powrotu do świetnej formy mieliśmy THE BEAVER. I nie ważne, że sam współpisze scenariusz, współprodukuje. Nie ważne. Film jest świetny. Z jajem. Dziki zachód w samym środku Meksyku. 
Mel gra bohatera, złodzieja, który kradnie kasę dilerowi narokotyków. W czasie ucieczki wpada w łapy meksykańskiej policji i tamże trafia do więzienia. Więzienie... zbyt naciągane. Miejsce, które zwą więzieniem to miasteczko, całej maści zbirów, w którym króluje prawo dżungli i kasa. Oczywiście w między czasie nasz bohater obmyśla niecny i zacny plan odbicia utraconej kasy i pomocy jednemu z współwięźniów.
Całość może banalna. Ale sposób w jaki został nakręcony, przez debiutanta, jest wciągający i absolutnie nie pozwalający na chwilę nudy. Jest jucha, tortury, strzelanina i pościgi, czyli wszystko to, co stanowi o dobrym filmie akcji.
Jest to jeden z lepszych "action movies" jakie ostatnio widziałam. I nie przeszkadza mi, w ogóle, że nadworny faszysta i damski bokser jest głównym odtwórcą roli i producentem. I tak wolę Gibsona, niż Johna "choć chłopcze, pokażę ci swój odbyt" Travolta'ę :-)))
Moja ocena: 8/10

SEDAMDESET I DVA DANA

Sceptycznie podeszłam do tematu i niewiele się pomyliłam. Film opowiada historię wiejskich, chorwackich nierobów, którzy żerują na amerykańskiej rencie babci, po dziadku który zginął na wojnie. Problem zaczyna się, gdy babcia niespodziewanie umiera i tu bohaterowie wpadają na plan genialny, który co z tego, że wypalił, gdy pazerność ludzka przekracza granice.
Za kamerą usiadł syn znanego chorwackiego aktora Rade Serbedzija.
Całość przypomina nieco polskie klimaty ze wsi popegeerowskiej, gdzie życie towarzyskie i kulturalne toczy się przy wiejskim geesie. Każdy chleje ile może, opierdala się przez pół dnia i kłóci z sąsiadami. Mogłoby być zabawnie, jak w filmach Barei. Jednak im bliżej końca tym mniej zabawnych momentów, a całość straciła wigor na rzecz zupełnie niepotrzebnego wątku pazerności jednego z głównych bohaterów. I ta właśnie końcówka zabiła atmosferę zabawnego absurdu. Szkoda...
Moja ocena: 5/10

piątek, 11 maja 2012

LA FEE

Już pierwsza scena mnie rozbawiła. Ostatnimi czasy mam wrażenie, że moje życie warunkują dwa zjawiska, napierdalający poziomy deszcz i wiatr prosto w oczy :-)) Pełen wzrusz... Tylko czekałam na następne kadry, bojąc się że znów reżyser uświadomi mnie o mym marnym żywocie :-)) Na szczęście tak się nie stało.
Film opowiada historię pary kompletnych dziwaków. Samotny pan pewnego dnia poznaje samotną kobietę, która podobno jest wróżką. Po czym spełnia jego dwa życzenia z nadzieją na spełnienie tego trzeciego. Jednak zanim do tego dojdzie ich związek nabiera rumieńców, czego dowodem jest nieślubny malec.
Obraz, jak to w tercecie Abel-Gordon-Romy (RUMBA) jest całkowicie absurdalny. Ten rażący momentami absurd jest subtelnie łagodzony komizmem sytuacji. Rzeczywistość stała się niemiłosiernie przerysowana, co nie oznacza, że mało realna. Ona nam ma uświadomić, jak bardzo jesteśmy wrośnięci w codzienność, przez co sami nie zauważamy absurdów, które na co dzień są wokół nas.
Mnie osobiście bardzo się podobało, choć powiem szczerze ten film o wiele bardziej byłby przyswajalny w formie krótkometrażowej. Pod koniec po prostu nużył. Humor to mieszanka angielskiego Monty Pythona z francuskim Jacques Tati. Bardzo komiczny, aczkolwiek specyficzny i zdaję sobie sprawę, że dla niektórych nieprzyswajalny. Mnie jednak rozbawił, ale mnie generalnie bawi angielski humor, przesączony ironią i cynizmem. Tak już niestety mam :-)
Moja ocena: 6/10


wtorek, 8 maja 2012

COLUMBUS CIRCLE

A tak podobał mi się ostatni film George'a Gallo MIDDLE MEN...
Nie będę opisywała fabuły, ponieważ jest nieźle zakręcona i właśnie w niej tkwi cały smaczek. Film jest typowym, użyłabym nawet stwierdzenia, klasycznym kryminałem. Mało tego, kryminałem jakiego długo nie widziałam. Kręcony na styl tych najlepszych, z lat 70-tych i 80-tych. Jest mistyfikacja, szyty grubymi nićmi plan i złoczyńcy, którzy wyglądają jak dobrzy wujkowie, a są przesiąknięci złymi zamiarami do szpiku kości :-))) Naprawdę z sentymentem obejrzałam COLUMBUS CIRCLE.
Dobrano też zaskakująco dobrą obsadę. Jednak czegoś mi w tym filmie brakowało. Polotu ?... Mimo niezłego scenariusza, aktorstwa, historii, nie było zbyt wiele sytuacji które by mną pozytywnie wstrząsnęły. To poprawny i rzetelny kryminał, taki na 4 z plusem, ale niestety do szóstki brakuje tego czegoś...iskry, bo talent Pan Gallo ma, co udowodnił w min.MIDDLE MEN.
Moja ocena: 5/10

niedziela, 6 maja 2012

DETACHMENT

Film porusza dość drażliwy temat - wychowania szkolnego. Pokazuje je od strony nauczyciela. 
Poznajemy ludzi, którzy może niekoniecznie są nauczycielami z powołania, ale mimo to starają się wykonywać swój zawód w należyty sposób. I dbać...dbać o swych uczniów.
Brzmi to może nazbyt górnolotnie, ale jak trudny i ciężki to zawód wiedzą jedynie ci, którzy go wykonują. I zaraz lawiną głosy się zerwą, że przecież, jak to ... nikt nie pracuje po 30 godzin tygodniowo z 2 m-cami wakacji. Pewnie że nie, ale ja pierdolę, te 30 godzin i 2 m-ce jeśli mam się usrywać z rozwydrzonymi bachorami i ich jeszcze bardziej pojechanymi rodzicami. Mam w dupie przerwy świąteczne kilka razy w roku, jeśli jakiś gnój napluje mi w twarz, założy kibel na śmieci na głowę, a ja nie mogę nawet się na niego wkurzyć. Dlatego szanuję tych ludzi i podziwiam ich wytrzymałość psychiczną. Są chyba najmniej docenianą grupą społeczną od której zależy przyszłość naszych dzieci. 
Jestem wychowana w czasach, w których nauczyciel potrafił zdzielić gnoja przeszkadzającego na lekcji w łeb i zapanować nad klasą. Dzięki temu był respekt i warunki do pracy, zarówno dla ucznia, jak i nauczyciela. Teraz jest tak, i to film świetnie pokazuje, że to uczeń ustala warunki gry, a nauczyciel jest tylko pionkiem. Bezsilność i parcie na wyniki to dwie rzeczy, które wzajemnie się wykluczają, a które w obecnych czasach są etykietą szkół.
Smutny film, ciężkie tematy. Bardzo dobrze zrealizowany, ze świetną obsadą aktorską. A Brody, ze swym cielęcym wzrokiem, jest rewelacyjny.
Moja ocena: 8/10

BURNING MAN

Czy można wyssać cokolwiek przykuwającego uwagę z filmu o mężczyźnie, który na skutek choroby nowotworowej traci swoją żonę ?
Najwyraźniej tak. To co zrobił Teplitzky z, na pierwszy rzut oka, typowym dramatem jest niemalże bajkowe. Główny bohater zostaje, już na samym początku filmu, rozebrany na drobne kawałki. I jak puzzle, reżyser składa go nam w jeden cały obraz. Poznajemy bohatera, jego historię i życie powoli z każdym kadrem. Wszystko jest spójne i "szyte na miarę". Szczerze mówiąc, nie ma się do czego przyczepić.
Jeśli dodamy do tego muzykę i przecudowne obrazy, mamy film który po prostu nas niesie przez 2 godziny swego trwania. Montaż jest świeży i nietuzinkowy, a operator ma oko artysty. To w jaki sposób chwyta błahe i pospolite ujęcia, nie zdarza się często.
Australijskie kino nadal trzyma poziom i to najwyższej jakości.
Moja ocena: 8/10

CORIOLANUS

Przykro mi stwierdzić, ale nie wytrzymałam tej adaptacji dzieła Szekspira, za której kamerą zasiadł sam Ralph Fiennes.
Beznadziejnie głupio patrzy się na współczesne budynki, a najgłupsze jest sugerowanie widzom, że to starożytny Rzym. Ten film jest masakrycznie nieautentyczny, przez co źle go odbieram. Nie mogę słuchać języka staroangielskiego z przeświadczeniem, że to starożytność i mieć przed oczami czołgi, karabiny i telewizory. Ja rozumiem, że przesłanie, że mimo upływu wieków, nadal jest aktualne, ale wszystko to jakoś nie współgra. Wiele było tego typu adaptacji, ale ta zupełnie do mnie nie przemawia. Jak porównam chociażby ostatnio oglądany MACBETH z Patrick'iem Stewart, to tutaj mam przed oczami, jakąś przerażającą makabreskę. I tak moim zdaniem, najlepiej ever, na ekran, szekspirowskie dzieła przełożył Kenneth Branagh. A to co zrobił Fiennes z Koriolanem jest tylko marną próbą zmierzenia się z monumentem. Amatorszczyzna. Panie Fiennes zostań Pan przy aktorstwie, plizzz.
No nie poszło, ale trzeba przyznać, że zebrał wyśmienitą ekipę aktorską.
Moja ocena: 1/10

sobota, 5 maja 2012

JANIE JONES

Ależ mnie wymęczył... o zgrozo !
Średniej jakości muzyk, pewnego pięknego dnia dowiaduje się, że ma córkę z groupie. Jakby tego było mało, matka jest narkomanką i zostawia mu dziecko pod chwilową opiekę. Problem w tym, że tatuś też do najsłodszych nie należy. Pije nadmiarowo. Bić się też lubi. A do dodatkowych umiejętności należy powolne doprowadzanie swojej kapeli do rozpadu. Co w końcu się staje. Ale nie ma się co bać. Z odsieczą nadchodzi 13 letnia nowo-poznana córcia, która tatusia, swoją nad wyraz rozwiniętą dorosłością, wyciągnie z opałów i postawi na równe nogi. Uff.... masakra. Ach i jeszcze, jakby tego było mało, całość okraszona średniej jakości muzą, co ma nam sugerować, iż to musical być musi. Tfu..
Powinnam częściej słuchać, swego wewnętrznego głosu. Już na początku coś mi mówiło, jak gra Breslin to unikaj, jak wuj Lucyfer święconej wody. Ale nie... nie posłuchało się. Połasiło się na Shue i Stormare. I jak tylko zniknęli z kadru, trafiłam do ostatniego kręgu piekła. O zgrozo.... !!
Jedynie świetna obsada ciągnie ten film, jak styrany wół pod górę. Bo wieje nudą, jak nad Bałtykiem przez cały rok, non-fuckin'-stop.
Moja ocena: 3/10

RABAT

Czyli holenderski sposób na oswojenie się z Arabami. Swoją drogą, ciekawa jestem, czy holenderscy nacjonaliści rzucali zgniłymi jajami w ekran :-))
Jeśli o mnie mowa, to dla mnie rewelacja. Choć i tak ten film nie zmienił mojego przekonania, że Arab to leń i brudas :-))). Jednak sposób w jaki zostali przedstawieni trzej główni bohaterowie zdecydowanie pozwala utożsamić się z tymi ludźmi i bardziej ich zrozumieć.
Jest to klasyczny film drogi. Trzej kolesie wybierają się przez Europę do Maroka, tytułowego Rabatu, by tam jeden z nich poznał swoją przyszłą żonę. Trzy różne osobowości, trzy stereotypy Araba, ale ukazane w niesamowicie pozytywny sposób. Tych kolesi po prostu nie da się nie lubić. To co przeżywają w drodze do Maroka można uznać jako esencję problemów, które na co dzień spotykają typowego arabskiego muzułmanina. Mamy tu, jak w pigułce, agresję, tą ukrytą i tą uzewnętrznioną, brak tolerancji i zaufania. Wszystko to spowodowane wyłącznie narodowością i kolorem skóry głównych bohaterów. Momentami można wyczuć ich tęsknotę za krajem ojczystym, za korzeniami, za miejscami, z których może nie wyrośli, ale w których wyrosły ich rodziny. Za tożsamością.
Jest to też typowy film o wchodzeniu w życie dorosłe. Bohaterowie nagle stają przed wyborem, nonszalanckie bujanie w obłokach, czy twarde stąpnie po ziemi. Każdy z nich w czasie tej drogi dojrzewa do podjęcia trudnych dla siebie decyzji. Decyzji, które zmienią ich dotychczasowe życie.
Oczywiście, jak to w filmie drogi bywa, nie obyło się bez pięknych obrazów. Bohaterowie nie tylko wizualnie, ale i muzycznie zabierają nas w krainę multikulturowej Europy. I to jest piękne, oryginalne i niepowtarzalne.
Bardzo pozytywny film.
Moja ocena: 8/10


piątek, 4 maja 2012

OGRÓD LUIZY

Nie ma co ukrywać, że Dorociński był jedynym przyczynkiem, dla którego podeszłam do tego obrazu.
Historia jest tu dla mnie rzeczą wtórną i taka też jest sama w sobie. Ile bowiem można wycisnąć z love story pomiędzy gangsterem, a pacjentką szpitala psychiatrycznego z podejrzeniem schizofrenii ? Niewiele. Nie ma tu gangsterskich popisówek typowych dla polskiego kina akcja typu np. PSY, czy tragedii rodzinnych znanych chociażby z WESELA. Jest za to prosta historia i prości bohaterowie, którzy próbują odnaleźć się w sytuacjach dla siebie niewygodnych.
Całość jest zatem znośna, ale jak to mówią dupy nie urywa. Jednak to co zrobił Dorociński ze swoją postacią, jak najbardziej zasługuje na uwagę. Facet ma to coś, co przyciąga uwagę. Trochę z tragizmu bohatera romantycznego i trochę z typu "macho", co to biega po mieście z maczetą w obronie swej oblubienicy :-)).
Nie ma co ukrywać, jest to zdecydowanie teatr jednego aktora, przy którym cała reszta blednie.
Moja ocena: 6/10

APFLICKORNA

Czy w kraju o gęstości zaludnienia 20 osób/km2 (dla porównania w Polsce 123 osoby) może coś się dziać ?? Równie dobrze możemy wypiździć na koło podbiegunowe i liczyć stulecia, kiedy Lady Gaga przyjedzie na koncert :-)))
Czy zatem na szwedzkim zadupiu można czymś zainteresować znudzoną młodzież ? No pewnie niewiele tam atrakcji, jak w filmie z resztą. Basenik, koniki, piwsko i seks w krzakach. I tak dni lecą...
To szwedzkie "dzieło" podobno ma traktować o boleściach dorastania i odkrywania własnej seksualności. Dużo tu symboliki i niedopowiedzeń. Za dużo. Widz tak ma się zmóżdżać, że akcja to sprawa wtórna. Niewiele się tu dzieje i tak właściwie oprócz streszczeń i recenzji, to ten film, dla mnie, jest o niczym. A porównania do greckiego ATTENBERG są jak rzut spleśniałym kotletem w twarz wypacykowanej damy. Wydumana ściema.
Moja ocena: 3/10

HELL

Utrzymana w post-apokaliptycznym klimacie historia rodzeństwa, które szuka sposobu na przeżycie w świecie ogarniętym nadmiernym ociepleniem klimatu.
Całość niewiele różni się od takich tytułów, jak np.: THE ROAD, I AM LEGEND, THE CHILDREN OF MEN, czy kultowa seria MAD MAX.
Wizja spalonego słońcem świata w 2016r. jakoś do mnie nie przemawia, zwłaszcza jak mam taką pogodę za oknem, że raczej grozi mi słońca niedobór, niż nadmiar. Również lokacje, scenografie nie należą do najbardziej wyszukanych i powalających. Jednak reżyser intensywnie prowadzi fabułę. Nie ogranicza się wyłącznie do opowiastek z księżyca typu, co by było gdyby, albo jak to fajnie było jak nadmiaru słońca nie było. Jest problem, jest on na tyle realny, że go łykam i rozumiem. Jest i akcja, która konsekwentnie prowadzi do skutecznego rozwiązania.
Nadmienić należy, że to niemiecka produkcja. A jak na europejskie kino, to tematów świata po kataklizmie jest niewiele. Więc tym bardziej wspieram "rodzime" produkcje, nawet jeśli "trochę" im brakuje do tych zza oceanu. Ale to "trochę" to na szczęście tylko kwestia kasy, a wiadomo że w dobrym kinie podstawą jest dobry scenariusz. 
Moja ocena: 6/10
 


środa, 2 maja 2012

THIS MEANS WAR

Czas nadrobić zaległości z amerykańskich produkcyjniaków.
Historia przypomina trochę Mr. AND MRS. SMITH, z takim wyjątkiem, że tu tłucze się dwóch agentów o tę samą laskę. Jak widać fabuła niewysublimowana.
Agent rozwodnik (Hardy) planuje zapoznać Panią (Witherspoon), która tak się przez przypadek składa, też jest samotna i poznają się przez ... net. W trakcie randki wspomniana wyżej dama wpada, również przez przypadek, na przyjaciela agenta rozwodnika (Pine) i tak, znów przez przypadek obaj Panowie zaczynają konkurować między sobą o względy pięknej, blond damy. Także producenci zadbali o nadmiar testosteronu u Panów i brak zdecydowania u Pań. Jest tego mnóstwo, czasami jest to zabawne, czasami żenujące.
Nie ma więc, co doszukiwać się drugiego dna. Bo go nie ma. Jedno, co zadziwia. Jeśli producenci, chcą aby konkurencję podbicia damskiego serca wygrał Amerykanin (Pine), to proszę nie wybierajcie za Angola Tom'a Hardy. Tylko brak scen jego wytatuowanej klaty trzymał mnie trzeźwo przed ekranem. A tu bohaterka ma takie dylematy, jakby chorowała na kataraktę ... Pine czy Hardy ?? Bitch, plizzzzzzzzz.... no, oczywiście, że Hardy.... :-)))
Moja ocena: 5/10 (obniżam ocenę za ubranego Hardy'go ;-))))




wtorek, 1 maja 2012

TODAY'S SPECIAL

Na święto pracy film o pracy :-))
TODAY'S SPECIAL to historia kucharza o hinduskich korzeniach, który z konieczności przejęcia rodzinnej restauracji staje się nie tylko pełnowartościowym "szefem", ale i synem godnym swoich rodziców.
Film ten nie różni się niczym od tysiąca innych tematów o kucharzach, kuchniach, restauracjach, jakie do tej pory kino amerykańskie, i nie tylko, nam serwowało. Jedna rzecz, która ten tytuł wyróżnia od pozostałych to cudowny, kolorowy i lekki indyjski klimat. Bardzo fajnie pokazano esencję rodziny hinduskiej na emigracji, z lekkim przymrużeniem oka i dowcipem.
Utrata pracy, skłócenie z rodziną, love story i w końcu sukces. Oczywiście sprawa jest tak tandetna, jak to tylko możliwe, ale ... generalnie nie jest źle. Jak się szuka czegoś lekkiego i odmóżdżającego na poprawę humoru, to film ten, jak znalazł :-))
A i na głodnego nie polecam ;-)))
Moja ocena: 5/10