Strony

niedziela, 30 września 2012

THAT'S MY BOY

Nie byłabym sobą, gdybym ominęła nową komedię z Adamem Sandlerem. Uwielbiam kolesia nawet w jego najgłupszych rolach.
I ta komedia zbytnio nie oddala się od głupoty. Masa irracjonalnych sytuacji i postaci przy których bohaterowie GŁUPI I GŁUPSZY bledną.
Scenarzysta najwyraźniej uwielbia lata 80-te. Cała masa odniesień do tamtej epoki. Genialna ścieżka dźwiękowa i główny bohater, który jakby zatrzymał się w czasie. I chyba tylko u Sandler'a przejdzie z przymrużeniem oka historia seksu nauczycielki z nieletnim uczniem.
Odświeżenie kawałków z lat 80-tych, VANILLA ICE, tatuaż z NKOTB i niezaprzeczalnie niepoprawny politycznie bohater grany przez Sandler'a to top of the tops tego filmu. Uwielbiam takie klimaty, wielokrotnie ryłam ze śmiechu. Mimo iż głupota sięgnęła dziewiątego kręgu piekła, mi w to graj :-)
Moja ocena: 6/10


WISH YOU WERE HERE

O tak, australijskie kino należy do moich ulubionych. I nie zawiodłam się tym razem.
WISH YOU WERE HERE to bardzo dobry dramat osadzony na podłożu kryminalnym. Dwie siostry wraz ze swymi partnerami wybierają się na wycieczkę do Kambodży, jednak w takim gronie już nie dane im będzie wrócić. Tajemniczo znika przyjaciel jednej z sióstr. Chcąc rozwikłać historię najciemniejsza prawda, skrywana w zakamarkach umysłów bohaterów, musi ujrzeć światło dzienne.
Bardzo dobra gra emocjami. Bohaterowie mimo swej przeciętności nie są nudni i przewidywalni. Widz jest oswajany powoli ze skrywaną tajemnicą, co nie oznacza, że brakuje momentu kulminacyjnego. Ten scenarzysta umiejętnie zachował na sam koniec.
Świetny dramat ze śmietanką australijskich aktorów. Bez typowo amerykańskiego nadęcia. Raczej powolne odkrywanie tajemnic, które mogą się kryć w najbardziej przeciętnej rodzinie.
Moja ocena: 7/10


sobota, 29 września 2012

PROJECT NIM

James Marsh opowiada historię pewnego projektu, który został przeprowadzony przez naukowców z uniwersytetu Columbia, a mowa tu o poznaniu możliwości przyswojenia języka migowego przez szympansa i umiejętności komunikowania się z ludźmi. Szympansem, o którym mowa jest Nim. 
Marsh przeprowadza nas przez tragiczne w losach życie Nima. Życie, za które odpowiedzialny jest człowiek. I to on odgrywa tu rolę boga. Nim wychowywany jako dziecko, przez naukowców, uczony jest wszystkich zachowań ludzkich. Oderwany od swego zwierzęcego środowiska przechodzi przez typowe pranie mózgu. Szympans jest bardzo inteligentny i szybko przyswaja wiedzę oraz zachowania typowe dla gatunku ludzkiego. Jednak wraz z jego rozwojem budzi się w nim coraz mocniejszy instynkt zwierzęcy. Jego zachowanie może zagrażać życiu naukowców. Zniechęceni takim postępem prac postanawiają zakończyć projekt, jako niepowodzenie naukowe. Oddają, więc dorosłego już Nima do środowiska, w którym się urodził, czyli do klatek z szympansami. Nie trzeba nadmieniać, jak wielkiej traumy i szoku musiał doznać Nim, po latach mieszkania w pałacach wśród ludzi, gdzie jedynym zwierzęciem jakie znał był kot. Żeby tego nie było mało, to nie koniec jego tragedii. 
Film jest smutnym świadectem o kondycji człowieka. Wielkie słowo człowieczeństwo blednie w światłach fleszy, sukcesu i własnych słabości. To smutny obraz, jak człowiek dla własnych celów potrafi zniszczyć inne jednostki nie mając przy tym żadnych skrupułów i wyrzutów sumienia. I to właśnie sumienie i człowieczeństwo, a właściwie ich brak stały się przyczyną smutnego i tragicznego w skutkach losu szympansa. Szympansa, który stał się zabawką, marionetką, a potem niewygodnym i niepotrzebnym meblem, którego czas się pozbyć.
Oglądając ten film nie dziwię się dlaczego towarzystwo zwierząt jest przyjemniejsze. Oczywiście są jednostki wyjątkowe, tak jak znalazły się one w życiu Nima. Jednak, czy każdy z nas w tej dżungli, w której żyjemy ma szansę, by takową poznać ? Niestety hasło zezwierzęcenie po tym seansie nabrało nowego, intensywniejszego znaczenia.
Moja ocena: 9/10


piątek, 28 września 2012

SAVAGES

Oliver Stone po chudych latach daje nam znak, że mimo wieku, forma wciąż może zwyżkować. Tak de facto, od czasów filmu Nixon było już tylko gorzej. Jak to jest tym razem...?
Fabuła jest dość prosta i bardzo przypomina film Blow. Z tymże tutaj mamy dwóch cwaniaków i piękną blondynę, którzy jako tercet egzotyczny niezależnych producentów gandzi, walczą z kartelem z Meksyku, który porwał się na ich "własność". Oczywiście, jak to w świecie bandziorów bywa, jeden próbuje być cwańszy od drugiego, a jak mu cwaniactwa we krwi brak, to z pewnością ma wprawę w posługiwaniu się niejedną bronią. Jak widać, fabuła nie jest zbyt wyszukana. Popełniono już masę filmów o cwaniaczkach, co to próbują zawojować świat bandziorów, chociażby ostatnia produkcja angielska Mr. Nice. Naprawdę nic nowego w temacie.
Bohaterowie również są sztampowi do bólu. Para głównych bohaterów (Taylor Kitsch i Aaron Taylor-Johnson) to przyjaciele, którzy modelowo odgrywają role: dobry i zły policjant. Kitsch gra tu rolę złego twardziela naznaczonego wojaczką, a Johnson delikatnego buddystę, żyjącego w zgodzie z naturą. W całym duecie jest jeszcze bohaterka grana przez Blake Lively, która pasuje tu jak białe skarpety do czarnych lakierek, ale bez niej nie byłoby intrygi. Niestety, tak już sobie scenarzysta wymyślił. Postać O. (Blake Lively) jest najsłabszym ogniwem filmu, a i sam związek dwóch panów z blondyną, jest równie naciągany co procent THC w marii. 
W całej rozgrywce najbardziej kolorowi są jednak ci, którzy powinni być monochromatyczni. Czarne charaktery grane przez Del Toro, Travoltę, czy Hayek, czyli cały drugi plan, był najsilniejszą stroną programu. Dzięki nim chwyta się każdą scenę i nie można się doczekać następnej. I tu chyba wracamy do kwestii kunsztu aktorskiego i doświadczenia. Mocno widać, jak starsze pokolenie aktorów góruje nam świeżym narybkiem. Różnica jest tak znacząca, że bez tej gromadki "wyżeraczy" ekranu, nie byłoby na czym oka zawiesić. Del Toro, a właściwie jego bohater, alter ego Frankiego Cztery Palce z PRZEKRĘTU jest nieobliczalny. Sposób w jaki oddaje graną przez siebie postać jest niesamowicie żywiołowa. Papieros w jego ustach, wzrok, gesty, wszystko ma swoje miejsce, czas i cel. Zastanawiam się również na ile rola Travolty była cwanym posunięciem, a na ile parodią z ostatnich poczynań w życiu prywatnym aktora. Ukryty gej roku, gra agenta FBI, który jest wtyką i sypie (czyt.daje dupy) na dwa fronty.
Dużym plusem oprócz gry aktorskiej jest tempo akcji. Zawrotne. Przypomina najlepsze czasy Sodebergh'a z TRAFFIC. Genialnie dobrana ścieżka dźwiękowa, szybkość zmieniających się kadrów i akcji są powalające. W połowie film lekko zwalnia, ale ponownie nabiera tempa pod koniec. I jeśli o końcu mówić, to Stone zaskakuje widza. Jakby chciał go przetestować, na ile jest zdolny przełknąć mega kicz i żenadę. Na szczęście to tylko próba, bo faktyczne zakończenie nie jest już kiczowatą analogią do tragedii romantycznej, ale świetnie rozegraną intrygą.
Stone w SAVAGES udowodnił, że najlepsze lata jego kariery mogą być jeszcze przed nim. I nie żałuję wyboru tego filmu w kinie, choć i tak uważam, że jest to typowo kanapowy film akcji. Scenarzyści jednak zadbali, by w scenariuszu nie zabrakło tego co najlepsze w tego typu filmach. Jest golizna, masa krwi, no i mojej ulubionej jatki z torturami. Stone wyprodukował kawał solidnego kina akcji, który nie może zostać pominięty.
Moja ocena: 8/10

 

czwartek, 27 września 2012

VANVITTIG FORELSKET

Jest to jeden z tych filmów, które są tak przeciętne, że aż boli. 
Daniel jest bogatym chłopakiem, który po ojcu odziedziczył wielki talent muzyczny i chorobę psychiczną. Ucząc się w konserwatorium poznaje dziewczynę. Zazdrość o nią powoli przeradza się w obsesję, by tą drogą dojść do popełnienia zbrodni.
Oczywiście jest to film skandynawski, więc mamy blondynów, skłonności samobójcze i masę depresyjnych klimatów, także Xanax w zasięgu ręki obowiązkowy :-) Poza tym, nie ma w tym filmie nic co zasługiwałoby na dodatkową uwagę :-)) Przeciętny film z przeciętną historią i przeciętnie zrealizowany.
Niestety moja miłość do skandynawskiej psychodelii zmusza mnie czasami do torturowania się gniotami. No i niestety, tym razem mi nie poszło. Pesio.
Moja ocena: 4/10


wtorek, 25 września 2012

JESTEŚ BOGIEM

Należę do tego gatunku ludzi, którzy Magika poznali w czasach chwały Kalibra 44. I stety, czy niestety zarówno teksy Kalibra, jak później Paktofoniki wywarły na mnie taki wpływ, że do dzisiaj mam wstręt do polskiego hip hopu. Chłopaki podnieśli poprzeczkę tak wysoko, że na palcach jednej ręki mogę zliczyć składy, które inteligencją tekstów mogłyby z nimi rywalizować. Ale do rzeczy...
O czym jest ten film ? Wie ten, kto mniej lub bardziej interesuje się kinem. Raz, że w mediach szał na Paktofonikę powrócił, a dwa, historia jest tak mocna, że zaintryguje niejednego przeciwnika składu. I tak, jak dużo mówi się o tym filmie, tak wiele dobrego faktycznie o nim słyszałam. Są i głosy sceptyczne. Jest ich jednak niewiele. Życie najwyraźniej broni się samo. Zachęcona opiniami i powrotem do czasów przeszłych, poraz drugi w życiu wybrałam się do kina na polski film. I ... nie żałuję. Aczkolwiek...nie podzielam ochów i achów większości, chyba jednak już tak mam, że z większością mam na bakier.
Zacznijmy więc od reżysera, tudzież nagradzanego za KI Leszka Dawida. Tworząc KI Dawid uzupełnił w polskim kinie pewną lukę, która jest zaniedbywana od bardzo długiego czasu. Mówię tu o polskim filmie obyczajowym. I zarówno tematyka (scenariusz współtworzył Dawid), jak i realizacja były na bardzo dobrym poziomie. Sama nie wiem, czy to zasługa budżetu, czy rzeczywiście scenariusza, film był jak na polskie standardy rewelacyjny. Inaczej ma się kwestia w JESTEŚ BOGIEM. Tutaj Dawid był już wyłącznie odpowiedzialny za reżyserię i chyba największym mankamentem tego filmu był scenariusz. Nie będę się czepiała luk w faktycznej historii PAKTOFONIKI i Magika, i ilości faktów, które pominięto lub po prostu przerobiono na potrzeby fabuły. Już w latach 80-tych mój guru Tym powiedział "Na każdą rzecz można patrzeć z dwóch stron. Jest prawda czasów, o których mówimy i prawda ekranu...". I chyba z takiego założenia wyszedł Pisuk. 
Brakowało mi również emocji. Zbyt pobieżnie potraktowano chorobę Magika, jego problemy z narkotykami, wojskiem i całą tą machiną. Praktycznie wcale nie nadmieniono, o co tak w ogóle poszło z Kalibrem. Może nie ma to większego wpływu na fabułę, ale z pewnością oddałoby emocje z jakimi zmagał się bohater. Jednocześnie pozwoliłoby to widzowi, który nie zna zbyt dobrze losów Magika, zrozumieć przyczyny tak tragicznej decyzji. Reżyser poniekąd tłumaczył się z takiego obrotu spraw, chęcią pokazania realiów Śląska w latach 90-tych. Może faktycznie dla takich osób, jak ja (jestem z Pomorza) industrialny krajobraz może być równie egzotyczny, co kotlet z renifera. Ale nie oszukujmy się. Blokowiska, blanty i bieda są wszędzie. I nie trzeba wizualizować realiów, które wszystkim są doskonale znane, kosztem owej prawdy ekranu. Jednak nie jest to film stracony. Oczywiście sam pomysł sięgnięcia do historii składu, jest fascynujący. Cały czas nasuwa mi się stwierdzenie, że szkoda wielka tak ogromnych talentów. Aktorski tercet był niesamowicie bliski pierwowzorom. Marcin Kowalczyk rapujący "Plus i Minus" sprawił, że ciarki mi przeszły po plecach. Magik miał manierę strasznie trudną do skopiowania. Szacunek wielki dla aktorów za fristajl. Również drugi plan był niezwykle mocny. Genialny Arkadiusz Jakubik w roli menedżera. Wywalał sceny do góry nogami. Jest ogromnie utalentowany, ale to już pokazał w DOM ZŁY.
JESTEŚ BOGIEM to jeden z tych nielicznych, naprawdę nielicznych polskich filmów, na które nie żal rzuconego grosza. I mam nadzieję tylko, że moda na PAKTOFONIKĘ nie wróci ze względu na modę na film, tylko na mądre, niezależne teksty, które mają coś więcej do powiedzenia, niż "będę brał cię w aucie" :-).

ps. Polecam lekturę :-) Abradab o JESTEŚ BOGIEM
Moja ocena: 7/10


ARBITRAGE

Minęło sporo czasu odkąd ostatnio widziałam Richard'a Gere. A że z wiekiem, jak wino, więc i tym razem nie mogłam sobie odpuścić.
Gere gra milionera w dobie swojego upadku. Jednak ma na tyle wyrobiony instynkt przetrwania, że zrobi wszystko, by uchronić siebie i swoją rodzinę od pukającego do drzwi bankructwa. Wedle zasady: po trupach do celu, nie szczędzi sobie możliwości spekulacji aktywami spółki, tylko po to, by ją zyskownie sprzedać. Nawet jeśli pieniądze utopione nie były jego. Oczywiście w całą tą machinę jest zaangażowana rodzina, która bezwiednie robie to co tata na ogół powie. I na ogół, mimo skoków w bok głowy rodziny, są jedną, wielką, szczęśliwą rodziną. Do pewnego tragicznego momentu, po którym cała skrzętnie ułożona układanka, rozpada się w oka mgnieniu, niczym kostki domina.
Nicholas Jarecki skonstruował naprawdę dobry dramat z domieszką thriller'a. Boli trochę, że wątek kryminalny jest słabo rozwinięty. Aż prosi się, by rola policjanta granego przez Tim Roth 'a była bardziej rozbudowana. Niestety przy nim nawet Gere słabo wypada. Aktor jest rewelacyjny i chce się na niego patrzeć więcej i więcej. Jarecki jednak ciężar fabuły przełożył na dramat rodzinny. Skoki w bok tatusia, jego kłamstwa i manipulanctwo kosztem rodziny i najbliższych. Nie jest on jednak takim schwarz charakterem, jakby się wydawało. Mimo swoich braków, z pewnością jest lojalnym człowiekiem, który dba o to, by raz złożona obietnica, była tą, której trzyma się do końca. I chyba ten główny składnik jego osobowści sprawia, że bohatera da się jeszcze lubić.
Film ma naprawdę dobrą ścieżkę dźwiękową i świetne zdjęcia. Jest to typowy dramat kryminalny, w którym bohater nie jest taki jednoznaczny. W jego przypadku czarny charakter jest bardziej szary. Żal tylko słabo rozbudowanego drugiego planu. Aż prosi się, by dać więcej do powiedzenia Roth'owi, czy Sarandon. Jednak scenariusz jest na tyle mocnym punktem programu, że całość trzyma w umiarkowanym napięciu i z pewnością, chce się obejrzeć film do końca. Smutne jest jednak jest puenta, poraz kolejny potwierdzająca tezę, że na kasę Temida nie tylko jest ślepa, ale głucha i kaleka.
Moja ocena: 7/10
 
 


poniedziałek, 24 września 2012

SANDHEDEN OM MAEND

czyli cała prawda o mężczyznach. Niech się jednak kobiety nie łudzą, że dowiedzą się z filmu czegoś więcej, niż już wiedzą.
Film opowiada historię autora scenariuszy filmowych, który mając wielkie plany w młodości, po latach kończy tam, gdzie wcześniej nie chciał. Przeciętny jegomość, przedwcześnie wkraczający w fazę kryzysu wieku dorosłego, nagle staje przed dylematem, przewartościować swoje życie, czy męczyć je wygodnie z kobietą, która jest bo jest, a jak jej nie ma, to jeszcze lepiej. I takim sposobem zostaje sam.
Film z założenia ma być komedią. Jednak poza pierwszą sceną, w której matka edukuje seksualnie swojego kilkuletniego syna, pytając czy się dobrze bawi, to nie znajduje w tym filmie żadnych znamion komedii. To raczej cierpki obyczaj o błędnych wyborach i problemach w podejmowaniu trudnych życiowych decyzji.
Lubię skandynawskie kino. I jak to w nim bywa, nie obyło się od antydepresantów :-) Jednak spodziewałam się więcej. To raczej banalne dzieło, przedstawiające problemy, z pewnością milionów jednostek, w naprawdę banalny sposób. Co dziwi bardzo, ponieważ zarówna za reżyserię, jak i scenariusz odpowiada ta sama osoba, która była odpowiedzialna za scenariusze do takich filmów, jak Fighter - Kochaj i walcz , czy Millennium: Mezczyzni, którzy nienawidza kobiet.
Czy dowiedziałam się zatem całej prawdy o mężczyznach ?  Jeśli wygląda ona tak, jak przedstawiono ją w tym filmie, to drodzy Panowie, czas się ustawić w kolejce do psychiatry po antydepresanty :-)
Moja ocena: 5/10



HEMINGWAY & GELLHORN

Oczywiście nie trzeba nadmieniać, że film to przekrój związku Ernesta Hemingway'a z korespondentką wojenną Martha Gellhorn. Dwie silne osobowości , które połączyła wojna, a podzielił pokój, stworzyły bardzo burzliwy związek. Jednak nie podjęłam tematu ze względu na opowiadaną historię. O życiu Hemingwaya naczytałam się wiele i widziałam wystarczająco. Jednak obsada tak mnie zaintrygowała, że nie mogłam odrzucić tego seansu. Jeśli za kamerą stoi znany chociażby z Nieznosna lekkosc bytu , Philip Kaufman , a za produkcję odpowiada HBO, to trzeba się poświęcić.
Mimo dwu i półgodzinnego maratonu warto było. Jednak nie dla samej historii, raczej dla fantastycznych aktorów. Kidman jest świetna, choć nie jestem fanką botoksu. Jej charakteryzacja na podstarzałą Gellhorn odjęła mi mowę. Fantastyczna. Nawet Owen w roli Ernesta świetnie sobie radzi. Do ciekawostek jednak, z pewnością należy udział aktorski Lars'a Ulrich'a z Metalliki. Co ten kurdupel tam robił, nie mam pojęcia. Powinien jednak zostać przy tym co potrafi najlepiej, bo jego aktorstwo jest równie drętwe, co tygodniowe zwłoki w kostnicy. 
Nie jest to film wysokich lotów. Kaufman popełnił zdecydowanie lepsze filmy. Nie jest to również love story, który powali na kolana niejednego fana słodkiego romansu. To kawał trudnego i burzliwego związku w bardzo przeciętnym filmie. Jednak mając możliwość zobaczenia tak znakomitych aktorów w jednej odsłonie (oprócz oczywiście Ulricha), to warto się poświęcić.
Moja ocena: 5/10


niedziela, 23 września 2012

BIG LOVE

Niewiele można się spodziewać po polskim filmie. I ta produkcja nie wyróżnia się niczym szczególnym spośród chłamu, który wlewa się do polskich kin. Z pewnością producenci wpompowali masę kasy w promocję tytułu, bo inaczej nikt do dzisiaj nie wiedziałby kto to jest Hamkało.
Z resztą oprócz urody, nie grzeszy talentem. Rola Emilii, która grała nie jest na tyle płaska, by nie było można się w niej popisać umiejętnościami aktorskimi. Z pewnością jednak Hamkało bardziej nadaje się do trzęsi-dupstwa, niż do rozbudowanych ról o podłożu dramatycznym. Powiem krótko, miernota, w której histeria goni histerię. I mimo mojej całkowitej niechęci do Pawlickiego, muszę przyznać, że to on błyszczał w tym filmie, a Hamkało nawet cekiny nie pomogły.
Film generalnie jest słaby. Głównie ze względu na tandetną historię. Wielka miłość połączona z tragedią, nie tylko była motywem twórczości filmowej, ale w średniowieczu sobie w tym temacie nie folgowano. Więc trzeba naprawdę dużego talentu, by wykrzesać intrygujący scenariusz z tematu, który jak ściera wytarta jest do granic własnej wytrzymałości. Momentami fabuła irytuje. Sceny zazdrości, rozstania, owych wzlotów i upadków, krzyków i histerii po prostu odrzuca. Wszystko to w połączeniu z rozhisteryzowaną i nachalną postacią graną przez Hamkało jest trudne do przełknięcia.
Z pewnością jest to dobry temat na dobry film, tylko komuś zabrakło jaj, by zrobić z tego mega dramat, zamiast tandetnego love story z zabójstwem w tle.
Moja ocena: 3/10


sobota, 22 września 2012

SOUND OF MY VOICE

Brit Marling ma nosa do pisania futurystycznych historii. Dała popis przy scenariuszu do filmu Druga Ziemia, a i tu nie zasypia gruszek w popiele.
Film opowiada historię małżeństwa, które kręci dokument o nowej sekcie, której przywódczyni uważa się za przybysza z przyszłości. Bohaterowie początkowo powątpiewają. Jednak fabuła tak sprytnie manewruje pomiędzy fałszem a prawdą, że rozwiązanie nie jest tak oczywiste, jak mogło by się wydawać.
Najmocniejszym punktem jest scenariusz i realizacja. Jedno i drugie jest nietuzinkowe, intrygujące i oryginalne. Prowadzenie równolegle kilku wątków wzmaga uczucie tajemniczości i zaciekawienia. Brit współnapisała bardzo dobry scenariusz i szczerze mówiąc, wróżę jej ogromną karierę. Udowadnia, że nie trzeba mieć wora z kasą i speców od reklamy, by film był mocno intrygujący i jednocześnie świeży. Uzupełnia pewną niszę w kinie, która od długiego czasu jest zaniedbana. Futurystyczne kino, ale nie fantastyczne. Ostatnim, którego scenariuszem się zachwycałam był Za czarna tecza. Uwielbiam takie klimaty i czekam na więcej.
Moja ocena: 7/10


piątek, 21 września 2012

COSMOPOLIS

Nowy film Cronenberg'a ma tylu zwolenników, co przeciwników. Jest filmem kontrowersyjnym. Wyłamującym się z ram komercjalizmu. Absolutnie oryginalnym.
Dla mnie szczyt filmów Cornenberg'a skończył się na filmie Wschodnie obietnice. Nie przekreślam jednak jego twórczości. Wręcz przeciwnie. Autor, cały czas szuka czegoś nowego przechodząc z kontrowersji w kontrowersję. Nawet COSMOPOLIS mimo bardzo współczesnej problematyki porusza kwestie, które w powszechnym obiegu są niewygodne. Kwestia spekulanctwa, odrealnienia wartości pieniądza, wirtualnych operacji gospodarczych, różnic klasowych, globalizmu i wyzysku. Wszystko to ubrane w futurystyczną scenografię nabiera pozy przestrogi. 
Na temat tego filmu napisano już wiele. Mnie on jednak nie przypadł do gustu. Mimo tematyki, która jest mi bliska, sam film, a zwłaszcza jego teatralność mnie znużyła. Nie jestem zwolenniczką przydługich motywów i przegadanych scen. Choć muszę przyznać, że odwołanie Cronenberga do poezji i sztuki współczesnej wraz zastosowaniem całej masy alegorii, było perełką. Jednak przy tak ciężkiej tematyce, zamknięcie bohaterów w hermetycznej puszce, jaką stała się limuzyna i ciasne, ciemne pomieszczenia, było dla mnie zbyt wielkim posunięciem. Rozumiem motyw, jaki temu przyświecał, jednak forma do mnie nie przemówiła.
Zaskoczył Pattinson. Coraz bardziej cenię go, jako aktora, choć wizualnie wciąż jest ciężko strawny. Cronenberg, zebrał wspaniałą grupkę aktorów, z których każdy reprezentuje klasę samą w sobie. Zabrakło mi Viggo Mortensen'a, no ale trudno :-). Oczywiście stała współpraca z operatorem Peter Suschitzky zaowocowała wspaniałymi zdjęciami. I jak to zwykle u Cronenberga, świetnie dobrana ścieżka dźwiękowa.
Wszystko to jednak piękne opakowanie. Fabuła jest genialna, jednak całość, albo mnie przerosła, albo nie jestem, po prostu, odbiorcą tego typu formy w kinie.
Moja ocena: 5/10



WILD BILL

Brytyjskie kino społeczne należy do moich ulubionych i niezmiernie przyjemnie jest powrócić do obskurnych blokowisk, ćpania, żłopania wódy i totalnej degrengolady społeczeństwa.
Dexter Fletcher słynie raczej ze swych zdolności aktorskich, niźli reżyserskich. Zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że jest to jego debiut. Jednak nie jest to debiut stracony. Wręcz przeciwnie.
Film opowiada historię menela, który po latach odsiadki za rozbój i handel narkotykami wraca w rodzinne pielesze. Przy okazji dowiaduje się, że dwójka jego rodzonych nie chce go znać, a żona puściła się w tango z gachem do słonecznej hiszpani, zostawiając 11 letniego syna na wychowaniu 16-letniego brata, który zamiast się uczyć, buduje apartamentowce dla klasy wyższej.
Niby nic niezwykłego w fabule się nie dzieje. Jednak reżyser bardzo autentycznie oddaje współczesną Brytanię. Najazd polskiej masy roboczej, puszczające się nastolatki z niechcianymi bachorami, nieudolne rodzicielstwo i handel prochami. Całkowity brak odpowiedzialności za czyny i debilizm, tak można określić współczesne brytyjskie blokowisko oczami Fletcher'a.
Całość jest jakby kopią dokonań Andea Arnold, czy Ken'a Loach'a. Nie brakuje uderzającej obskurności i szokujących zachowań. Ale też nie pokazano całkowitego zezwierzęcenia bohaterów. Jest w nich jeszcze jakaś cząstka człowieczeństwa, która utrzymuje ich na powierzchni.
To naprawdę dobry film społeczny. Taki realizm zlewu kuchennego, który nie jest przyćmiony "photoshopem". Jest jak jest, bez półśrodków i wątpliwych wyborów. Bohaterowie są na tyle ludzcy i prawdziwi, że jestem w stanie uwierzyć, że to skóra ściągnięta z brytyjskiego, przeciętnego żula :-).
Moja ocena: 7/10

środa, 19 września 2012

LA DELICATESSE

Miło jest widzieć Audrey Tautou w bardziej poważnym repertuarze. Wprawdzie jest to melodramat z rozbudowanym wątkiem romantycznym, ale z pewnością nie jest to głupiutka komedyjka dla kretynów.
Bohaterka grana przez Tautou, to piękna kobieta, która ma wszystko, przede wszystkim wspaniałego mężczyznę, który ją kocha. Ginie w wypadku, co pogrąża naszą bohaterkę w wieloletniej traumie.
Po latach odrzucania kolejnych adoratorów, poznaje Szweda, który mimo swoich mankamentów okazuje się doskonałym partnerem.
Film jest tak, jak i tytuł, delikatny i niewinny. Może to za sprawą osoby Tautou, której uroda jest bardzo dziewczęca, a może za sprawą owego romansu, który wbrew opiniom wielu jest pomyłką. A jednak... ma w sobie znamiona miłości tragicznej.
Nie lubię melodramatów i ten też do nadzwyczajnych nie należy. Jednak ujęła mnie aura bohaterów. Reżyser z operatorem wspaniale uchwycili momenty, niemal oniryczne. Świetnie dobrana ścieżka dźwiękowa i naprawdę da się oglądać :-)
Moja ocena: 5/10


TAKE ME HOME TONIGHT

Topher Grace 'a kojarzę głównie z Traffic. I to był jego filmowy debiut. Jakże dobry. Od tamtej pory gra w mniej lub bardziej udanych produkcjach. Raczej z naciskiem na mniej. Ten tytuł również można wrzucić do worka z napisem "marny film".
Topher Grace nie tylko postanowił odegrać główną rolę, ale i wyprodukować i napisać scenariusz. Nie wiem tylko, czy natchnął go zachwyt nad latami 80-tymi, czy pozazdrościł Adamowi Sandler'owi genialnego Od wesela do wesela .
Najsłabszym punktem tego filmu jest scenariusz. Akcja rozgrywa się we wspomnianych, kolorowych latach 80-tych. Bohaterowie są świerzo upieczonymi absolwentami szkół wyższych, przed którymi rozwija się niekończące pasmo sukcesów, albo i nie... jak kto wybierze. Główny bohater należy do tej drugiej grupy. Nie wie co chce robić, kim być i co ze sobą począć. Jedno wie na pewno, to zaliczyć dziewczynę, w której podkochiwał się w szkole.
Scenariusz jest naprawdę marny. Słabe dialogi. Całość to klisza. Główny bohater najpierw okłamuje swoją oblubienicę, potem ją zalicza, potem wyjawia prawdę, tamta się obraża i tak dalej i tak dalej. Totalny chłam. Sądziłam, że może powrót do mojej ulubionej dekady lat 80-tych nada temu filmowi smaczku. I niestety, nic bardziej mylnego. O ile Sandler we wspomnianym OD WESELA DO WESELA rewelacyjnie odwołał się do stylu, zachowań z tych lat. O tyle w filmie Grace'a skończyło się na plakatach Madonny, tapirach i koronkowych szmatach. Tak de facto, tylko muzyka sugerowała, że widz cofnął się w czasie. Absolutny brak klimatu. Totalna nieumiejętność uchwycenia magii tamtych lat.
Jeśli do tej układanki dodamy absolutnie masakrujący wygląd Anny Faris, której usta wyglądały, jak po użądleniu szerszenia, to ma się ochotę obrzygać ekran. Jedynie Dan Fogler ratuje sytuację. Szkoda tylko, że jego postać została tak słabo rozbudowana.
Nie wspomnę również o tym, że film jest zupełnie mało zabawny. Nie można mieć tutaj pretensji do reżysera, który z resztą nakręcił tak genialne komedie, jak Fubar , czy Goon . Jak scenariusz jest beznadziejny, to nawet święty turecki nie pomoże. Ten film to całkowita żenada i zmarnowany potencjał.
 
Moja ocena: 3/10

niedziela, 16 września 2012

BACHELORETTE

Jak na złość miałam okazję ponownie oglądać Druhny i niestety na tym tle BACHELORETTE wypada bladziej, niż tyłek albinosa.
Jak nie trudno się domyśleć, film opowiada o przygotowaniach do ślubu, w których główny prym wiedzie tercet przyjaciółek panny młodej. Jedna nie grzeszy inteligencją, druga jest totalnie zakompleksioną zołzą, a trzecia kompletnie nie wie co ma począć ze sobą i swoim życiem. Wszystkie razem to mieszanka wybuchowa, która skutecznie potrafi zniszczyć wszystko, co stanie na drodze.
Film ma być zabawną komedią, która ma lekko przeprowadzić nas przez nudną ceremonię zaślubin. Nic bardziej mylnego. To nudna klisza, która powiela błędy wszystkich swoich poprzedniczek, nie wnosząc żadnej wartości dodanej. W tym wydaniu nawet żarty o blołdżobach i zaliczaniu brzmią, jak dzwony cmentarne. Na DRUHNACH wyłam ze śmiechu, tu mogłam wyć co najmniej z rozpaczy. Nawet bohaterki raczej wzbudzały rozżalenie i współczucie. Biedne, zagubione dziewuchy w wielkim mieście, dla których dobra zabawa to ścieżki koki, wucetowe zaliczanie i galony gorzały. 
Najgorsze w tym wszystkim są aktorki. O Dunst mogę powiedzieć jedynie, że wyglądała bosko. Przez moment wydawało się, że może Fisher pociągnie całość, ale po kolejnych rzygach stwierdziłam, że nadzieja płonną jest. Jednak, to co zrobili ekscentrycznej Wilson, woła o pomstę do nieba. Do tej chwili uważałam ją za fantastycznego komika. Jej świeżość, oryginalność i ekspresja oddawana postaciom, choćby we wspomnianych DRUHNACH, czy  Kochanie, poznaj moich kumpli były co najmniej powalające. Tutaj... ubrali pannę, jak bezę, która chlipie i roztkliwia się nad swoim tłustym losem. Masakra...
Jednak nie byłabym sobą, gdyby opuściła ten tytuł i nie dała sobie szansy oglądając Adam Scott 'a . No cóż.. dla niego mogłam się przemęczyć. Choć i tu dupy nie urwało :-) 
Jeśli mam polecać komuś film o ślubach w wersji female, to będą to zdecydowanie Druhny (2011). Praktycznie to samo, a w przyjemniejszym opakowaniu.
Moja ocena: 4/10


THE EXPENDABLES 2

Kolejna część przygód starszych panów z muskułami nie zawodzi. Wszystko co najlepsze w filmie akcji umieszczono. Są wybuchy, rozczłonkowane ciała, pełno krwi i nawalanki. Oczywiście, nie zabrakło zasady, w której jeden osobnik wybija całą armię i wychodzi z tego bez szwanku. Ale co tam.... Jak się ma taką ekipę w kupie, to największe nonsensy przechodzą bez bólu. A jest ich sporo, trzeba przyznać.
Oczywiście, jak i w pierwszej części, najsłabszym ogniwem jest scenariusz. Fabuła nie wymagająca, ale pal sześć. Najbardziej masakrujące były jednak dialogi. I tutaj Stallone nie odrobił lekcji z poprzedniej części. Brak polotu i wyczucia rzeczywistości kończył się tym, że siedmiu chłopa w kadrze, dwóch gada a reszta odgania muchy. Czepiam się, wiem, ale razi mnie to cholernie.
Ten film jednak nie jest stworzony pod Oscara. Ma przynosić frajdę tym, którzy dorastali na filmach akcji z lat 80-tych. Między innymi dla mnie. I widzieć te wszystkie znane twarze ponownie, w jednej odsłonie, to cud. Wielka chwała za pomysł, by wskrzesić emerytów i spróbować oddać im hołd w tych parudziesięciu minutach zabawy. Szacunek ogromny.
Stallone znalazł trochę więcej miejsca dla Schwarzenegger'a i Willis'a, niż w poprzedniej części, jednak kosztem Jet'a Lee. Nie odczułam jednak, by film stracił na tym znacznie. Wprowadzenie nowych aktorów do układanki uzupełniły pozostałe braki w obsadzie. Najbardziej rozbawił mnie widok Strażnika Teksasu wyłaniającego się w dźwiękach spaghetti western. Cudeńko. Jestem wzruszona, cały świat ulubionych filmów akcji zmartwychwstał.  
Nie przepadam za kiczem, ale na wszystko jest miejsce. Życie nie lubi próżni. Stallone ma ogromne poczucie humoru, jeśli świadomie wskrzesza obiekty muzealne i nadaje im młodzieńczego wigoru. Każdemu z bohaterów daje swoje pięć minut. Każdy z nich pokazuje, to z czego słynął najbardziej. Wprawdzie nie widziałam akcji z pół obrotu Norrisa, ale wymachiwanie członkami Van Damme'a made my day :-)
Także polecam wszystkim. Zwłaszcza tym, którzy pamiętają bohaterów w wieku ich pełnej chwały. Jest na czym oko zawiesić, a i łezka się nieraz ze wzruszenia zakręci. Stallone ponownie zafundował mi nostalgiczną podróż w przeszłość. Ale bardzo przyjemną :-)
Moja ocena: 7/10


sobota, 15 września 2012

COMME UN CHEF

Ostatnio motyw kulinarny w komediach pojawia się dość często. I jest to dość przyjemna forma, biorąc pod uwagę aspekt wizualny. Dobre jedzenie zawsze pozytywnie wpływa na zmysły, pod warunkiem, że lodówka w domu pełna :-)
Tym razem jednak nie zgłodniałam. Może dlatego, że scenarzysta zrównoważył wątki w filmie. Nie jesteśmy napastowani, ani wyszukanymi potrawami, ani relacjami bohaterów. A bohaterami są dwaj szefowie kuchni. Jeden bardziej doświadczony, który w chwilach zawodowego kryzysu, podpiera się młodością i kreatywnością młodszego kucharza.
Fabuła jest naprawdę banalna. W całym filmie nie ma nic wyszukanego. Brak tu nowinek i kombinacji. Nawet humor nie zabija śmiechem. A jednak łatwo i przyjemnie całość się oglądało. Nie wiem, czy to za sprawą świetnych aktorów, czy po prostu reżyser potrafił uchwycić lekkość relacji bohaterów filmu. Cały seans minął w oka mgnieniu. Ledwo się zaczął, a już się skończył. 
Mało jest takich filmów, które potrafią ponieść widza tak, że traci się rachubę czasu. I mimo mało odkrywczej fabuły i przeplatającego się banału, film ten jest naprawdę przyjemną historią, która absolutnie nie męczy, wręcz odpręża.
Moja ocena: 6/10




poniedziałek, 10 września 2012

BERNIE

Jack Black przyzwyczaił nas do głupawych komedyjek. I jak miło było oglądać go w zupełnie innej odsłonie.
Jack gra grabarza na teksańskim zadupiu. Jego bohater to przesympatyczny, super miły, o gołębim sercu człowiek, który daje ludziom siebie, nie oczekując nic w zamian. Do czasu, kiedy poznaje pewną złośliwą, wredną staruszkę, z której jad wylewa się porami (genialna Shirley MacLaine). 
Richard Linklater (Przed wschodem slonca, Przez ciemne zwierciadlo,  Szkola rocka) przyjął para dokumentalną formę narracji, by opowiedzieć nam historię, która wydarzyła się naprawdę. I na swój sposób, wedle mojej oceny, zrobił to przekonywająco. Nie jest to ani komedia, ani typowy dramat. To historia o ludziach, o lokalnym społeczeństwie i o tym, jak ważna jest w nim nasza rola. 
Zdecydowanie najmocniejszą stroną tego filmu jest oprócz scenariusza, aktorstwo Black'a. Ten aktor jest maksymalnie wszechstronny. Tańczy, gra na instrumentach, śpiewa i do tego wyśmienicie odgrywa rolę dobrodusznego Bernie'go, dla którego udział w życiu lokalnej społeczności, jest jak woda dla życia. Moim zdaniem, najlepsza jego rola ever. Pokazał pełną paletę swoich umiejętności. Wszystko utrzymane na wysokim poziomie. I tylko podziw człowieka ogarnia, że tyle talentów można umieść w jednym ciele :-)
Ciekawostką może być również udział Matthew McConaughey. Jednak nie rozwodziłabym się nad jego rolą. Nie była zbyt rozbudowana. A i z racji swego pochodzenia, McConaughey miał ułatwioną sprawę.
To naprawdę dobry film. Opowiada ciekawą historię, którą napisało samo życie. Jeśli za kamerą stoi Linklater to z pewnością możemy liczyć na to, że owa historia sama nas poniesie. 
Moja ocena: 8/10


sobota, 8 września 2012

LA FEMME DU VEME

Powiem szczerze, że nie rozumiem tego filmu. Sama już nie wiem, czy to dramat, czy psychologiczny thriller. Zbyt wiele niedomówień. 
Nie będę się rozpisywać na temat fabuły, bo jest dla mnie zawiła. Zwłaszcza relacja Scott-Thomas vs. Hawke. Sam diabeł raczy wiedzieć, co autor miał na myśli wprowadzając wątek owej kobiety, ale może powinnam sięgnąć do książki, to wiele by wyjaśniło.
Póki co, film jest słaby. Absolutnie nieczytelny, zagmatwany i przekombinowany. Z pewności mocną stroną są kreacje aktorskie. Nie będę rozwodzić się nad Scott-Thomas i Hawke, bo to oczywista oczywistość. Para genialna i kropka. Jednak coraz bardziej podoba mi się Kulig. Wkurza trochę wykorzystywanie jej, jako cycatej blondyny ze środka egzotycznej Europy, jaką jest Polska, ale może jest to jakiś zalążek wielkiej światowej kariery. Czego jej życzę i po cichu liczę na to, że może zauważy ją inny nie polski reżyser.
Ogromnie urzekły mnie przepiękne zdjęcia Ryszarda Lenczewskiego. Wprawdzie współpracuje z Pawlikowskim od dawna, ale ostatnio można było podziwiać jego zdjęcia w Margaret. Jednak to wszystko za mało, by móc ostatecznie stwierdzić, że film mi się spodobał. To taki średniak przez duże Ś, choć potencjał wielki. Nie podobała mi się czytelność przekazu, przez co ucierpiał cały film. 
Moja ocena: 5/10

 

TEDDY BEAR

Tytułowy Misiaczek, to duński mięśniak, który całe życie poświęcił kulturystyce i matce. Na jednym polu odniósł sukces, na drugim raczej porażkę. To typ introwertyka, całkowicie ubezwłasnowolnionego przez chorą miłość matki. Mimo jej podporządkowania się, 38-latek nie traci sił i nadziei na znalezienie swojej miłości. Wychodzi mu to kompletnie nieudolnie i żenująco. Jego brak umiejętności podejścia do kobiet i otwarcia się na nie, przysparza mu masę porażek. Zostaje jednak zachęcony ślubem wujka z Tajką i pod jego sugestią postanawia szukać szczęścia w Tajlandii.
Mads Matthiesen stworzył postać sympatycznego mięśniaka już w 2007 roku przy okazji nakręcenia filmu krótkometrażowego o naszym bohaterze. Zachęcony sukcesem przeniósł jego historię na duży ekran. I był to strzał w dziesiątkę.
To fantastyczna historia o miłości. Miłości zaborczej, jak i tej pełnej nadziei. Tej, która ma wyzwolić. Reżyser cudownie skonstruował swoje postaci. Zarówno zamknięty w sobie Dennis, jak i zaborcza matka są tak wyraziści, że nie sposób nie odczytać ich intencji. Niewiele dowiadujemy się o ojcu Dennisa. Prawdopodobnie opuścił rodzinę, kiedy Dennis był jeszcze małym chłopcem. Matka nie mogąc przeżyć tragedii całą miłość przelała na syna. To miłość matki do syna, jaki i kobiety do mężczyzny. Dennis traktowany jest jak głowa rodziny, mąż, a jednocześnie syn. Kiedy chłopak znajduje swoją ukochaną, matka obchodzi się z nim, jak ze zdrajcą, który znalazł sobie kochankę. Lata prania mózgu nie wypaliły jednak takich dziur w głowie bohatera, by móc ostatecznie wyzwolić się spod jarzma chorej matczynej miłości.
To cudowny, ciepły i spokojny film. Scenariusz, jak i realizacja są proste, dzięki czemu całkowicie przykuwają uwagę. Nic tu nie jest krojone na siłę. Prostota to przepis na sukces. Jeśli dodamy do tego fantastyczną kreację Kim Kold 'a, który swoją posturą i zachowaniem przypomina słonia poruszającego się w składzie porcelany, to obraz nabiera znamion humorystycznych. I dzięki temu jeszcze bardziej film trafia do widza, co znalazło ogromne uznanie wśród krytyków Sundance 2012. Polecam. To niezobowiązujące kino, ale bardzo wymowne.
Moja ocena: 9/10


piątek, 7 września 2012

MICHAEL

Tytułowy Michael to wzorowy obywatel, który żyje w zgodzie ze społeczeństwem i raczej spokojnie i z rezerwą podchodzi do ludzi. Jest sympatyczny, bardzo ułożony, spokojny i skrupulatny. Wydawałoby się, że zupełnie przeciętny z niego człowiek. A jednak...
Pozory mylą. Tak to już jest z ludźmi, że pod maską uprzejmości zawsze kryje się jakiś haczyk. Bezinteresowne potrafią być matki wobec własnych dzieci, a i tu są wyjątki. Michael też ma taką maskę. Pod tą przykrywką pozorów schował się pedofil, który w piwnicy swego domu przetrzymuje i wykorzystuje seksualnie małego chłopca. Sposób w jaki podchodzi do swego więźnia jest pozbawiony jakichkolwiek emocji. Ta mała małpka, ma wyłącznie przynosić mu przyjemność i zaspakajać chore potrzeby.
Wstrząsający obraz. Szukałam tego filmu od tygodnia, i teraz żałuję, że wpadł mi do rąk. Naprawdę ciężki kawałek kina. Ostatni raz, kiedy miałam ochotę z przerażenia wyłączyć film, był na seansie Michael'a Haneke FUNNY GAMES. I to nie jest przypadek. Markus Schleinzer współpracował z Haneke przy PIANISTCE, czy BIAŁEJ WSTĄŻCE. I w tym filmie czuć ogromny wpływ, jaki wywarł Haneke na reżyserze. Zarówno klimat filmu, jak i jego tematyka niesie za sobą ducha twórczości Haneke.
To okrutny obraz choroby, bezduszności i okrucieństwa. Reżyser nie pokazuje w sposób dosłowny co dokładnie dzieje się między dzieckiem i oprawcą. Autor oszczędza widza przed tak szokującą wizją. Już same alegorie, gry obrazem i dźwiękiem są wystarczająco wymowne, by mieć dosyć.
Mimo tak ogromnego obciążenia emocjonalnego, jakie niesie fabuła, to wspaniały film. Dyskretnie, a jednocześnie z ogromnymi emocjami autor pokazuje nam sytuację, która jest dla normalnego człowiek czystą abstrakcją. Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia w Austrii, przede wszystkim te związane ze sprawą Josefa Fritzl'a, reżyser absolutnie nie próbuje obarczyć winą społeczeństwo za kreowanie potworów. Raczej snuje historię o uniwersalnym przesłaniu. W końcu niewielu z nas wie, co sąsiad przechowuje w piwnicy :-) I choć zakończenie jest banalne, jest to zdecydowanie najsłabszy punkt filmu, to odnoszę wrażenie, że w tej sytuacji nie było innego wyjścia. Gdyby nie to zakończenie historia mogłaby się skończyć podobnie, jak ta u Fritzla, lub jeszcze tragiczniej.
Moja ocena: 9/10



czwartek, 6 września 2012

MEN IN BLACK 3

Nie jestem wielbicielką przygód panów w czarnych garniturach.
Ani jedynka, ani dwójka mnie nie porwały. I tu też niewiele zmian w tym temacie.
Fajny film z ufokami w tle. Wszystko to niezła bajka, niemająca nawet możliwości ziszczenia się kiedykolwiek, ale pomysły scenarzyści mają niezłe.
Bardzo fajny humor. Lekki i nie narzucający się. Świetny pomysł z odmłodzeniem agenta K. Oczywiście w tej roli Brolin sprawdził się znakomicie. Dosłownie, jakby Tommy Lee Jones cofnął się w czasie. Świetne podrobiony akcent, głos i mimika.
I to był jedyny moment zachwytu w tym filmie. 
Cała reszta podobna do poprzednich części. Jest wybuchowo, kolorowo i z humorem. Tylko jakby stworków trochę mniej.
Przyjemne, ale bez szału.
Moja ocena: 5/10


wtorek, 4 września 2012

TAKE THIS WALTZ

Jeden z lepszych filmów o życiu, jaki ostatnio widziałam.
Typowy dramat małżeński. 
Trudno jest cokolwiek pisać o filmie, który przekazuje tyle emocji. To film bardzo kobiecy. Ukazuje emocje kobiety w związku, do którego wkradła się nuda i rutyna. Bohaterce granej przez Michelle Williams wydaje się, że wyłącznie zmiana na nowe, odejście od męża do kochanka, zmieni ją i jej dotychczasowe życie na lepsze. Jednak mimo sygnałów, jakie odbiera od znajomych i rodziny, nowe nie znaczy lepsze. Nowe też się starzeje. I czy warto niszczyć swój związek dla kogoś, kogo za parę chwil nie będziemy mogli znieść ? Wszystko przecież przemija. Zauroczenie w końcu zakończy się rutyną. Znów wkradnie się codzienność i kochanek zamieni się w nudnego partnera.
Bohaterka grana przez Williams jest niezdecydowana. Początkowo trudno jest jej wybrać między głęboką miłością do męża a oczarowaniem innym. Po czasie się poddaje, ale i to, okazuje się, jest tylko chwilowe. Jej dziecinne postrzeganie świata zniszczyło to, co było najlepsze.  Bohaterka zabrnęła tak daleko, że nie było dla nie drogi powrotu. Problem w tym, jak to ujęła jedna z bohaterek, życie posiada luki i żadne, nawet najbardziej obłąkane i szalone postępowanie tych luk nie wypełni.
Genialnie zagrana rola przez Williams. W jej wykonaniu tragedia i rozpacz rozstania z mężem była namacalna. Ogromne emocje przekładające się na widza. Również Rogen i Silverman zaskoczyli. Pierwszy raz widziałam ich w tak poważnym repertuarze. Świetnie się sprawdzili i udowodnili swoją wszechstronność.
To zdecydowanie nie jest komedia. Mimo nielicznych naprawdę zabawnych momentów, to bardzo głęboki film o związkach, kobietach i życiu. Ogromne emocje, cudowna muzyka i piękne zdjęcia.
Moja ocena: 8/10


niedziela, 2 września 2012

SKOONHEID

Tematyka gejowska mnie zdominowała :-))
Akcja rozgrywa się w RPA. Podstarzały pan, który ma wszystko - kasę, wspaniałą rodzinę i prosperujący biznes, spotyka na weselu swojej córki młodego chłopaka. I takim trafem w jego ułożony, spokojny świat trafiła bomba.
Główny bohater to typ zatwardziałego heteryka, ale tylko z pozoru. Nienawidzi pedałów, czarnych i wszystkiego, co mogłoby mu przypominać o jego słabości. A tą słabością są cykliczne spotkania w klubie męskim, w którym panowie urządzają między sobą orgie z dala od oczu żon i świata. Dwulicowość, obłuda i strach przed wyjściem na jaw prawdy o ich odmienności seksualnej usprawiedliwiana jest troską o rodzinę i pielęgnowaniem "normalności".
Jest to całkiem niezły film. Biorąc pod uwagę zboczenie i chorobę głównego bohatera, jego portret psychologiczny został bardzo dobrze namalowany. Reżyser świetnie uwypuklił chore pożądanie i pęd ku destrukcji. Bohater nie liczy się z niczym i z nikim. Najważniejszy jest obiekt jego westchnień. Jego fascynacja młodym mężczyzną staje się jego obsesją. I jakże tragiczną w skutkach. Dziwi mnie jednak zakończenie. Trochę brakuje mi dalszego ciągu relacji bohaterów, po tragicznym zajściu. I to jest niestety najsłabszy punkt programu. Tak wielka luka w scenariuszu jest nie do zaakceptowania.
Muszę przyznać,że po raz pierwszy spotykam się ze sceną, w której facet gwałci faceta :-). Samych scen seksu nie ma za wiele, ale nawet gdy są raczej napawają obrzydzeniem. Nie wiem, czy to zamierzenie autora, czy kwestia estetyki. Na szczęście reżyser nie porusza się wyłącznie w sferze seksu, kładąc nacisk na fascynujący psychologicznie portret głównego bohatera.
Moja ocena: 5/10


INTO ETERNITY

Finlandia. Kraj, który jako jeden z niewielu wzorcowo dba o środowisko naturalne, przeznaczając na nie miliony. Edukacja ekologiczna i życie w zgodzie z naturą to hasła, które dla przeciętnych Skandynawów są podstawą ich funkcjonowania w społeczeństwie. A jednak pęd ku nowoczesności wymusił pewne środki. Tak też jest w tym przypadku. Reżyser dokumentuje, jak budowa elektrowni atomowych przyczyniła się do wytworzenia odpadów. Autor zadaje nam pytania: co się z nimi dzieje, w jaki sposób człowiek dba o skuteczne ich eliminowanie, czy potrafimy to zrobić i czy jesteśmy w pełni świadomi zagrożeń, jakie z tego wynikają dla nas i przyszłych pokoleń.
Podziemne składowisko odpadów atomowych w Onkalo musi przetrwać 100.000 lat. To swoisty pomnik naszej cywilizacji. Żadna budowla ludzka nie przetrwała tak długiego czasu. Świadectwo i testament jednocześnie, jaki wystawiliśmy dla tych, którzy odkryją to miejsce w przyszłości. Reżyser logicznie zadaje sobie pytanie, co pomyślą o nas ci, którzy odkryją to miejsce za kilkadziesiąt, kilkaset czy kilkadziesiąt tysięcy lat.
Dokument robi piorunujące wrażenie. Umieszczanie odpadów radioaktywnych przypomina filmy sci-fi. Futuryzm i groza. Przeświadczenie, że żyjemy w pobliżu śmiercionośnego odpadu i że najprawdopodobniej on będzie świadczył o naszej bytności w przyszłości jest przerażające.
Jeśli Finlandia jest jednym z najbogatszych państw na świecie i ma problemy z skuteczną eliminacją odpadów atomowych, w jaki sposób radzą sobie państwa które takich środków nie mają ? A przecież elektrownie wyrastają jak grzyby po deszczu w państwach, które do zamożnych nawet nie należą.
Nie odbieram tego filmu, jako manifest przeciwko budowie elektrowni atomowych. To raczej rzucona przez autora myśl, która ma się zaszczepić w naszych umysłach, że na elektrowniach się nie kończy i niekoniecznie ich wybuchy są największym dla nas i następnych pokoleń zagrożeniem. 
Bohaterowie dokumentu mają ciężki orzech do zgryzienia. Muszą przewidzieć każdą sytuację w przyszłości. I to przyszłości tak odległej, że trudno ją umysłem ogarnąć. Jak przestrzec przyszłe pokolenia przed tym miejscem, czy będą potrafili odczytać nasze komunikaty, czy to nadal będą istoty ludzkie, w jaki sposób pozostawione komunikaty zostaną odczytane ? Czy przyszłe pokolenia odczytają to miejsce jako pomnik, skarbiec, miejsce kultu, a może cmentarz ? Czy odpady atomowe będą miały w przyszłości większą wartość od złota i czy będziemy na tyle silni, by ciekawość nie zaprowadziła nas do piekła ? Na te wszystkie pytania bohaterowie dokumentu muszą znać odpowiedzi, by przewidzieć coś, co dla normalnego człowieka jest nieprzewidywalne.
Genialny, futurystyczny klimat. Piękne zdjęcia wkomponowane w muzykę elektroniczną i klasyczną tworzą kosmiczny teledysk. Bardzo mądry i mądrze nakręcony dokument. Właśnie na takie czekam i takich mi wciąż mało. Madsen ma manierę prowadzenia kamery i narracji podobną do Herzoga, a że fanką Herzoga jestem, więc .... absolutnie polecam ten dokument !
Moja ocena: 9/10


sobota, 1 września 2012

STADT LAND FLUSS

Kompletne, całkowite rozczarowanie. 
Nie pomogły nawet porównania do Tajemnica Brokeback Mountain.
Akcja rozgrywa się powolnie, zbyt powolnie. Wieś, praca na roli, jako forma resocjalizacji dla trudnej młodzieży. A w niej dwójka młodych chłopaków, którzy się w sobie zakochują.
Nie bardzo rozumiem, co takiego zmusiło jednego z bohaterów do rzucenia przyszłościowej pracy w banku na rzecz dojenia krów. Bohaterowie zupełnie do mnie nie przemawiają. Autor nie wiele o nich mówi. Bardziej skupia się na rzeczywistości, która ich otacza, niż na romansie, który powoli rozkwita. A rzeczywistość to praca na roli. Mamy pełen jej przekrój, jakby wiejskie sianokosy były clou programu.
To absolutnie nudny film o kompletnie nudnym romansie dwóch gejów. 
Moja ocena: 3/10


BLACK GOLD

Jean-Jacques Annaud lubuje się w epickich i pompatycznych opowieściach. To jedna z nich. Akcja dzieje się w czasach, w których Arabowie paśli kozy i byli raczej wrzodem na mapie świata, niż potęgą roponośną. I pewnie, by tak do dziś zostało, gdyby... Właśnie, gdyby pewien pan nie wpadł na pomysł z silnikiem :-)
Annaud przedstawił plemiona arabskie raczej jako chciwy i bogobojny ciemnogród. I tylko pazerność i przypadek sprawiły, że ich rola w świecie się odwróciła. Bohater grany przez Banderasa stwierdził, że Arabowie to kelnerzy na bankiecie świata. Czasy na tyle się zmieniły od lat 30, że teraz świat zjada resztki z tac owych kelnerów.
Nie jest to super dzieło w wykonaniu Annaud. Ponad dwu godzinny seans męczy. Można by oczywiście wyciąć przydługie sceny ze śmierdzącymi wielbłądami i piaskiem pustyni, ale w sumie niewiele by pozostało. Sceny batalistyczne też nie zachwycają. Wszystko to rzetelne, poprawne, ale szału nie ma. Fabuła na przemian łączy wątek romantyczny z walką pomiędzy plemionami i odwiecznym konfliktem na linii ojciec-syn.
Nawet zdjęcia są przeciętne. I chociaż od sześciu miesięcy notorycznie omijałam ten film, jak trędowatego, nie zawiodłam się na tyle, by kategorycznie stwierdzić, że nie było warto. W gruncie rzeczy nie ma tu nic, co by w sposób ponad normatywny ujęło, ale też nic co by odrzuciło. Ot, po prostu przeciętne, przydługie filmidło. Z pewnością od czasów koszmarnego The Big Bang jest to najlepsze wykonanie Banderasa, jakie widziałam.
Moja ocena: 5/10


WHAT TO EXPECT WHEN YOU'RE EXPECTING

Nie jest to co prawda poradnik dla przyszłych matek co zrobić z ciążą, gdy się już ją ma. Jest to raczej opowieść o ludziach, którzy chcą mieć dzieci, z tymże nie zawsze je mogą mieć, lub chcą za bardzo, albo pojawiają się one bez zaproszenia. 
Wiele było filmów na ten temat i ten niczym szczególnym się nie wyróżnia. Bohaterowie, to raczej przekrój społeczeństwa. Mają swoje wady i zalety. I żeby móc łatwo i przyjemnie przez nie przebrnąć są zabawni i niepozbawieni humoru.
Tytuł ten nie przypadł mi do gustu. Raz, że to nie moja bajka kompletnie, a dwa bardziej podzielam pogląd bohaterki granej przez Banks, niż pozostałych pań.
Autor próbował jak mógł rozweselić scenariusz. Najbardziej zabawny stał się wątek z klubem tatusiów. Panowie wyglądali cokolwiek mało autentycznie, ale jakbym widziła ich w parku to w krzakach ryłabym ze śmiechu i to równo. Cacuszko. Natomiast co do pozostałych bohaterów z pewnością na uwagę zasługują dwa duety - bohaterowie grani przez Banks-Falcone oraz Decker-Quaid. O ile pierwsza para była najbardziej ludzka ze wszystkich, o tyle druga przypominała super gwiazdy z holyłudu. Scenarzysta obśmiał równo brak celulitu, nienaganną sylwetkę i brak ludzkich reakcji na ból. Świetnie mu to wyszło, aczkolwiek szkoda że nie rozwinął tego wątku kosztem pozostałych.
Poza tym film jest całkowicie nieżyciowy i typowo holyłudzki, więc absolutnie nie ma sensu się nad nim wiele roztkliwiać. Wystarczy obejrzeć, choć niekoniecznie i ad kosz.
Moja ocena: 4/10